175126.fb2 Prawo ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Prawo ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

7

Na widok wchodzących karczmarz odwrócił się tyłem i zaczął udawać, że czyści drewniany kufel. W świetle dogasających pochodni i żaru na kuchni widać było jego owłosiony kark i potężną, łysą głowę. Pocierał kufel brudną szmatą i co chwila zerkał w wiszącą na ścianie metalową tarczę. Była to jedyna czysta rzecz w zajeździe. Dzięki temu karczmarz mógł widzieć odbicie siedzących przy stołach gości. Teraz z podejrzliwością obserwował wysoką postać Idalga, oceniał zmęczenie towarzyszących mu ludzi i zastanawiał się, ile monet gotowi są zostawić.

W zajeździe panował hałas, a w powietrzu gęstym od dymu unosił się zapach pieczonego mięsa z przyprawami. Przy stołach siedzieli ludzie, o których większość mieszkańców pogranicza wolała słyszeć tylko w opowieściach. Awanturnicy, złodzieje, przemytnicy, żołnierze, dezerterzy, najemnicy, drobni handlarze, sprzedajne dziewki, królewscy strażnicy, właściciele powozów, przypadkowi podróżni, zabłąkani arystokraci, wędrowni mnisi i zubożali chłopi popijali wino, z mlaskaniem zagryzając mięsem i chlebem. Kiedy drzwi się otwierały, obrzucali wchodzących ponurymi spojrzeniami i po chwili o nich zapominali. Niektórzy śpiewali sprośne pieśni, inni siłowali się na ręce, pozostali wlewali w siebie zawartość kilkulitrowych butelek i z trudem łapali równowagę. Byli i tacy, którzy obłapiali zajazdowe dziewki, niewiele przejmując się otoczeniem. W kącie próbował przygrywać na skrzypcach artysta o wyglądzie suchotnika.

Idalgo zatrzymał się za karczmarzem i odezwał się:

– Witaj, karczmarzu… Poznajesz mnie, prawda?

– Poznaję – potwierdził zimno tamten, nie odwracając głowy.

– To i dobrze – zaśmiał się krótko łapacz. – Między znajomkami łatwiej o ugodę…

Karczmarz odwrócił się nagle i zamachnął kuflem, który trzymał w dłoni.

– Psie jeden… – warknął z wściekłością, chcąc trafić łapacza między oczy.

Idalgo odskoczył, chwycił karczmarza za rękę i lekko odepchnął.

– Życie ci obrzydło? – zapytał z niechęcią w głosie. – Noclegu nam trza, a nie bijatyki… Matkę po połogu wiezieni i oseska. Dawaj izbę i gadaj, ile ci zapłacić. Co między nami, to między nami… Teraz nie pora. Zaprowadź matkę i dziecko do izby, my się zdrzemniemy tutaj…

Karczmarz oddychał ciężko i z trudem panował nad sobą. W miejscu, gdzie powinien mieć oko, znajdowała się olbrzymia, źle zrośnięta dziura. Jego krzywa spocona czaszka i bezzębne dziąsła sprawiały, że wzbudzał strach samym swoim widokiem. Ramiona miał szerokie, kark krótki, a w pasie przypominał beczkę. Niejeden po jego uścisku osunął się na ziemię bez życia i niejeden wolał omijać zajazd z daleka. W zdrowym oku kołatało się szaleństwo i zachłanność. Łapacz cierpliwie czekał, co weźmie górę. W końcu karczmarz przesunął spojrzenie za plecy Idalga i przyjrzał się kobiecie, trzymającej przy piersi dziecko. Humana wolał długo nie oglądać. Ominął go spojrzeniem i pokiwał głową. Widok Maquiego i Pinta uspokoił go. Poznał barwy księcia Syriusa.

– Na górę… idźcie – powiedział, akcentując ostatnie słowo. – Tam jeleń na drzwiach wymalowany.

– Wody jej nagrzej, jedzenia przygotuj i każ napalić w kominie…

– Tam ciepło i przesuszyć się można – przerwał łapaczowi karczmarz. – A dziewkę jaką wyślę z jadłem…

Idalgo skinął na Humana, który pierwszy wszedł na schody. Tantra z dzieckiem ruszyła za nim. Ledwie trzymała się na nogach. Dziecko cicho płakało. Mimo że schody nie były strome, każdy krok bolał ją jak uderzenie batem. Maqui opadł na ławę przy stojącym na środku zajazdu stole, zachwiał się, po czym wyciągnął się jak do snu. Pinto przeszedł na drugą stronę i zrobił dokładnie to samo. Ich zakrwawione i pocięte ubrania wzbudziły zainteresowanie siedzącego okrakiem na zydlu przemytnika.

– Tylko nam tu nie zdychajcie, bo z trupami jadło nie idzie… – zawołał, przechylając się chwiejnie do przodu. Jego trzej towarzysze wybuchnęli rżącym śmiechem i z trzaskiem trącili się kuflami.

Maqui nawet nie podniósł głowy. Pinto zaczął po prostu chrapać. Przemytnik skrzywił się i podniósł przekrwione oczy na łapacza. Idalgo rozglądał się właśnie po zajeździe, jakby kogoś szukał.

– Ścierwa nam tu nawiozłeś, drągalu – warknął przemytnik. – Do stajni ich zanieś, do koni… Może ich nie zadepczą… – znów wybuchnął głośnym śmiechem.

Idalgo nachylił się do twarzy przemytnika i popukał w skroń. Był spokojny i skoncentrowany. Karczmarz nadal stał obok niego i ze złośliwym uśmiechem czekał na rozwój sytuacji. Przemytnik zamilkł nagle i nerwowo zaczął wpatrywać się w tatuaż na skroni łapacza.

– Jesteś… Jesteś… – zająknął się ze strachem. – Orli pazur… Idalgo…

– Jestem – potwierdził. – Czy trza ci jeszcze czegoś?

– Wybaczcie, panie – powiedział pojednawczo przemytnik. – Jestem Raptus, fach mam znany tutaj…

– Na zdrowie – przerwał mu łapacz. – A wy, karczmarzu, dajcie nam mięsa i wina… Cyrulika tu nie macie?

– Znachor może by się znalazł – odparł ponuro karczmarz. – Śpi, bo od pięciu dni chlał…

– Wołaj go. – Łapacz klepnął karczmarza w ramię i usiadł na ławie tuż przy głowie chrapiącego Pinta.

– Pewnie jeszcze pijany – rzucił jadowicie karczmarz. – Truciznę jaką może podać…

– Trza ich obejrzeć – Idalgo pokazał skinieniem śpiących żołnierzy. – Syriusowi to ludzie, nie moi…

Karczmarz westchnął i powlókł się po schodach na górę. Łapacz odprowadził go wzrokiem. Od chwili gdy znaleźli się w zajeździe, wyczuwał narastające w nim napięcie. Sięgnął po dzbanek z winem i wlał sobie do gardła duży łyk. Było słabe i cierpkie. Rozejrzał się po zaciemnionym wnętrzu, oceniając zagrożenie. Pozornie wszystko wyglądało normalnie. Śpiewy, krzyki, pijackie bredzenie, stuknięcia kufli i głośne siorbanie żuru z kiełbasą. Smród potu i szczęk broni pod stołami. Idalgo oparł się o ścianę i zmrużył oczy. Udawał, że drzemie. Widział przemytnika pochylonego w stronę swoich kompanów i opowiadającego półgłosem historie o wyczynach łapacza. Kiwali skołtunionymi łbami i zerkali ciekawie na Idalga. Przesunął wzrok na obmacujących dziewki strażników. Byli zbyt zajęci własną chucią, żeby cokolwiek knuć. Dopiero teraz łapacz poczuł spojrzenie mnicha siedzącego w kącie zajazdu. Nie był sam, towarzyszyło mu trzech tak samo zakapturzonych mnichów. Idalgo uświadomił sobie, że tylko oni zachowywali się podejrzanie cicho i spokojnie. Pochyleni nad stołem raz po raz podnosili kufle do ust i popijali swoje wino. Czasami ręka któregoś z nich wyciągała się i chwytała jeden z placków leżących na głębokim półmisku.

Łapacz nie lubił ludzi ukrywających twarze. W czasie walki nie można było śledzić ich oczu. Przypominało to poruszanie się w ciemnościach. Sam nie zauważył, kiedy zapadł w lekką drzemkę. Nie słyszał przekleństw cyrulika i jęków obu opatrywanych żołnierzy. Z jego gardła wydobyło się głośne chrapanie.

Obudził go krzyk dziewczyny. Otworzył oczy i zobaczył zbiegającą po schodach dziewkę służącą w zajeździe. Była wystraszona i blada. Rozdygotana przylgnęła całym ciałem do karczmarza.

– Czary! – krzyczała piskliwym głosem. – Czary! Dzieciak ma czerwone oczy! Jak jakiś mutant… Leży tam i zamiast spać, gapi się w sufit. Kto to słyszał, żeby dzieciak po kąpieli nie spał i nie płakał? Wyrzuć ich, panie karczmarzu, wyrzuć, bo licha jakiego naniosą…

– Stul gębę, durna! – odsunął ją od siebie karczmarz i łypnął podejrzliwie na łapacza. – Znasz prawo… W Kreporze mutanty karane są śmiercią przez ścięcie. Tak samo ci, którzy to robactwo przywlekli…

W zajeździe zrobiło się cicho. Strażnicy przestali obmacywać dziewki i poprawili broń. Idalgo spojrzał na opatrzonych żołnierzy Syriusa i plecy cyrulika zataczającego się do drzwi. Nie drgnął nawet i nie otworzył szerzej oczu.

– Kto gadał, że dziecko to mutant? – wycedził przez zęby. – Mutanty i dla mnie ścierwem podszyte. A dziecko dopiero z brzucha wylazło i prawa swoje ma… Zapytaj dziewek, które rodziły. Osesek czasami straszny jak po stosie… Skóra czerwona, łeb wyłysiały, a gęba nie ma czym chleba ugryźć. Zaciągnij lepiej swoją dziewkę za kuchnię i wychędoż. Jak zajdzie, to i przywyknie…

Atmosfera w zajeździe lekko opadła. Znów rozległy się śmiechy i postukiwanie kuflami. Strażnicy machnęli rękami i jeszcze mocniej zaczęli ugniatać piersi i pośladki dziewek. Karczmarz pokazał dziewczynie, że ma się wynosić. Z płaczem złapała gruby kożuch, narzuciła na siebie i wybiegła z zajazdu. Jeden z mnichów podniósł się również i cicho wymknął na zewnątrz. Idalgo zdążył jednak dostrzec, że na jego stopach nie było sandałów, lecz twarde żołnierskie buty. Rozpoznał także zarys miecza pod luźnym habitem. Wtedy poczuł blisko swojej twarzy mdły oddech przemytnika.

– Legenda mówi, że dziecko będzie miało czerwone oczy… – Głos przemytnika był przytłumiony i ostrożny.

– Czy i ciebie mam wyswatać, żebyś czarów w powietrzu nie niuchał? – warknął pod nosem łapacz. – Znam legendę… Gadają o niej od Pandabu po Sagdenię. Ile to już lat? Sto, a może i więcej… Idź, obacz sam, to kwasy wygonisz…

Przemytnik odsunął się do tyłu, spojrzał na swoich pijanych kompanów i osunął się ciężko na blat stołu. Wypite wino wzięło go w swoje posiadanie. Łapacz podniósł się i skierował do wyjścia. Karczmarz, który mieszał właśnie żur, podniósł na niego spojrzenie. Zauważył jednak, że obserwuje go Maqui, i speszony, szybko zaczął coś mówić do obsługującej stoły dziewki. Idalgo rzucił półgłosem do Maquiego:

– Zdatniście do walki?

– Rany płytkie… – odpowiedział Maqui. – Krwią tylko podeszły. Walczyć możemy, panie…

– Widzi mi się, że sznur nam tu kręcą na szyję – syknął łapacz. – Rozejrzę się, a wy miejcie oko…

Nie zdążył dać kroku, ponieważ drzwi zajazdu otworzyły się z hukiem i do środka wbiegło kilkunastu mnichów w kapturach. Ci, którzy siedzieli w kącie, poderwali się na nogi i w ciągu kilku sekund wycięli biesiadników siedzących przy najbliższych stołach. Dopiero teraz goście zajazdu rzucili się do obrony. Szybkość, z jaką zamienili jedzenie żuru i popijanie wina na walkę, świadczyła o ich doświadczeniu. Walka, zdrada i napady były dla nich codziennością. Teraz też potraktowali atak jak kolejny rozdział swego życia. Napastnicy w kapturach napotkali godnych przeciwników. Zanim się zorientowali, trzy odcięte głowy potoczyły się na podłogę. Jedna z nich wyturlała się z kaptura i znieruchomiała pod nogami Idalga. Wystarczył jeden rzut oka, aby stwierdzić, że nie była to głowa człowieka. Poza owalem i rozmiarem wszystko w niej było inne. Przypominała wydłużony pysk olbrzymiego szczura.

– Mutant! – ryknął z całej siły łapacz, wyciągnął miecz i jak szalony rzucił się w wir walczących. – To te parszywe mutanty!

Niektórzy z walczących zorientowali się, że biją się z przeciwnikiem szybkim i podstępnym. Kiedy ludzie i mutanty zbliżali się w walce i głowa uderzała o głowę, wówczas następowało błyskawiczne kłapnięcie szczurzymi zębami i tryskała krew z rozdartej tętnicy. Niekiedy miecze zderzały się w powietrzu, zamierały na moment, szukając sposobności do dźgnięcia, gdy nagle spod spodu pojawiała się szybka jak mrugnięcie oka ręka z ostrymi pazurami i rozszarpywała skórę na piersi aż do kości. Mutanty dopiero po chwili zorientowały się, że źle wybrały cel ataku. Właściwie był to wybór najgorszy z możliwych. Towarzystwo awanturników, złodziei, dezerterów i dziwek nie szanowało życia i łatwo wpadało w szał. Tak było i tym razem. Do tego dochodzili nieliczni w zajeździe arystokraci. Honor nie pozwalał im poddawać się ani uciekać. Walczyli do końca. Zajadłość, z jaką zaatakowani uderzyli na napastników, przypominała furię bawoła. Sapali, kwiczeli, przeklinali i robili wszystko to, czym od wieków straszono dzieci.

Mutanty skierowały swój atak na schody. Kaptury pozsuwały im się na szyje i dopiero teraz widać było ostre jak czubek noża zęby. Idalgo usłyszał odgłosy walki na górze. Zobaczył, że drzwi od pokoju Tantry otwierają się i kobieta z dzieckiem na ręku wybiega na korytarz. Tuż za nią wycofywał się Human. Jego szabla znów stała się niemal niewidoczna. Mutanty, które wdarły się przez okno, najwyraźniej spodziewały się łatwiejszej zdobyczy. Popiskiwały tylko niczym normalne szczury i rzucały się po kilka naraz na Humana. Idalgo zwijał się w tłumie, torując sobie drogę na schody. Tuż zanim przedzierali się Pinto i Maqui. Ledwie zasklepione rany znów się otworzyły, a ich ubrania zabarwiły się od krwi. Mimo to ani na krok nie zostawali w tyle. Łapacz oszczędzał ich, jak tylko mógł. Tam, gdzie zwykle wykonywał jedno cięcie, teraz uderzał aż trzy razy. Wyrąbywał przed sobą miejsce dla siebie i żołnierzy księcia Syriusa.

Wtedy po raz pierwszy poczuł niepokój. Miał wrażenie, że jakaś niewidzialna siła koncentruje na nim swoją uwagę, że dotyka go i przypomina obrazy, o których dawno zapomniał. Nie przeszkadzała mu w walce, nie odwracała uwagi, po prostu była. Łapacz nie chciał o nic pytać. Nie był nawet ciekawy. Ktoś przesunął się zaledwie przez jego pamięć, nie zostawił śladów i strachu. Niepokój Idalga dotyczył świata, o którym nie można było nic powiedzieć. Co najwyżej śpiewano o tym pieśni. To coś nie miało kolorów, nie miało smaku ani wyglądu, a jednak zdradzało swoją obecność. Przypominało spojrzenie nauczyciela. Bardzo uważne, krótkie i przenikliwe. Niemalże wszechwiedzące. Uczeń, który je zrozumiał, mógł spokojnie odejść. Niepokój zniknął i łapacz zapomniał.

Mutant z siwymi wibrysami i pianą na pysku skoczył mu z boku na plecy, nie wcelował w szyję i z całej siły wbił zęby w ramię. Pinto przeorał mu bark, czując pękające pod ostrzem miecza żebra. Idalgo zatrzymał się przy wejściu na schody i przyjął na siebie uderzenie mutantów. Pod nogami miał kilkanaście zarąbanych wcześniej ciał, a przed oczami wbiegających do zajazdu kolejnych fałszywych mnichów w kapturach. Maqui i Pinto chwiali się ze zmęczenia. Walczyli, trzymając miecze w obu coraz bardziej omdlewających rękach. Tyłem wycofywali się na górę, gdzie bronił się olbrzym. Czterej goście z innych pokoi na górze dołączyli do niego i powoli zaczynali spychać mutanty z powrotem za drzwi. Dwaj z nich skoczyli do przodu z długimi pikami zdjętymi ze ściany i nabili na nie po dwóch napastników. Zapłacili za to życiem, ponieważ nie zdążyli wyrwać drzewca i zostali zarąbani toporami. Przerzedzili jednak znacznie atakujących i umożliwili Humanowi cięcie z boku i zatrzaśnięcie się w środku. Chwilę potem obie zakrwawione piki posłużyły do podparcia drzwi.

Tantra stała przez cały czas przytulona do ściany, zasłaniając chustą płaczące dziecko. Human podbiegł do niej i pociągnął lekko do pokoju na końcu korytarza. Dwaj pozostali goście ruszyli za nim. Idalgo kopnął właśnie atakującego mutanta w zakrwawiony pysk i krzyknął do słaniających się z wycieńczenia żołnierzy:

– Ruszajcie! Za nimi…

Zawahali się, ale zauważyli ogień z rozwalonej kuchni i porozrzucanych pochodni sunący wzdłuż ścian po podłodze. Kulejąc i potykając się, podążyli za Humanem. Idalgo został sam. Pogryziony przez mutanta, cięty mieczem po nodze i z podrapaną pazurami dłonią zastanawiał się nad wyjściem z opresji. Musiał wytrzymać do czasu, gdy kobieta i dziecko oddalą się i bezpiecznie przekroczą granice księstwa. Na szczęście mutanty przestały pojawiać się w drzwiach i wzmacniać szeregi atakujących. Podłoga zajazdu usłana była dziesiątkami trupów i rannych. Języki ognia sunęły coraz silniej w stronę sufitu, a wysuszone przez lata drewno zajmowało się szybko jak szczapa wrzucona do komina.

Karczmarz biegał jak oszalały i polewał podłogę wodą. Nie na wiele to się jednak przydawało. Ścisk wśród walczących był zbyt wielki, aby można było ugasić płomienie. Zajazdowe dziewki stłoczyły się pod ścianą i wymachiwały wszystkim, co im wpadło w ręce. Mutanty podniecone walką próbowały je wywlec na dwór. Były zbyt cenne, aby je zabijać. Na bezkresnym stepie, wśród nieogarnionych odmian i ras, nie zmutowane kobiety używane były do doskonalenia krwi i kosztowały niekiedy nawet pięćdziesiąt monet. A za tyle właśnie można było kupić sobie wolność i ziemię.

Kiedy dym i żar płomieni stały się nie do wytrzymania, walczący zaczęli przesuwać się w stronę drzwi. Pierwsze uciekły kobiety. Niektóre zdążyły schronić się w ciemnościach i zagrzebać w ściółkę w lesie, inne zostały schwytane przez plądrujące zajazd mutanty, związane i wrzucone do stojących na dziedzińcu powozów. Pozostała przy życiu garstka walczących awanturników również zaczęła wymykać się w noc i szukać schronienia byle dalej od zajazdu i mutantów. Pokonała ich liczba napastników i zmęczenie. Poza tym chcieli uciec, aby wrócić i zemścić się. To było jedyne prawo, którego przestrzegali. Zostawiali za sobą dziesiątki zabitych mutantów i znacznie mniej ludzi.

Kiedy Idalgo rzucał w pierś fałszywego mnicha swój ostatni nóż, płomienie szalały już na dobre, a ciała zabitych wypełniały zajazd aż po okna. Łapacz zdołał jeszcze zauważyć wymykającego się przemytnika z ziejącą na plecach raną po szczurzych pazurach. Karczmarz został. Stał na martwych ciałach pośrodku zajazdu, trzymał się za głowę i przeraźliwie wył. Mimo że nie odniósł żadnej rany, czuł się przegrany i stracił ochotę do życia. Zajazd, który jego rodzina prowadziła od wielu pokoleń, płonął, a on sam oszalał. Zapomniał o zakopanych w ogrodzie monetach, zapomniał o zebranym bogactwie, o zamku, jaki właśnie dla siebie kupił, o olbrzymich połaciach ziemi jakie od lat pomnażał. Poddał się przerażeniu i żalowi. Zrobił coś, czego nie zrobili jego dziadowie. Poddał się i chciał umrzeć. Takim właśnie zapamiętał go Idalgo.

Łapacz biegł w stronę granicy. W oddali widział pochodnie przed budynkiem książęcych żołnierzy. Za plecami słyszał tętent koni mutantów. Wyszukiwali zbiegów. Szczurza krew pozwalała im widzieć w nocy i czyniła przeciwnikiem groźniejszym od człowieka. Idalgo nie czekał, aż się zbliżą. Wierzył, że jeszcze go nie zobaczyły. Miały także, lepszy słuch i lepszy węch. Musiał zaryzykować, przetrwać aż do świtu. Wtedy szansę będą wyrównane. Wspiął się na przydrożne drzewo, przylgnął plecami do pnia i czekał. Nie poruszał się, mimo że strużki zimnej rosy kapały z liści na jego twarz, łachocząc go coraz bardziej.

Mutanty jechały ostrożnie. Tak, jakby wyczuwały niebezpieczeństwo. Trzy, jeden za drugim. Idalgo starał się wstrzymać oddech i zasłonić dłonią parę wylatującą z ust. Sam doskonale widział oddechy przeciwnika w świetle księżyca. Wybuchały gwałtownie jak para z gorących źródeł. Koło drzewa mutanty zwolniły. Wciągały głośno powietrze i próbowały wyczuć jego zapach. Wiatr im jednak nie sprzyjał. Tylko dlatego Idalgo mógł zsunąć się z góry na pierwszego z nich, uderzyć go czołem w szczurzy pysk i zrzucić pięścią na ziemię. Przestraszony koń wyrwał przed siebie, a łapacz w ostatniej chwili wydobył miecz zza głowy. Jechał tyłem do łba konia i przygotowywał się na odparcie ataku dwóch ścigających go mutantów. Nacierali z obu stron. Drugi z nich wydobył z bocznej kieszeni siodła kuszę i sięgnął po strzałę. Łapacz wyszarpnął drugi miecz z pochwy przy pasie, zamachnął się i rzucił. Broń zafurczała w powietrzu i utkwiła w brzuchu mutanta z kuszą. Ten puścił ją, chwycił za ostrze miecza i piszcząc z bólu, zwalił się z konia na trawę. Zanim przestał się rzucać, łapacz sparował uderzenie drugiego napastnika, chwycił go za rękę i szarpnął. Ciało szczura przechyliło się, a koń uderzony płazem miecza w szyję odskoczył w bok, gubiąc jeźdźca. Mutant wpił się pazurami w lewą rękę łapacza, zaczął się wściekle miotać, kopiąc i drapiąc pazurami brzuch konia. Przerażone z bólu zwierzę wierzgało i podskakiwało. W końcu z głośnym rżeniem stanęło dęba i zrzuciło obu walczących na ziemię. Idalgo spadł dokładnie na mutanta. Miecz przebił serce i utknął w ciele aż po rękojeść. Fałszywy mnich znieruchomiał.

Wtedy pojawiło się światło. Noc wpadła w niewidzialną czeluść i nagle wokoło rozlały się promienie słońca. Ciepłe i dające nadzieję. Idalgo, kulejąc, podbiegł do zabitego mutanta i wyszarpnął miecz z jego ciała. Wytarł ostrze i wsunął do pochwy przy pasie. W trawie odnalazł drugi miecz. Zatrzymał wzrok na płonącym zajeździe. Żal mu było noży, których użył w walce. Każdy kosztował pół monety. Na niebieskim niebie snuła się czarna smuga dymu. Wokoło zajazdu biegały nie osiodłane konie, nieudolnie chwytane przez oślepione w świetle dnia mutanty. Łapacz zmierzył wzrokiem odległość do granicy księstwa i sięgnął po wodze najbliższego konia. Wiedział, że szczury już go zobaczyły. One także miały nadzieję zabić go, zanim trafi pod opiekę księcia Syriusa.

Idalgo wspiął się na siodło, odnalazł kuszę i strzały, po czym z odległości kilkudziesięciu metrów wystrzelił je jedna po drugiej. Trafiły tylko dwie. Mutanty jeszcze bardziej rozwścieczone nagliły wierzchowce do szybszego biegu. Łapacz trącił konia piętami i przylgnął do grzywy. Zwierzę prawie natychmiast wyciągnęło się w galopie. Droga była kamienista, gdzieniegdzie pokryta gnijącymi i śliskimi liśćmi. Przecinała małe kępy krzaków i drzew. Ściana lasu zaczynała się dopiero po prawej stronie tuż przy granicy. Tam właśnie wrzynał się cienki jęzor puszczy. Kiedy Idalgo zbliżał się do rozłożystej kępy krzaków, zobaczył wyłaniającego się z niej jeźdźca. Bez trudu rozpoznał książęcego dowódcę, Pinta. Mimo ran, zmęczenia i pościgu, żołnierz został, ukrył się w krzakach i czekał do brzasku na łapacza. Jego charakterystyczna sylwetka, z ręką zwisającą luźno wzdłuż boku, już z daleka była rozpoznawalna. Idalgo zrównał się z żołnierzem i z podziwem spojrzał na bladą twarz. Pinto miał zacięte usta, rozgorączkowane oczy i determinację, z jaką łapacz nigdy wcześniej się nie spotkał.

– Co z nimi? – rzucił krótko Idalgo.

Pinto odpowiedział uspokajającym skinieniem głowy.

– A ty? – Łapacz wiedział, że nie powinien o to pytać.

– Ja jestem żołnierzem – odpowiedział, patrząc przed siebie, dowódca. – A poza tym nie potrzebuję niańki – zawołał w powietrze.

Pinto pokazał palcem przed siebie. Z lasu w pobliżu granicy wyłoniło się pięć mutantów. Idalgo obejrzał się. Pościg liczył prawie dwadzieścia zakapturzonych postaci. Do granicy pozostało zaledwie kilkaset metrów. Łapacz wyciągnął miecz i poprawił się w siodle. Pinto czekał do ostatniej chwili. Kiedy przyspieszył i zostawił łapacza o trzy długości konia za sobą, cienka sieć trzymana w rękach przez nadjeżdżające z przeciwka mutanty stała się widoczna. Idalgo zaklął głośno, ale było już za późno. Pinto uderzył z impetem w jadącego po prawej stronie mutanta. Tamten spadł z konia, ciągnąc za sobą sieć. Starcie zakołysało żołnierzem i otworzyło drogę ucieczki. Idalgo zdołał tylko zauważyć błysk topora i odrąbaną głowę Pinty. Martwe ciało koń wiózł jeszcze siłą rozpędu do samej granicy, gdzie stali przygotowani do odparcia ataku żołnierze księcia Syriusa. Idalgo, który nie miał czasu użyć miecza, zatrzymał konia pod strażnicą. Mutanty zrezygnowały z pościgu. Popiskując zajadle, zawróciły w miejscu i pognały z powrotem.

Żołnierze Syriusa nawet nie drgnęli. Poza granicą księstwa kończyły się ich prawa. Dlatego musieli bezsilnie patrzeć na śmierć swojego dowódcy i co najwyżej zgrzytać zębami. Książę wymagał bezwzględnego posłuszeństwa. Tylko w ten sposób mógł zbudować siłę swojego niewielkiego kraju. Poza tajnymi misjami nikt z żołnierzy nie miał prawa samowolnie opuszczać księstwa. Pogranicza wszystkich bliskich i dalekich państw spływały krwią, ale po stronie Syriusa wszystko było po staremu. Nawet legenda nie potrafiła zniszczyć w tutejszych ludziach szacunku dla porządku. Czekali na wojnę, nie pomagając historii.

Idalgo zsiadł z siodła i w milczeniu podszedł do konia, na którym nadal siedziały sztywno zwłoki Pinty. Łapacz dopiero teraz uświadomił sobie, że po raz drugi spotkał człowieka o niezwykłym wzroku. To właśnie ocaliło mu życie. Sieć szczurów była tak cienka, że mógł ją dojrzeć tylko ktoś o cechach mutanta. Łapacz przyjrzał się podejrzliwie rękom martwego żołnierza. W niczym nie zdradzały domieszki krwi.

– Witajcie, panie – usłyszał za plecami suchy, zdyscyplinowany głos.

Odwrócił się powoli, czując piekący ból ramienia. Pojawił się niepokój. Kojarzył się z szeptem, który przedzierał się do świadomości gdzieś spoza pamięci. Nagle w głowie mu zawirowało i osunął się na kolana. Jak przez mgłę widział biegnących w jego kierunku żołnierzy. Chciał powstrzymać słabość, ale obraz zatarł się i po raz pierwszy w życiu stracił przytomność.