175160.fb2 Profesor - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Profesor - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Rozdział 1

Jak tylko drzwi się otworzyły, wiedział, że już po nim.

Widział to w szybko odwróconym wzroku, lekko zgarbionych ramionach, nerwowych, pospiesznych ruchach lekarza idącego przez gabinet. Pozostały tylko dwa pytania: Jak długo to potrwa? I jak bardzo to będzie straszne?

Nie musiał długo czekać na odpowiedzi.

Adrian Thomas patrzył, jak neurolog wertuje wyniki badań i siada za dużym dębowym biurkiem. Lekarz przechylił się w fotelu do tyłu, do przodu i wreszcie spojrzał w górę.

– Wyniki wykluczają większość typowych diagnoz…

Adrian spodziewał się tego. Rezonans magnetyczny. EKG. EEG. Krew. Mocz. USG. Tomografia mózgu. Seria badań funkcji poznawczych. Ponad dziewięć miesięcy temu po raz pierwszy zauważył, że zapomina rzeczy zwykle łatwe do zapamiętania – w sklepie elektrycznym stał przed regałem z żarówkami i nie miał bladego pojęcia, co zamierzał kupić; kiedy indziej na głównej ulicy miasta wpadł na dobrego znajomego z uczelni i zupełnie nie mógł sobie przypomnieć jego imienia, choć przeszło dwadzieścia lat ten człowiek zajmował sąsiedni gabinet. A potem, sześć dni temu, cały wieczór miło rozmawiał ze swoją dawno nieżyjącą żoną w salonie domu, w którym mieszkali od przeprowadzki do zachodniego Massachusetts. Siedziała przy kominku, w swoim ulubionym perskim fotelu w stylu królowej Anny. Kiedy dotarło do niego, co zrobił, zrozumiał, że żadne wydruki komputerowe ani kolorowe fotografie mózgu niczego nie wykażą. Mimo to sumiennie umówił się na pilną wizytę u swojego internisty, a ten natychmiast odesłał go do specjalisty. Cierpliwie odpowiedział na wszystkie pytania i dał się obmacać, opukać i prześwietlić.

W pierwszym szoku po tym, jak uświadomił sobie, że nieżyjąca żona zniknęła mu z oczu, uznał, że po prostu traci rozum – nienaukowe, nieprecyzyjne określenie psychozy bądź schizofrenii. Ale znowu nie miał wrażenia, że traci rozum. W zasadzie czuł się zupełnie nieźle. To, co się stało, wydawało się niegroźne, prawie jakby godziny przegadane z kimś, kto nie żyje od trzech lat, były przyjemnym zwyczajem – ot, rozmowa jak wiele innych, jakie często prowadzili przez lata małżeństwa. Gawędzili o jego pogłębiającej się samotności i o tym, dlaczego powinien dać parę wykładów pro bono na uniwersytecie, mimo że od jej śmierci był na emeryturze. Dyskutowali o nowych filmach, ciekawych książkach i o tym, co powinien wysłać siostrzenicom z Kalifornii na urodziny. Zastanawiali się, czy tego roku spróbować wymknąć się na Cape Cod na parę tygodni odpoczynku w czerwcu, zaraz po tym, jak tasergale i skalniki wyruszą w swoją doroczną wędrówkę, a zanim pojawią się żądne opalenizny tłumy objuczone lodówkami turystycznymi i parasolami plażowymi.

Kiedy siedział naprzeciwko neurologa, stwierdził w duchu, że popełnił straszliwy błąd, choć przez sekundę dopuszczając do siebie myśl, że halucynacja jest objawem choroby. Niepotrzebnie przeraził się tym sygnałem alarmowym i poszedł na badania. Powinien dostrzec plusy tego, co się stało. Został zupełnie sam i miło byłoby na resztę życia zaludnić swój świat osobami, które kiedyś kochał – czy nadal istnieją, czy nie.

– Pańskie objawy wskazują…

Nie chciał słuchać lekarza, który ma zakłopotaną, zbolałą minę i jest dużo młodszy od niego. To niesprawiedliwe, pomyślał, że dowie się o tym, że umrze, od kogoś tak młodego. Takie rzeczy powinien mówić siwowłosy dostojny medyk o dźwięcznym głosie znużonym latami doświadczenia, nie piskliwy chłopaczyna świeżo po podstawówce, taki co to nerwowo buja się na fotelu.

Nie podobał mu się ten sterylny, jasno oświetlony gabinet, z dyplomami w ramkach i drewnianymi biblioteczkami pełnymi medycznych tekstów, do których lekarz na pewno nigdy nie zajrzał. Adrian wiedział, że młody neurolog jest z tych, co wolą stuknąć parę razy w klawiaturę komputera albo blackberry, żeby znaleźć informacje. Rozejrzał się: gabinet wręcz nieznośnie czysty i uporządkowany, jakby naturalna brzydota śmiertelnej choroby nie miała tu wstępu. Popatrzył nad ramieniem mężczyzny przez okno i zobaczył wronę – lądowała wśród liści pobliskiej wierzby. Monotonny głos doktora jakby dobiegał z jakiegoś odległego świata, którego Adrian nie był już częścią. No, może był – małą. Nieistotną. Przez chwilę wyobrażał sobie, że to wrony powinien słuchać, potem zszokowany i zmieszany odniósł wrażenie, że rzeczywiście to ona do niego mówi. To, przekonał sam siebie, nieprawdopodobne, więc spuścił wzrok i zmusił się, żeby słuchać lekarza.

– …Przykro mi, profesorze Thomas – powiedział powoli neurolog. Ostrożnie dobierał słowa. – Sądzę, że to postępujące stadium stosunkowo rzadkiej choroby, znanej jako otępienie z ciałami Lewy'ego. Wie pan coś o niej?

Coś tam wiedział. Raz czy dwa słyszał tę nazwę, choć tak na gorąco nie pamiętał gdzie. Może jeden z innych pracowników katedry psychologii na uniwersytecie użył jej na zebraniu kadry, kiedy uzasadniał potrzebę przeprowadzenia jakichś badań albo uskarżał się na formalności związane z przyznawaniem grantów. Może pamiętał ją z młodości – pracował wtedy w szpitalu dla weteranów. Mimo to pokręcił głową. Lepiej usłyszeć wszystko bez żadnych upiększeń od kogoś bardziej kompetentnego, nawet jeśli ten ktoś jest zbyt młody.

Słowa leciały w przestrzeń między nimi jak gruz po wybuchu i zaśmiecały biurko: Stała. Postępująca. Szybkie pogarszanie się. Halucynacje. Utrata kontroli nad funkcjami fizjologicznymi. Utrata umiejętności logicznego myślenia. Utrata pamięci krótkotrwałej. Utrata pamięci długotrwałej.

I w końcu wyrok śmierci:

– …Przykro mi, że muszę to panu powiedzieć, ale zwykle to kwestia pięciu, siedmiu lat. Może. A ponieważ, jak sądzę, choroba rozwija się u pana od jakiegoś czasu, w tym przypadku to maksimum. Przeważnie wszystko dzieje się dużo szybciej… – Chwila przerwy, a po niej lizusowskie: – Jeśli chce pan zasięgnąć opinii drugiego specjalisty…

Dlaczego, zastanawiał się, miałby chcieć drugi raz usłyszeć złe wieści?

A potem jeszcze jeden, w sumie spodziewany cios:

– …Nie ma na to lekarstwa. Są pewne środki, mogą złagodzić część objawów… leki na alzheimera, nietypowe neuroleptyki zwalczające omamy i złudzenia… ale żaden z nich niczego nie gwarantuje, a większość nie daje istotnej poprawy. Warto jednak spróbować, żeby zobaczyć, czy przedłużą funkcjonowanie…

Adrian zaczekał, aż lekarz zrobi chwilę przerwy.

– Kiedy ja wcale nie czuję się chory – powiedział.

Neurolog skinął głową.

– To też, niestety, typowe. Jak na mężczyznę po sześćdziesiątce jest pan w doskonałej formie fizycznej. Ma pan serce dużo młodszego człowieka…

– Dużo biegam i ćwiczę…

– Cóż, to dobrze.

– Czyli co, jestem dość zdrowy, żeby obserwować, jak się sypię? Patrzeć, jak dogorywam, z miejsca w pierwszym rzędzie?

Doktor nie odpowiedział od razu.

– Tak… – wydusił wreszcie. – Ale niektóre badania wykazują, że regularne ćwiczenie umysłu w połączeniu z aktywnym trybem życia może opóźnić część szkodliwych procesów w płatach czołowych, które ta choroba atakuje.

Adrian skinął głową. Wiedział to. Wiedział też, że płaty czołowe odpowiadają za proces podejmowania decyzji i zdolność rozumienia otaczającego świata. W zasadzie to płaty czołowe czyniły go tym, kim do tej pory był, a teraz miały sprawić, że stanie się kimś innym, pewnie zmienionym nie do poznania. Nagle dotarło do niego, że wkrótce przestanie być Adrianem Thomasem.

Pochłonięty tą myślą nie słuchał neurologa, aż dobiegły go słowa:

– Ma pan kogoś do pomocy? Żonę? Dzieci? Krewnych? Niedługo będzie pan wymagał stałej, całodobowej opieki. Dobrze, gdybym jak najszybciej porozmawiał z pańskimi bliskimi, pomógł im zrozumieć, przez co pan będzie przechodził… – Lekarz sięgnął po bloczek recept i zaczął szybko wypisywać listę leków.

Adrian się uśmiechnął.

– Całą potrzebną mi pomoc mam w domu.

Pan Półautomatyczny Ruger kaliber 9 milimetrów, pomyślał. W górnej szufladzie stolika nocnego. Magazynek na trzynaście nabojów pełny, ale jedna kula wystarczy.

Lekarz mówił coś jeszcze o pielęgniarskiej opiece domowej i opłatach ubezpieczeniowych, przekazaniu pełnomocnictw i testamencie, długich pobytach w szpitalu i ogromnym znaczeniu następnych wizyt, lekach, które jego zdaniem nie spowolnią rozwoju choroby, ale i tak należy je brać, bo może choć trochę pomogą, ale Adrian zrozumiał, że tak naprawdę nie musi już go słuchać.

Na przedmieściach małego miasta uniwersyteckiego, w którym mieszkał Adrian, między dawnymi polami uprawnymi, dziś zabudowanymi nowoczesnymi, ekskluzywnymi rezydencjami, przycupnął mały rezerwat przyrody – obejmował skromne wzgórze, a właściwie zaledwie wybrzuszenie terenu, szumnie zwane przez miejscowych „górą”. Na szczyt góry Pollux wiodła ścieżka, wiła się przez las i ostatecznie wychodziła na punkt widokowy na dolinę. Adriana zawsze irytowało to, że obok góry Pollux nie było góry Kastor. Ciekawe, kto nadał wzgórzu tak pretensjonalną nazwę. Jakiś uczony typ, podejrzewał, zatrudniony na uczelni dwa wieki temu, w czasach, kiedy profesorowie w czarnych wełnianych surdutach i wykrochmalonych białych kołnierzach wpajali studentom wiedzę klasyczną. Jednak pomimo jego wątpliwości co do nazwy i trafności zaszczytnego miana „góra”, lubił to miejsce. Cichy zakątek uwielbiany przez miejskie psy, spuszczane tam ze smyczy, i ludzi, którzy chcieli zostać sami ze swoimi myślami. I to tam Adrian pojechał po wizycie u lekarza.

Zaparkował stare volvo na przydrożnym parkingu u wylotu ścieżki i ruszył pod górę. Kiedy indziej włożyłby traperki na to wczesnowiosenne błoto; a tak pewnie szybko zniszczy buty.

Powiedział sobie, że to już bez znaczenia.

Wokół niego dogasało popołudnie, zimno pieściło mu plecy. Nie był odpowiednio ubrany na spacer, tym bardziej że w Nowej Anglii każdy pełzający cień niósł jeszcze z sobą tchnienie zimy. Nie zważał na chłód ani na szybko przemakające buty.

Na ścieżce nie było nikogo. Żadnych rozbrykanych golden retrieverów, co to biegają po krzakach w poszukiwaniu jakiegoś zapachu. Tylko Adrian. Szedł równym tempem. Samotność mu odpowiadała. Naszła go dziwna myśl, że gdyby kogoś spotkał, poczułby potrzebę, żeby wyznać: „Mam chorobę, o której nigdy nie słyszałeś. Zabije mnie, ale przedtem wszystko mi odbierze”.

Przynajmniej w przypadku raka, pomyślał, albo choroby serca, człowiek może pozostać sobą tak długo, jak tylko da radę, podczas gdy choroba go morduje. Był zły i chciał się jakoś wyładować, w coś uderzyć, ale zamiast tego tylko maszerował pod górę.

Wsłuchał się w swój oddech. Równy. Normalny. Ani śladu wysiłku. To niesprawiedliwe. Wolałby udręczone sapanie, coś, co powiedziałoby mu, że jest nieuleczalnie chory.

Mniej więcej po półgodzinie dotarł na szczyt – jeśli to nie za duże słowo. Resztki światła słonecznego wysączały się znad wierzchołków wzgórz na zachodzie. Przysiadł na dużej skale łupkowej i spojrzał na odległą dolinę. Pierwsze oznaki wiosny w Nowej Anglii pojawiły się już na dobre. Widział wczesne kwiaty. Głównie żółte i fioletowe krokusy wyglądały z wilgotnej ziemi. Drzewa zieleniały pączkami, które zaciemniały gałęzie jak jedno-, dwudniowy zarost policzki. Klucz dzikich gęsi kierował się na północ. Ich hałaśliwe krzyki niosły się po bladoniebieskim niebie. Wszystko to było tak uderzająco normalne, że Adrian czuł się trochę głupio; to, co się z nim działo, nijak się miało do otaczającego go świata.

W oddali dostrzegł iglice kościoła na środku uczelnianego kampusu. Drużyna bejsbolowa już na pewno wyszła trenować odbicia – w hali, bo boisko wciąż było przykryte brezentem.

Swój gabinet miał na tyle blisko, że gdy otwierał okno w wiosenne popołudnia, słyszał odległy stukot uderzeń kijów w piłki. Po długiej zimie cieszyło to tak bardzo jak widok drozda, który krąży nad dziedzińcem w poszukiwaniu dżdżownicy.

Adrian odetchnął głęboko.

– Wracaj do domu – powiedział na głos. – Zastrzel się, dopóki wszystko, co sprawia ci przyjemność, jest rzeczywiste. Bo choroba ci to odbierze.

Zawsze uważał się za człowieka czynu i z zadowoleniem przyjmował natarczywą myśl o samobójstwie. Szukał argumentów przemawiających za tym, żeby się wstrzymać. Nie znalazł żadnego.

Może wystarczy zostać tutaj. Ładne miejsce. Jedno z jego ulubionych. W sam raz na śmierć. Ciekawe, czy w nocy zrobi się dość zimno, by zamarzł. Wątpił w to. Pewnie skończyłoby się na tym, że marznąc i kaszląc, doczekałby świtu – a wtedy najadłby się wstydu, nawet jeśli był jedyną osobą na świecie, dla której wschód słońca oznaczałby porażkę.

Pokręcił głową.

Rozejrzyj się, nakazał sobie. Zapamiętaj, co warte zapamiętania. Resztę zignoruj.

Spojrzał w dół, na buty – pokryte skorupą błota i przemoczone – i zastanawiał się, dlaczego nie czuje wilgoci na palcach u nóg.

Nie ma co zwlekać, stwierdził stanowczo. Wstał i strzepnął pył łupkowy ze spodni. Cienie przedzierały się przez krzaki i drzewa, na ścieżce w dół z każdą sekundą robiło się coraz ciemniej.

Obejrzał się na dolinę. Tam uczyłem. Tam mieszkaliśmy. Żałował, że nie może stąd zobaczyć loftu w Nowym Jorku, gdzie poznał żonę i po raz pierwszy się zakochał. Żałował, że nie może zobaczyć ulubionych miejsc z dzieciństwa i tych związanych z rozmaitymi wspomnieniami z młodości. Żałował, że nie może zobaczyć rue Madeleine w Paryżu i narożnego bistro, do którego podczas urlopów naukowych co rano chodzili z żoną na kawę. I apartamentu Marleny Dietrich w berlińskim hotelu Savoy – zatrzymali się tam, kiedy pojechał wygłosić wykład w Institut für

Psychologie. Tam też poczęli swoje jedyne dziecko. Wytężył wzrok, patrząc na wschód, w stronę domu na Cape, gdzie spędzali każde lato od czasów jego młodości, plaż, na których uczył się łowić na muchę skalniki, i pełnych pstrągów strumieni. Brnął wtedy pośród prastarych głazów przez wodę, co aż kipiała energią.

Żal tego wszystkiego.

Nic się na to nie poradzi.

Odwrócił się od tego, co mógł i czego nie mógł zobaczyć, i ruszył ścieżką w dół. W zapadającej ciemności szło się powoli.

Był raptem pół przecznicy od domu, jechał między rzędami skromnych, białych drewnianych domów. Ich mieszkańcy, jego sąsiedzi, stanowili eklektyczny zbiór. Osiedlili się tu pracownicy uczelni, agenci ubezpieczeniowi, dentyści, niezależni autorzy poradników biznesowych, instruktorzy jogi i trenerzy rozwoju osobistego. Zauważył dziewczynę. Szła poboczem.

Pewnie nie zwróciłby na nią większej uwagi, ale uderzyła go determinacja, z jaką kroczyła naprzód. Jakby doskonale wiedziała, czego chce. Miała popielato-blond włosy wsunięte pod jaskraworóżową czapkę Boston Red Sox. Jej ciemna parka była w paru miejscach rozdarta, dżinsy też. Najbardziej zaintrygował go jej plecak – wręcz pękał w szwach od ubrań. W pierwszej chwili pomyślał, że dziewczyna po prostu wraca do domu. Podwiózł ją tu popołudniowy autobus zabierający uczniów, którzy za karę musieli zostać po lekcjach w szkole. Ale zauważył, że do plecaka jest przytroczony duży pluszowy miś, a nie wyobrażał sobie, żeby ktokolwiek pokazał się w liceum z taką dziecinną zabawką. Taka osoba z miejsca stałaby się obiektem drwin.

Przejeżdżając obok, zerknął na jej twarz.

Młoda, jeszcze dziecko, ale piękna jak wszystkie nastolatki u progu przemiany. A przynajmniej tak sobie pomyślał, choć dawno nie miał kontaktów z młodzieżą poza salą wykładową.

Patrzyła prosto przed siebie, mocno skupiona.

Chyba nawet nie zauważyła jego samochodu.

Skręcił przed dom, ale nie wysiadł. Miał wrażenie, że pod determinacją dziewczyny – piętnasto-, szesnastoletniej, nie potrafił już precyzyjnie określać wieku młodych ludzi – coś się skrywa. Jej mina fascynowała go, pobudzała ciekawość.

Obserwował w lusterku wstecznym, jak pannica idzie szybkim krokiem na róg ulicy.

Wtedy dostrzegł coś, co trochę nie pasowało do jego cichej, bezwzględnie normalnej dzielnicy.

Ulicą powoli jechała biała furgonetka, jak mały wóz dostawczy, ale bez napisów reklamujących usługi elektryka albo malarza. Zerknął do szoferki – prowadziła kobieta, a na miejscu dla pasażera siedział mężczyzna. To go zaskoczyło. Powinno być na odwrót, pomyślał. Zaraz jednak uznał, że to seksistowski stereotyp. Oczywiście, że kobieta może prowadzić furgonetkę. I choć robiło się późno i wieczorny mrok szybko opadał pośród drzew, tak naprawdę nie było powodu sądzić, że ta furgonetka ma w sobie coś niezwykłego.

Aż do chwili, kiedy zwolniła i podążyła za dziewczyną jak cień. Ze swojego miejsca Adrian zobaczył, że samochód zatrzymuje się po drugiej stronie ulicy. Dziewczyna zniknęła mu z oczu, zasłonięta przez wóz.

Furgonetka raptownie ruszyła, skręciła za róg i wtopiła się w szarość zmierzchu tuż przed nocą.

Spojrzał raz jeszcze. Dziewczyny nie było.

Na ulicy została różowa bejsbolówka.