175126.fb2
Waldo był zmarznięty i obolały. Po uderzeniu końskim łbem jego pierś pokryła się krwawymi naciekami. W środku wszystko go paliło, a w ślinie pojawiła się krew. Domyślał się, że złamane żebra musiały coś poważnie uszkodzić. Handlarz zagryzał zęby z bezsilnej wściekłości i zataczając się, kierował się w stronę rzeki. Tam miał nadzieję spotkać podobnych do siebie i uciec do Szybgadii.
Deszcz nie padał, słońce zaczęło ostro przypiekać, a on coraz bardziej odczuwał zimno. W końcu wstrząsnęły nim dreszcze. Kilkakrotnie próbował zapolować na zwierzynę, ale za każdym razem uciekała spłoszona. Idąc lasem wzdłuż traktu, obserwował drogę i wypatrywał kogoś, kogo mógłby zabić i odebrać konia. Niestety, mało kto jeździł samotnie po traktach, a on był zbyt słaby, aby rzucić się w pojedynkę nawet na przejeżdżających chłopów. Zanim zdołałby naciągnąć kuszę, dopadliby go i zarżnęli.
Kiedy zaczynał już tracić nadzieję, a jego nogi stanowczo odmawiały posłuszeństwa, zobaczył zbliżającego się jeźdźca. Jechał powoli i był całkowicie samotny. Twarz handlarza wykrzywiła się z radości w jadowitym grymasie. Drżącymi rękami naciągnął kuszę i czekał. Jeździec był niskiego wzrostu i drobnej kości. Poruszał się tak, jakby w ogóle nie spodziewał się niebezpieczeństwa. Waldo dopiero teraz dostrzegł barwy królewskich posłańców. Zdziwił się. Nigdy wcześniej nie słyszał, aby królewski posłaniec poruszał się tak wolno. Ilekroć ich widział, zawsze pędzili cwałem, a ich sylwetki zlewały się prawie z końskim grzbietem. Tylko wyjątkowy desperat mógł pokusić się o dogonienie posłańca. Byli najszybsi i mieli najlepsze konie.
Dlatego Waldo ociągał się ze strzałem. Wietrzył zasadzkę albo coś gorszego. W końcu jego sprytny umysł uznał, że czas niepokojów na pograniczu rozluźnił dyscyplinę nawet wśród królewskich ludzi. Najlepsi wykruszali się, a nowi nie zdążyli nauczyć.
Handlarz przyłożył kuszę do ramienia i wycelował. Ocenił, że odległość była dobra i lepiej dłużej nie zwlekać. Poza tym chciał mieć czas na poprawkę, gdyby coś nie wyszło. Ręce mu drżały, a na szyi pojawiły się nabrzmiałe żyły. Słyszał, jak rzęzi mu w piersiach. Strzała trafiła dokładnie w pierś jeźdźca. Utkwiła po prawej stronie. Handlarz nie czekał w ukryciu, lecz natychmiast puścił się biegiem w stronę konia. Zacisnął zęby i udawał, że nic go nie boli. Chciał tylko dopaść wierzchowca, wspiąć się na siodło i szybko odjechać. Nie obchodziło go ciało posłańca, który ze strzałą w piersi upadł na skraj drogi. Handlarz był zbyt zmęczony, aby obszukać kieszenie zabitego i zabrać co cenniejsze rzeczy. Poza tym posłaniec wydał mu się mikry i niewymiarowy. Jego buty pasowałyby co najwyżej na dziecko.
Kiedy Waldo wspiął się na siodło, z jego ust wypłynęła wąska strużka krwi, a płuca przeszył straszliwy ból. Odruchowo uderzył konia piętami i ruszył galopem w stronę rzeki. Nie zdążył skręcić z traktu, gdy jego oczy napotkały niecodzienny obrazek. Na niewielkim, ale masywnym koniku jechał w jego stronę pulchny grubasek i odbijał się w siodle, jakby go szarpała z kilku stron naraz wataha wilków. Handlarz zapomniał na moment o ucieczce, zwolnił i z niedowierzaniem patrzył na jadącego Ghi-sppi. Widok był nieprawdopodobny. Jazda na koniu była umiejętnością tak podstawową, jak jedzenie i picie. Niektórzy jeździli, zanim nauczyli się chodzić.
– Nie widzieliście, panie, posłańca na trakcie? – zagadnął nagle nieznajomy. Waldo przyjrzał mu się z niedowierzaniem. Nigdy wcześniej nie widział tak głupiego i radosnego uśmiechu bez powodu. Słaniając się w siodle, ściągnął wodze i plując krwią, zacharczał:
– Czego chcecie… panie?
– Szukam królewskiego posłańca – odparł Ghi-sppi, zatrzymując konia. Zakołysał się przy tym tak, jakby miał spaść. – Taki mały był, chudy i…
– A wy skądżeście się przypałętali? – przerwał mu niecierpliwie Waldo. – I konia chcecie zachetać… – dodał z pogardą.
– Koń przyuczony – zaśmiał się wesoło grubasek. – Nie takich jak ja nosił… Jakowoż wy, panie, chorzy jesteście, widzę…
– Baczcie na swoją słabiznę – warknął handlarz i krztusząc się od kaszlu, ruszył dalej.
– A widzieliście, panie, posłańca? – zawołał za nim Ghi-sppi.
– Czkam na twojego posłańca… wieprzu… – mruknął Waldo i z lekceważeniem pokiwał głową. Położył się na końskim karku, wtulił twarz w grzywę i skręcił z traktu.
Grubasek cmoknął i konik ruszył. Jeździec próbował trzymać się na przemian wodzy, łęku siodła i końskiej grzywy. Czuł, że siedzenie zaczyna go szczypać od ciągłego tarcia, a wnętrzności wpadają w nieprzyjemne drżenie. Lecz wciąż uśmiechał się i usiłował nawet gwizdać melodię zasłyszaną na ulicy w Grwaldzie.
Mimo słońca zerwał się nagle wiatr. Uderzył znienacka, zawirował nad drogą, poderwał w górę warstwę piachu i zasnuł horyzont. Drzewa przy trakcie ugięły się ciężko, rozłożyły gałęzie i z trzaskiem wyprostowały. Wiatr przycichł na moment, po czym uderzył z całą siłą. Nie wiadomo było, skąd się wziął. Na niebie nie zatrzymała się nawet jedna chmura, a ciepły dzień nie zapowiadał huraganu. Ghi-sppi zakołysał się w siodle i zasłonił twarz rękawem. Jego oczy z trudem odróżniały kontury najbliższych drzew. Kurz i piasek zdawały się wciskać we wszystkie zakamarki ubrania. Grubasek zsunął się z konia i niemalże po omacku ruszył do lasu. Kiedy schodził z traktu, jego uwagę przykuł ciemny kształt leżący na ziemi. Kaszląc i plując, zbliżył się i z ciekawością nachylił. Z niedowierzaniem przyglądał się bladej twarzy dziewczyny i strzale tkwiącej w jej piersi. Przestał się nawet uśmiechać. Teraz jego spojrzenie wyrażało olbrzymie zdziwienie. Wyglądał jak ktoś, kto nigdy nie zetknął się ze śmiercią. Powoli, jakby nie ufając własnej dłoni, chwycił strzałę i pociągnął do góry. Wyszła lekko. Wtedy do jego uszu doleciało ciche westchnienie. Ghi-sppi przyklęknął, puścił wodze i zasłonił dziewczynę przed wiatrem. Otworzyła oczy i długo uważnie na niego patrzyła. Nie odzywała się. On również milczał i patrzył. Znów zaczął się uśmiechać.
– Co to było? – Bathy zadała pytanie ostrożnie, prawie nie poruszając ustami. – W głowie mi huczy, jakby mnie giez ukąsił…
– Strzałę z was, pani, wydobyłem – odparł grubasek, mrużąc oczy przed wiatrem. – Dziwne tu macie zwyczaje. Śmierć jeno chcecie zadawać, mimo że strach przed nią nosicie. Wielka to głupota tak czynić… O, strzała długa jak noga…
– Tylko krwi brakuje – wtrąciła z niedowierzaniem Bathy. Podniosła się powoli i usiadła. W podmuchach wiatru zmieszanego z piachem próbowała odnaleźć dziurę po strzale. Jej palce zanurzyły się w otwór i poczuły twardość monet. Opuszki z łatwością wyczuły wyraźne wgłębienie na jednej z nich. Dziewczyna nie odezwała się. Wstała, zasłoniła się przed wiatrem i poszukała wzrokiem konia.
– Gdzie mój koń? – zapytała, kierując się w stronę wielkiego pnia.
– Nie ma – odparł głupkowato grubasek. – Nie widziałem… Chyba że ten człowiek go zabrał… Tak, on mógł go zabrać. Brudny był, zarośnięty i ledwie dychał. Śmierć mu z oczu patrzyła. To już u was na gębach widać…
Zatrzymali się za pniem drzewa i przywiązali wodze do sęka. Konik zachowywał się potulnie i wcale nie sprawiał wrażenia wystraszonego. Wsadził łeb w otwór pnia i stał w bezruchu. Huragan nadal tarmosił gałęzie i nie miał zamiaru osłabnąć. Dziewczyna usiadła na ziemi i przycisnęła plecy do drzewa. Ghi-sppi zrobił dokładnie to samo.
– Bez konia daleko nie zajedziemy. – Głos Bathy lekko się załamał. – Pewnie mnie już szukają… Szkoda go, tresowany był i dobrze chodził. Posłaniec pewnie już blisko. Oni nie zważają na pogodę. Jadą od stajni do stajni… Głodna jestem, a jedzenie przy siodle wiozłam. Żeby mu tak ogon sparszywiał! Może znasz jakieś czary na jedzenie?
– Krótko u was jestem… – odpowiedział Ghi-sppi. – Trudno się przyzwyczaić…
– Mówiłeś, że jesteś obcy. – Głos dziewczyny zdradzał ironię. Pogodziła się z myślą, że jej towarzysz nie zawsze zachowuje się normalnie. Do pewnego stopnia bawiło ją to. – A u was tam nic nie jecie? Żadnych pieczeni, chleba, wina?
– Nie potrzeba – odpowiedział poważnie grubasek. – My nie wyglądamy, my po prostu jesteśmy. To tak, jak z… wiatrem. Jest, ale go nie widzisz. Najwyżej czujesz podmuch… – Grubasek spoważniał. Głupi uśmiech na jego wargach zniknął. – Nie mamy ciał, nie mamy strachu, nie czujemy bólu, nie jemy…
– To musi być straszna siermięga… – przerwała Bathy. Jej ironia gdzieś zniknęła. Zaciekawił ją dziwny świat Ghi-sppi. Zapominała o głodzie, o uderzeniu strzały w jej pierś i samotności, której świadomość dopiero teraz tak naprawdę zaczynała do niej docierać.
– Siermięga? – zdziwił się grubasek. – Co to za dziwne słowo? Nie mam go w głowie…
– Siermięga to znaczy nuda, dziadostwo, smród, ciemnota – wyrzuciła z siebie dziewczyna. – Kiedy przywlecze się siermięga, wtedy wszystko uchodzi… Rozumiesz? Nie ma podglądania, ludzie są osowiali i ślepi, a tu w środku… – pokazała na własną pierś – tu wala się tylko ścierwo. Zwyczajnie, nie żyjesz.
Ghi-sppi przysunął się plecami do Bathy i pokręcił głową.
– Siermięga jest tylko tutaj – kontynuował poważnie. – Wasz świat tak został ułożony. Śmierdzicie, nudzicie się, szukacie uciech, chędożenia, monet i wywyższenia… Kiedy wejrzę do mózgu tego człeka, którego ciało noszę, widzę boleść… A i strach tam bruździ niemało… U nas zawsze czujemy wszystko. Naraz… W moim świecie jest dobrze i nie ma… siermięgi.
– To po co pchaliście się tutaj, panie? – Odwróciła głowę i zajrzała mu w twarz.
Grubasek uśmiechnął się szeroko i zmienił nagle temat.
– Trzeba nam zapolować – powiedział, rozglądając się po lesie.
Wtedy zobaczyli wyłaniające się na trakcie wozy i strażników. Posuwali się powoli, od czasu do czasu licząc ludzi. Na wozach kuliły się kobiety i dzieci, mężczyźni szli obok pieszo, a jeźdźcy bez przerwy krążyli wokół nich. Bathy rozpoznała barwy królewskich strażników. Była to jedna z pierwszych rzeczy, jakich nauczyła się od ojca. Lubił powtarzać, że od takiego drobiazgu często zależy życie.
Huragan wzmógł się. Uderzenia wiatru stały się krótkie i silne. Konie szarpane przez podmuchy z trudem stawiały kopyta. Wozy trzeszczały, a skupieni na nich ludzie z całych sił trzymali się wystających skobli. Część dzieci płakała, inne, starsze, kuliły się pod ramionami matek. Strażnicy nie krzyczeli, nie przeklinali i zdawali się nie zwracać uwagi na wozy. Obserwowali tylko bacznie idących blisko wozów mężczyzn. Kiedy huragan zelżał nagle i wydawało się, że nie wróci, wtedy powietrze zawirowało, skurczyło się i rozległ się narastający świst. Trąba powietrzna uformowała się tuż obok Bathy i Ghi-sppi. Z ziemi poderwało się tysiące szyszek, gałęzi i grudek piachu. Wąski stożek tańczył przez chwilę w jednym miejscu, po czym gwałtownie drgnął i przeskoczył w bok. Konik Ghi-sppi nie zdążył uciec i został wessany. Lej powietrzny poderwał go do góry, zakręcił i uniósł jeszcze wyżej. Szum wiatru był tak głośny, że nie słychać było przeraźliwego rżenia. Zwierzę dusiło się i umierało ze strachu. Kilka sekund później trąba rozdęła się i przeraźliwie zawodząc, uderzyła w ścianę drzew. Dopiero teraz słońce zgasło, zrobiło się szaro, a trzask wyrywanych korzeni i pękających pni zagłuszył krzyk ludzi. Trąba zakręciła i spadła wprost na wozy. Bez wysiłku, jak we śnie, zagarnęła wszystko pod siebie i wystrzeliła w górę. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, oddaliła się, ścinając po drodze każdą przeszkodę.
W miejscu, gdzie jechały wozy, został tylko lej i oderwane koło. Z gromady ocalonych z rąk handlarzy niewolników mieszkańców wsi ocalało jedynie dwoje kilkuletnich dzieci, które niósł na rękach jeden z chłopów. W chwili ataku trąby mężczyzna zatrzymał się, żeby poprawić młodszej z dziewczynek chustkę na twarzy. To ich ocaliło. Z królewskich strażników zostało zaledwie pięciu. Stali teraz zdezorientowani, rozglądali się wokoło i nie mogli uwierzyć, że już po wszystkim. Na chłopa z dwiema dziewczynkami przestali zwracać uwagę. Dostrzegli Bathy i grubaska. Zawrócili w miejscu konie i podjechali pod pień. Dziewczyna wydostawała się właśnie z dziury pod korzeniami.
– Jesteś posłańcem? – zapytał najstarszy ze strażników. Był rudy jak marchew, a jego twarz obsypana była dziesiątkami jasnobrązowych piegów.
– Nie – odpowiedziała dziewczyna, otrzepując spodnie. Dopiero wtedy zorientowała się, że popełniła błąd.
– Nosisz strój i barwę posłańców… – ciągnął z coraz większą podejrzliwością rudy. – Znasz prawo. Kto podszywa się pod królewską służbę, ma być powieszony przed tłumem…
– Nie podszywam się – przerwała mu Bathy. – Posłaniec dał mi strój i czekać na rozstajach przykazał. Przywyknąć łatwiej i do barwy, i do służby…
Strażnicy po raz pierwszy wyszczerzyli zęby w krzywym uśmiechu. Z ich gardeł wydobyło się głuche bulgotanie, coś, co miało oznaczać radość. Chudy i nie ogolony strażnik podrapał się w brodę, ogryzł złamany paznokieć i łypnął spod oka na prostującego się właśnie za plecami dziewczyny grubaska.
– A tyś kto? – warknął jadowicie.
– Jestem, panie, przyjacielem wszystkich dobrych ludzi – odparł prostolinijnie i wesoło Ghi-sppi. – W towarzystwie tej panny jadę tam właśnie… – pokazał palcem na zachód.
Rudy dał znak dwóm pozostałym. Zeskoczyli z koni, doskoczyli do dziewczyny i grubaska, powalili na ziemię i sprawnie związali im z tyłu ręce. Szarpnęli ich w górę i postawili z powrotem na nogi.
– Staniecie przed królewskim sądem – rzucił krótko rudy. – I obyś, dziewko, gardła nie dała… Ruszajcie!
Dziewczyna bez słowa skierowała się na drogę. Grubasek spojrzał na nią zdziwiony, ale zrobił posłusznie to samo. Potykając się o kamienie i połamane gałęzie, ruszyli na zachód. Słońce znów wyjrzało i zrobiło się cieplej. Strażnicy ustawili się w szeregu i powoli jechali za plecami dwójki więźniów.
– Prawdę mówiłam, panie – krzyknęła za siebie Bathy. – Konia mi skradli i mało życia nie zabrali… – Odwróciła się i pokazała dziurę po strzale. – A on niewinny – kiwnęła głową w stronę grubaska. – Węszy za mną jak pies za suką, ale to zwyczajne u takiego… Powsinoga z niego i pokręcony. Puśćcie go, panie. Z niego jeno wilki zrobią użytek albo cyrk jaki…
Rudy nawet na nią nie spojrzał. Wsunął w usta garść tytoniu i obojętnie zaczął żuć. Pozostali zrobili to samo. Tak zostali nauczeni.
– Głodni jesteśmy, panie – odezwał się Ghi-sppi. – Źle się idzie… Dajcie choć skórę od chleba…
– Milcz, psie! – zawołał z wściekłością brodaty. – Żarcie będzie na postoju. A po drodze sadło ci spadnie. Dobrze gadam?
– Dużo i dobrze – potwierdził strażnik ze zrośniętymi brwiami i odciętym uchem. – Prawo mówi, że strawa jest dla żywych, a tacy jak wy mogą sobie korę zlizywać… A i drzew szkoda, bo jęzory możecie mieć sparszałe…
– Prawo mówi, że nie trzeba wędrowca chwytać i pod sąd prowadzić jeśli spokojny jest i sprawę wyjaśnia – wtrąciła ze złością Bathy. Była zmęczona, posiniaczona i głodna. Marzyła o ciepłym łóżku i bezpiecznym miejscu. Miała nadzieję, że Ghi-sppi zrobi coś, co pozwoli im wydostać się z rąk strażników. Grubasek jednak szedł spokojnie u jej boku i z niezmąconym głupkowatym uśmiechem patrzył przed siebie. Odwróciła ostrożnie głowę i niby przez przypadek trąciła go ramieniem. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, szepnęła cicho:
– Zrób coś, bo nas powieszą.
– Nie mogę – odpowiedział tak samo cicho. – Muszę się ułożyć…
– Zabij ich – naciskała coraz bardziej niecierpliwie. – Tak jak tamtych…
– Po co? Oni i tak nasi… – zaśmiał się z błyskiem dziecięcej przekory w oczach.
– Zawrzyj gębę, grubasie! – ryknął nagle brodaty. – Prawo mówi, że…
– W dupie mam wasze prawo, panowie – odparł ze śmiechem grubasek. – O, tutaj. – Nachylił się i związanymi rękami pokazał na siedzenie. – Prawo to łeb na karku, a nie wasze charczenie…
Nie dokończył, ponieważ na jego plecy spadł pejcz. Grubasek zatoczył się do przodu, potknął i upadł na twarz. Bathy odwróciła się z wściekłością w stronę strażników, ale ten sam pejcz oplótł jej nogi, szarpnął i rzucił o ziemię. Na drodze rozległ się ponury rechot. Nie trwał długo, ponieważ z rowu wyłoniło się nagle kilkanaście karłowatych postaci z długimi kijami. Zaatakowali z piskiem i furią.
– Pellegrisi! – zawołał rudy i błyskawicznie wyciągnął miecz.
Dziewczyna słyszała już wcześniej o pellegrisach. Kiedy zobaczyła wyłaniające się obok niej karły, rzuciła się do ucieczki, ciągnąc za sobą grubaska. Strażnicy w milczeniu starli się z karłami. Kilku pierwszych stratowali kopytami. Napastnicy jednak nie ustępowali. Kije wetknięte pomiędzy końskie nogi, chwytane z obu stron i gwałtownie przeciągane pod brzuchem, raniły pęciny i zmuszały do upadku. Wierzchowce przewracały się lub stawały dęba, a strażnicy zmuszeni do walki pieszo przestali pilnować więźniów.
Kije były twarde i ostre. Tylko wyjątkowo wprawne uderzenia mieczy mogły je przeciąć. W ciągu krótkiego czasu strażnicy rozsiekli ponad dwudziestu karłów. Uparcie, cięcie po cięciu, odbijali kije i zadawali śmiertelne uderzenia. Czas płynął, a liczba atakujących pellegrisów wcale się nie zmniejszała. Strażnicy mieli poprzebijane ramiona, poranione nogi i coraz bardziej omdlałe ze zmęczenia ręce. Nieuchronnie zbliżało się zmęczenie. Karły rzucały się na oślep, nie bacząc na miecze i bliskość śmierci. Wydawało się, że są obojętne na ból i strach. Piszczały i szły do przodu. Ginęły i natychmiast były zastępowane przez inne. Ich strategia przypominała ślepe uderzenie olbrzymich os.
Bathy nie oglądała się, biegła przed siebie, słysząc z tyłu ciężki oddech Ghi-sppi. Kiedy odgłosy walki stały się mniej wyraźne, skręciła w bok i wbiegła do lasu. Tam upadła na trawę i z trudem łapała powietrze. Grubasek doczołgał się do niej dopiero po chwili. Czerwony na twarzy, ze strumykami potu wokół szyi, przypominał starą lalkę.
– Co to za dziwadła? – wyszeptał.
– Chyba wiem… – odparła, wpatrując się uważnie w odległe sylwetki walczących. – Ten rudy wołał, że to pellegrisi… Tak zwą karły. Chyba ich dobijają… – dodała, widząc konie bez jeźdźców. – Zajadle bestie. Byle dopaść konia i…
Wstała i pochylona podbiegła do drogi. Jeden z koni zbliżał się właśnie do ich kryjówki. Dziewczyna wyczekała, aż wierzchowiec znajdzie się obok niej, i błyskawicznie chwyciła za ciągnące się po ziemi wodze. Ściągnęła je i jednym skokiem znalazła się w siodle. Obejrzała się, oceniła odległość ruszających w jej stronę karłów.
– Wskakuj za mną! – zawołała w stronę Ghi-sppi.
Grubasek podbiegł niezdarnie do konia i próbował wskoczyć na jego grzbiet. Kiedy za trzecim razem zwalił się na ziemię, a karły znalazły się zaledwie kilkanaście metrów od nich, Bathy zsunęła się z siodła, podstawiła dłonie i niemalże siłą wepchnęła Ghi-sppi na grzbiet konia. Zanim grubasek zdołał się usadowić, dziewczyna podciągnęła się do góry, zajęła miejsce z tyłu i dźgnęła konia piętami po bokach. W chwili gdy zwierzę przechodziło do galopu, jeden z kijów wyrzuconych przez pellegrisów trafił ją w ramię. Krzyknęła tylko głośno i nie reagując na ból, docisnęła tułów grubaska do końskiej grzywy. Pellegrisi biegli za nimi jeszcze kilkaset metrów, po czym zrezygnowani zawrócili.
Pisk urwał się. Było po walce. Na trakcie leżało przeszło trzydziestu martwych karłów i pięciu królewskich strażników. Karły w skupieniu zaczęły ściągać ciała z drogi. Niektórzy gwizdali pod nosem hymn mieszkańców Lasów Orchy. Wesoły, melodyjny i łatwy do zapamiętania. Kiedy pellegrisi zabierali się do kopania dołu, na trakcie pojawił się samotny jeździec. Pochylony nad końskim karkiem, z nogami w wysoko umocowanych strzemionach i wpatrzony przed siebie, łatwy był do rozpoznania. W ten sposób jeździli tylko królewscy posłańcy. Jego koń rozciągnięty w pełnym cwale przeskoczył przez potrzaskane kijami ciała strażników i po chwili na drodze snuł się tylko kurz.
Bathy pierwsza usłyszała posłańca. Obejrzała się i po raz pierwszy od dłuższego czasu się uśmiechnęła. Poznała go. On także musiał ją zauważyć, bo kiedy się zrównali, ściągnął lekko wodze i rzucił w jej stronę:
– Zdejmij barwę! Słyszysz? Barwa! Inaczej śmierć…
Jego wierzchowiec przyspieszył, jakby go ktoś z całą siłą popchnął. Ghi-sppi, wiercąc się i bez przerwy pojękując, zawołał:
– Na jednej szkapie daleko nie pociągniemy!
– Trzymaj się – odpowiedziała, skręcając konia w boczną dróżkę do lasu. – Musimy znaleźć zajazd i nocleg. Bez jadła to nawet gęby nie chce mi się otworzyć…
Las, którym jechali, stopniowo zmieniał oblicze. Z rzadkiego i iglastego, stawał się gęsty i liściasty. Pnie drzew przypominały teraz olbrzymie filary zamku księcia Syriusa, a przerośnięta kora wiła się jak monstrualne pijawki. Mrok panujący pod rozłożystymi koronami drzew sprzyjał wyrastaniu paproci i gniciu poszycia. Okolica stawała się coraz bardziej dzika. Dróżka zwężała się i gdzieniegdzie zamieniała w bagnistą kałużę. Bathy z niepokojem myślała o nocy. Instynktownie wyczuwała, że dzień chylił się ku końcowi i lada chwila spadnie na nich ciemność. Bała się. Swojego towarzysza nie traktowała poważnie. Mimo swoich zdolności był po dziecinnemu naiwny i wymagał opieki. Wspólne przeżycia zbliżyły ich. Bathy zdała sobie sprawę, że po śmierci ojca Ghi-sppi stał się dla niej najbliższą osobą.
Krakanie wron przesuwających się nisko nad drzewami brzmiało jak przepowiednia. Zanim zdążyli pomyśleć, zapadły ciemności. Dziewczyna ściągnęła wodze i zatrzymała konia. Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu i nasłuchiwali. Ich oczy stopniowo zaczęły rozróżniać kontury drzew i gałęzi. W górze prześwitywały setki gwiazd i księżyc.
Las zaczął wydawać niepokojące dźwięki, które sprawiły, że Bathy mocniej przytuliła się do pleców towarzysza. Grubasek poklepał ją po ręce i zaśmiał się krótko.
– Chyba się nie boisz? – powiedział, celowo przeciągając słowa. – Czasu szkoda… Jedźmy. Mam tu sporo do zrobienia.
– Ty? – Bathy była naprawdę zaintrygowana. – Pewnie dostałeś kiedyś w czerep i zwidy cię nędzą. Na tym świecie jeno własny tyłek jest w cenie. Bacz, byś gardła nie położył i kompanię pod bokiem miał. Reszta to nic… Na pograniczu gadali, że wojna idzie i długo nie będzie litości. Kiedy nas ogarnie, mieczem trza będzie robić… Cuda mogą nie pomóc, mogą zaszkodzić…
– W twoim świecie pewnie to i wagę ma – odparł Ghi-sppi. – W moim czekają… Świat sobie zażartował, poswawolił żonami, a i was za śmiecie ma. Głupiście wszyscy i zaplątani w czas…
– Pleć sobie, pleć… – zamruczała Bathy i usnęła.
Ghi-sppi również pochylił się do przodu i po chwili w lesie rozniosło się jego głośne chrapanie.
Koń człapał powoli, omijając instynktownie doły, bagienne jeziorka i kłębowiska splątanych krzaków. Zachowywał się spokojnie i widać było, że w niejednym miejscu musiał swojego poprzedniego pana nosić. Czasami tylko strzygł uszami, kiedy odgłosy z ciemności rozlegały się zbyt blisko. W ciągu kilku godzin przebyli bagna i wjechali w dolinę otoczoną niewielkimi wzgórzami. W świetle księżyca widać było tylko wysoką trawę i charakterystyczne korony drzew owocowych. Nad trawami snuł się ledwie widoczny obłok dymu.
Bathy, która obudziła się pierwsza, potarła zmarznięte ramiona i wciągnęła nosem powietrze. Zapach dymu zdradzał obecność ludzi. Potrząsnęła chrapiącym Ghi-sppi i pokazała palcem przed siebie. W ciemnościach dostrzegli oboje kontury chat. Księżyc wyraźnie oświetlał kominy i wydostające się z nich smużki dymu.
– Wieś – stwierdziła z nadzieją w głosie. – Nareszcie coś zjemy…
Kiedy wjechali pomiędzy drewniane, chłopskie chaty, ciemność rozpłynęła się i wzeszło słońce. Dopiero teraz mogli ocenić miejsce, w którym się znaleźli. Wzgórza wokół doliny w rzeczywistości były większe. Niektóre miały nawet szczyty pokryte śniegiem. Pola przy wsi porośnięte były zbożem, a na drzewach jabłoni dojrzewały kwiaty. Wieś sprawiała wrażenie starannie utrzymanej i zadbanej. Dziewczyna w żaden sposób nie mogła jej porównać z zaniedbanymi i brudnymi wioskami na pograniczu. W dolinie panował porządek i każdy kąt był zagospodarowany. Ściany chat lśniły w słońcu od białka, okiennice dokładnie zakrywały okna, a nawóz leżał w jednym wyznaczonym miejscu. Grubasek rozejrzał się po pustym placu i westchnął z uśmiechem:
– Wasz żywot jest paskudny… Głód, nędza, brud, ból, strach… Licho wie, co jeszcze. W kościach mnie łamie, nie wiem, gdzie jestem, kto mnie zaraz napadnie. W dodatku grubas ze mnie i prawie karzeł. Nie ma co, ładnie mnie wysłali… Kto będzie się liczył ze słabizną, jaka dziewka oko zatrzyma? Zapomnieli, że ja tu u was też do zabawy chętnie się wezmę. A oni nie dali mi nawet szansy, psiekrwie!
– Dziwnie tu… Pusto – odezwała się dziewczyna.
– U was wszędzie dziwnie – zaśmiał się grubasek.
W tym momencie w jednej z chat rozległ się płacz dziecka. Bathy i Ghi-sppi obejrzeli się i utkwili spojrzenie w drzwiach. Uchyliły się powoli i ostrożnie. Ze środka wyjrzała głowa starca z długimi, siwymi włosami. Jego twarz wyglądała jak zalana woskiem. Ubrany był w długą chlamidę przewiązaną w pasie grubym sznurem. Wyszedł z chaty i sztywno skierował się w ich stronę. Patrzył przy tym przenikliwie i świdrująco. Wydawało się, że ocenia przydatność konia do jazdy. Dziewczyna poczuła chłodny wzrok starca i nerwowo poprawiła się w siodle. Grubasek przyjmował to obojętnie. On również patrzył zimno i czujnie. Starzec zatrzymał się blisko dziewczyny i ukłonił się.
– Jestem Mugaba – powiedział cichym, gardłowym głosem. – Czy przyjeżdżacie w pokoju?
– Trzeba nam odpoczynku i jedzenia – odpowiedziała wymijająco Bathy. – Gdzie jesteśmy?
– W Sinie. Mieszka tu rodzina Mugaba – wyjaśnił beznamiętnie starzec. – Zostawcie konia i wejdźcie do chaty. Nasza rodzina go nakarmi i napoi…
Dziewczyna z uczuciem ulgi zeskoczyła na ziemię i pomogła zsiąść grubaskowi. Kiedy skierowali się za starcem do chaty, drzwi innych chat otworzyły się i zaczęli z nich wychodzić ludzie. Mężczyźni ubrani byli podobnie do starca, kobiety nosiły krótkie spódniczki i rozpuszczone włosy. Byli ładni i bardzo do siebie podobni. Dzieci, które wybiegły na dziedziniec, stanowiły wierną kopię dorosłych. Wszyscy poruszali się tak samo sztywno jak Mugaba.
Bathy przekroczyła próg chaty i odnalazła wzrokiem stół i krzesła. Wewnątrz panował półmrok i przyjemny chłód. Obok rozpalonej kuchni stała siwa kobieta z nienaturalnie dużą głową, z której wyglądało tylko jedno zniekształcone oko. Dziewczyna dopiero po chwili dostrzegła, że dłonie staruszki są małe jak u dziecka.
– Bywajcie. – Głos kobiety z trudem i niewyraźnie wydobywał się z gardła.
– Bywajcie – odpowiedziała Bathy i usiadła przy stole. Ghi-sppi milczał. Przestał się uśmiechać i spoglądał w róg kuchni, gdzie stało łóżko. Dziewczyna przechwyciła jego wzrok i z ciekawością tam spojrzała. Prawie natychmiast zbladła i odechciało jej się jeść. Spod kołdry patrzyły na nich oczy potworka. Z torsu dorosłego mężczyzny wyrastały małe, chude rączki, a w miejscu głowy i szyi skupiał się gąszcz kilkunastu oczu.
– Co to jest, gospodarzu? – zapytał Ghi-sppi, siadając jak najbliżej okna.
– Kaleka – odparł chłop, sięgnął po drzazgę i zapalił sobie fajkę.
– Chchch…ro…my… – zacharczała, jąkając się, staruszka. Postawiła na stole wielką miskę z kartoflami polanymi skwarkami i wprawnym ruchem wbiła w nie dwie drewniane łyżki. Mugaba wypuszczał dym i przyglądał się przez okno, jak ludzie otwierają okiennice, pokazując palcami jego chatę.
Bathy i Ghi-sppi jedli w milczeniu, starając się nie patrzeć w stronę łóżka. Podziękowali skinieniem głowy za zsiadłe mleko w glinianych garnkach, wypili je duszkiem i prawie w tym samym momencie wstali od stołu.
– Dzięki wam, gospodarzu. – Grubasek próbował się uśmiechnąć i zapomnieć o potworku w rogu kuchni. – Konia nam trzeba. Dobrze zapłacimy…
– Monety u nas nie w cenie… – odezwał się chłop, wytrząsając z fajki resztki tytoniu. – Nie mają ducha i śmierć w nich zapisana. Byle kto je nosi, byle kto płaci i byle kto ściboli… Inne my mamy ceny za gościnę…
– Dziwne rzeczy gadacie, gospodarzu – wtrącił zaskoczony grubasek. – Monet nie chcecie, gardzicie bogactwem… Ale konia nam… dacie?
Starzec pokiwał tylko głową i skinął na nich, aby szli za nim. Opuścili chałupę i znów znaleźli się na dziedzińcu wsi. Teraz kwitło tam życie. Bathy z przerażeniem zauważyła, że wśród posągowo wyglądających kobiet i mężczyzn poruszają się zdeformowane potworki. Niektóre miały po cztery ręce, dwie głowy lub trzy nogi. Były małe, duże i zachowywały się tak, jakby to nie ich dotyczyło kalectwo. Dziewczyna po raz pierwszy z lękiem popatrzyła na Ghi-sppi. W powietrzu unosiły się nawoływania i niezrozumiałe krzyki. Kiedy zbliżyli się do studni, przy której stał rozsiedlany koń Bathy, Mugaba stanął i wydał z siebie przejmujący, cienki spazm. Wieśniacy natychmiast zamilkli i zaczęli gromadzić się wokół starca. Bathy i Ghi-sppi stanęli za jego plecami i z niepokojem obserwowali zachowanie chłopów.
– Modliliśmy się długo o radość i wreszcie do nas przyszła – zaczął mówić podekscytowanym głosem Mugaba. – Od wielu lat nasza rodzina nie opuszcza tego miejsca i nigdy nie opuści… Tutaj żyli nasi dziadowie, tutaj umierali i tutaj płodzili dzieci. Byli bardzo szczęśliwi i nie potrzebowali obcych. Całe zło gniło daleko za bagnami i do nas nie miało dostępu. Nasze żony były żonami nas wszystkich, a mężowie służyli wszystkim kobietom… Także nasze córki oddawały swoje ciała w rodzinie. I nagle świat na nas plunął! Odebrał nam zdrowe dzieci i zasypywał kalekami. Przyszła śmierć i smutek…
– I wstręt! I wstręt! – odezwały się okrzyki wśród chłopów.
– I wstręt – potwierdził Mugaba. – Nasze kobiety przestały nam się podobać i straciły chuć… Nasi młodzieńcy zapadli na choroby i obojętność. Zła krew, zbyt dużo złej krwi płynie teraz w naszych żyłach. Dzieci rodzą się coraz rzadziej, a chuć umiera…
Bathy ze strachem spojrzała na Ghi-sppi. Odpowiedział jej uśmiechem, w którym nie było nic wesołego. Oboje nie rozumieli nic z tego, co się działo. Widzieli tylko szaleństwo i dziesiątki kalek. Czuli na swoich twarzach ciekawskie, świdrujące oczy i ciepło bijące od wielu ciał. Mugaba odwrócił się do nich i pokazał palcem na grubaska.
– Jest naszą modlitwą – kontynuował z uduchowioną miną. – Jest obcy, ale ma dobrą krew…
Na dziedzińcu zrobiło się nagle bardzo cicho. Chłopi rozdziawili usta i zesztywnieli. Teraz patrzyli już tylko na grubaska. Bathy również posłała mu zdziwione spojrzenie.
– Damy im gościnę, damy im konia i wszystko, co zechcą – zawołał donośnie Mugaba. – Odjadą, kiedy dadzą nam swoją krew!
Wśród zgromadzonych rozległ się przeraźliwy krzyk. Chłopi stali nieporuszeni, podnosząc twarze ku słońcu i dobywając z gardeł wszystkie możliwe dźwięki. Dziewczyna przytuliła się ramieniem do Ghi-sppi i przygotowała do obrony. Starzec uśmiechnął się do nich i rozłożył ramiona.
– Witamy was w naszej rodzinie – powiedział z uczuciem. – Od ciebie, dziewko, chcemy tylko jednego dziecka. Mojego dziecka!
Bathy cofnęła się i oparła plecami o studnię. Zrozumiała.
– Od ciebie, panie, chcemy nasienia. – Do Ghi-sppi Mugaba zwracał się z wyraźnym szacunkiem. – Dasz życie naszym kobietom i dziewczętom, będziesz to robił często i bez sromoty… Zła krew zginie!
– Nie, to nie może być prawda – mruknął grubasek i rozejrzał się po dziedzińcu. Wszystkie kobiety patrzyły na niego z nadzieją w oczach. Bathy sięgnęła pod kurtkę po kuszę. Patrzyła z nienawiścią na siwego starca i czekała na jego pierwszy ruch. On jednak odwrócił się i spokojnym, dostojnym krokiem udał się w stronę chaty.
– Zrób coś – jęknęła Bathy, widząc ruszających do niej mężczyzn.
– Nie mogę – szepnął grubasek, wycierając spocone dłonie o koszulę na brzuchu. – To nie jest zagrożenie życia… Oni nas potrzebują, a my możemy im pomóc…
– Ale ja nie chcę! – wyrwało jej się zbyt głośno. – Słyszysz? – ściszyła głos. – Pluję na ich krew i chuć tego starego dziada, słyszysz? A tyś też nie byk rozpłodowy…
– Śmierć mogę pienić, kiedy życie umiera – odpowiedział z uśmiechem grubasek. – Ciało to nic, to tylko kłopot… Życie ma wagę i nie trza nam się sprzeciwiać…
Chłopi przyglądali się ich sprzeczce i z wysiłkiem próbowali łowić jakiś sens. Ich twarze nie wyrażały jednak zrozumienia. Po prostu coś się działo. Czekali, aż obcy skończą i oddadzą im swoje ciała.
– Pozabijam ich – syknęła z wściekłością dziewczyna. – Co wtedy zrobisz?
– Nie wiem – odparł z rozbrajającą szczerością Ghi-sppi. – Może będę musiał cię uśmiercić?