175160.fb2
Adrian co najmniej trzy razy skręcił nie tam gdzie trzeba i zupełnie pobłądził na wyboistych drogach wijących się przez małe miasteczka, które byłyby urocze jak na obrazach Normana Rockwella, gdyby nie szpeciły ich wszechobecne ślady ciężkich czasów i nędzy. Zbyt dużo starych, zardzewiałych samochodów na pustakach obok domów, zbyt dużo porzuconych maszyn rolniczych opartych o krzywe płoty. Mijał wyblakłe czerwone stodoły, niemalowane od dziesiątków lat, o dachach ugiętych pod ciężarem wielu srogich zim. Stały obok szerokich przyczep mieszkalnych ozdobionych antenami satelitarnymi. Co kilka kilometrów wyrastały ręcznie malowane tablice reklamujące „autentyczny” syrop klonowy albo „autentyczne” indiańskie wyroby.
Te drogi nie prowadziły w popularne miejsca. Wąskie, kręte jednopasmowe szosy ciągnęły się z dala od części Nowej Anglii pokazywanych w broszurach turystycznych. Wzdłuż poboczy wyrastały gąszcze splątanych drzew – liście już okrywały się żywą zielenią. Pomiędzy liniami drzew przemykały falujące łąki, na nich kiedyś pasły się krowy i owce. To były niedostrzegane części Ameryki, przez które ludzie pędzą w pośpiechu, jadąc gdzie indziej, do drogiego domku letniego nad jeziorem czy luksusowego apartamentu w górach. Adrian kilka razy musiał zjechać na bok, żeby dokładnie przestudiować wyciągniętą ze schowka sfatygowaną mapę, a potem zawrócić.
Tak naprawdę nie miał żadnego planu.
Jego chaotyczna podróż, pełna pomyłek godnych dwadzieścia lat starszego człowieka, trwała o wiele za długo. Wiedział, że musi dotrzeć na miejsce najszybciej, jak się da. Kierował i wciskał pedał gazu, jakby wiózł chorego do szpitala. W jednej chwili wyrywał naprzód, by zaraz potem ostro zahamować w obawie, że straci panowanie nad wozem na jakimś ostrym zakręcie. Co rusz przypominał sobie, żeby więcej nie pomylić drogi. Jeden zły zakręt i może być po wszystkim. Mówił do siebie i pomrukiwał pod nosem:
– Szybciej, szybciej…
Próbował myśleć o Jennifer, ale nawet ona wymykała mu się z pamięci. W głowie miał skotłowane obrazy: Zdeterminowana Jennifer w różowej czapce Red Sox, kiedy widział ją po raz pierwszy; Jennifer sztucznie uśmiechnięta na zdjęciu z policyjnej ulotki, leżącej na siedzeniu obok niego; Jennifer z zawiązanymi oczami, prawie naga, patrzy w kamerę, przesłuchiwana przez zamaskowanego oprawcę.
Wiedział, którą Jennifer znajdzie, kiedy odszuka ten wiejski dom.
Wszystko, co w nim zostało z powszechnie szanowanego, rozważnego profesora psychologii, dawnego kierownika katedry, mówiło mu, że powinien zadzwonić do detektyw Collins i dać znać, gdzie jest i co robi. Tak nakazywał rozsądek. Mógłby nawet skontaktować się z przestępcą seksualnym i uprzedzić go o swoich zamiarach. I Wolfe, i Terri Collins na pewno lepiej poradziliby sobie w tej sytuacji.
Jednak w chwili, kiedy tego ranka wsiadł do samochodu, postanowił porzucić rozsądek. Nie wiedział, czy jego postępowanie można tłumaczyć chorobą. Może i tak. Może to napad szaleństwa, może już nie panuję nad sobą. Może gdybym wziął garść tych nieskutecznych pigułek, teraz robiłbym coś innego.
A może nie.
Przyhamował gwałtownie i powoli jechał wąską boczną drogą. Rozglądał się na boki za czymś, co powiedziałoby mu, że jest blisko. Po trosze spodziewał się, że lada moment zza zakrętu wyskoczy rozpędzony pikap i zatrąbi na niego, żeby go pogonić.
Podejrzewał, że cel jest niedaleko. Tknęło go, że powinien zadzwonić do agencji nieruchomości, uzyskać dokładne instrukcje, nawet poprosić agentkę, żeby się z nim spotkała i pokazała mu drogę. Jednak uparty głos w jego głowie mówił mu, że to, co zamierza, lepiej załatwić samemu. Za tą radą stoi Brian, domyślił się. Zawsze był typem samotnika. Ufał przede wszystkim sobie, innym niekoniecznie. Może Cassie też: jak każda artystka, często czuła potrzebę samotności. No i Tommy, zawsze imponująco samodzielny, na pewno dołożył swoje trzy grosze.
Skręcił do zatoczki autobusowej i zatrzymał się z chrzęstem kół na sypkim żwirze. Według jego rozdartej mapy, zdobycznych współrzędnych GPS i wydrukowanych z komputera danych z agencji nieruchomości, podjazd prowadzący na farmę był kilkaset metrów dalej. Spojrzał w tamtym kierunku. Jedna poobijana niebieska skrzynka na listy, przechylona jak pijany marynarz po nocnym wypadzie na miasto, wskazywała początek podjazdu.
W pierwszym odruchu chciał po prostu zajechać przed dom, wysiąść i zapukać do drzwi. Już zaczął wrzucać bieg, kiedy dłoń dotknęła jego ramienia i usłyszał szept Tommy'ego.
– Tak tego nie załatwisz, tato.
Zawahał się.
– Co sądzisz, Brian? – spytał tym samym tonem, jakiego używał, przewodnicząc długim zebraniom kadry, kiedy zachęcał do przedstawiania skarg lub opinii, zazwyczaj dość licznych. – Tommy mówi, żebym nie zajeżdżał przed dom.
– Słuchaj chłopaka, Audie. Atak frontalny zwykle łatwo odeprzeć, nawet jeśli ma się po swojej stronie element zaskoczenia. A poza tym tak naprawdę nie wiesz, czego się spodziewać…
– W takim razie co…
– Ukradkiem, tato – włączył się Tommy; wciąż mówił bardzo cicho. – Musisz ich podejść.
– Tak, ostrożnie, Audie – dodał Brian pospiesznie. – Żadnej brawury. Żadnych żądań. Żadnej akcji w stylu „no to jestem, gdzie Jennifer?” Najpierw musimy rozeznać się w terenie.
– Cassie? – spytał Adrian głośno.
– Posłuchaj ich, Audie. Mieli dużo większe doświadczenie w takich operacjach niż ty.
Nie był pewien, czy to rzeczywiście prawda. Jasne, Brian przewodził kompanii żołnierzy w dżungli podczas wojny, a Tommy sfilmował wiele operacji wojskowych, zanim wyruszył z ostatnią misją. Adrian jednak myślał o Jennifer raczej jak o jednym ze swoich szczurów laboratoryjnych. Tkwiła w labiryncie, a on obserwował trwający eksperyment. Ta myśl przemówiła do niego. Tak się przyzwyczaił do cierpliwej obserwacji wydarzeń, że znalezienie miejsca, z którego raz jeszcze będzie mógł patrzeć z dystansu, co się dzieje, wydawało się czymś naturalnym.
Znów obejrzał zdjęcia z internetowej agencji nieruchomości. Złożył je i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Już wysiadał z samochodu, kiedy usłyszał szept Cassie:
– Nie zapomnij tego…
Pokręcił głową.
– Skup się! – mruknął do siebie. Miał wrażenie, że jego umysł pracuje na połowę niższych obrotach niż zwykle. Co najmniej. Gdyby nie ostrzeżenie od Cassie, byłby bezradny. – Przepraszam, Oposiku. Masz rację. Będzie mi potrzebny. – Sięgnął do samochodu i wziął z fotela pasażera rugera swojego nieżyjącego brata.
Ciężar pistoletu wydawał się znajomy. Adrian pomyślał, że broń przydała mu się dużo bardziej niż Brianowi. Jego brat użył jej tylko raz – żeby się zabić. Adrian też o mało się z niej nie zastrzelił, a potem parę razy groził nią Markowi Wolfe'owi, który pomógł mu dotrzeć tutaj, w miejsce, gdzie być może znów okazać się użyteczna. Próbował wcisnąć pistolet do kieszeni – trochę wystawał. Usiłował wsunąć go za pasek, ale to, co gwiazdom filmowym i telewizyjnym przychodziło tak łatwo, jemu utrudniało utrzymanie równowagi. Pomyślał, że w końcu broń mu wypadnie i ją zgubi. Dlatego niósł ją w mocno zaciśniętej dłoni.
Zadarł głowę. Wietrzyk szumiał w gałęziach drzew. Snopy światła słonecznego i ciemne cienie kołysały się w tę i z powrotem, zmieniając pozycje przy każdym podmuchu. Spłoszone stado czarnych wron zerwało się z krzykiem od krwawej uczty na środku drogi. Przebiegł przez szosę i ruszył w stronę podjazdu. Był zadowolony, że na nikogo się nie natknął, bo uważał, że po trosze wygląda jak skończony idiota, a po trosze jak śmiertelnie groźny szaleniec.
Terri Collins jechała ostro. W ogóle nie zwracała uwagi na ograniczenia prędkości. Mark Wolfe kurczowo trzymał się uchwytu nad fotelem pasażera, z dzikim uśmiechem na twarzy i oczami szeroko otwartymi z emocji jak na kolejce górskiej. Kilometry uciekały pod kołami. Większość drogi pokonali w ciszy, przerywanej tylko uwodzicielskim, metalicznym głosem GPS-u w jej telefonie komórkowym.
Nie wiedziała, ile czasu odrobili do profesora. Trochę. Wystarczająco dużo? Była pewna, że sprawa jest pilna, ale nie potrafiłaby wytłumaczyć dlaczego. Bo nie może pozwolić nauczycielowi psychologii zabić niewinnego człowieka? Możliwe. Bo ma szansę znaleźć nastoletnią uciekinierkę wykorzystywaną na pornograficznej stronie internetowej? Możliwe. Bo jeśli nic nie zrobi, wyjdzie na idiotkę? Prawdopodobne.
W pewnym momencie Wolfe wybuchnął śmiechem. Jechała prawie sto pięćdziesiąt na godzinę i to przestępcę niezmiernie bawiło.
– Mnie już zatrzymałaby drogówka – powiedział. – Dopiero mieliby niespodziankę, gdyby sprawdzili mi dokumenty. Człowiek z moją przeszłością nigdy się nie wymiga od mandatu. Za to pani ma szczęście.
Terri uważała inaczej. Prawdę mówiąc, ulżyłoby jej, gdyby zobaczyła w lusterku wstecznym pędzący radiowóz. Zyskałaby pretekst, żeby poprosić o wsparcie.
Nie wiedziała, czy potrzebuje pomocy. Z drugiej strony, nie była pewna, czy poradzi sobie sama. Odnosiła wrażenie, że uwikłała się w jakąś dziwaczną przygodę w towarzystwie najbardziej odrażającego Sancho Pansy, jakiego można sobie wyobrazić. Wdała się w pościg za Don Kichotem jeszcze bardziej oderwanym od rzeczywistości od jego literackiego pierwowzoru.
Głos z GPS-u kazał im skręcić z autostrady na boczne drogi. Jechała tak szybko, jak się dało na wąskich szosach. Opony się buntowały. Wolfe chwiał się na fotelu pasażera, pęd rzucał nim w prawo i w lewo.
Za przednią szybą przemykał zmienny pejzaż idyllicznego pustkowia. Lasy i łąki powinny być spokojne i piękne, ale zamiast tego sprawiały wrażenie, jak gdyby się ukrywały. Terri przez chwilę czuła się, jakby wyszła poza ramy rozumu, nieświadoma, że ta sama myśl wcześniej przemknęła przez głowę Adriana. W mieście, gdzie pracowała i mieszkała z dziećmi, życie miało dla niej swój sens. Może nie wszystko zawsze było idealne – ale rozumiała mroczne nurty i cienie, z którymi stykała się na co dzień, więc nie wydawały jej się niezwykłe ani straszne.
Ta podróż to coś zupełnie innego. Wejście w mrok wykraczający daleko poza każdy czarny horyzont, który poznała, pracując w policji. Pomijając te lata, kiedy sama była ofiarą. Pokręciła głową w odpowiedzi na niezadane pytanie.
Mark Wolfe patrzył na instrukcje.
– Siedemnaście kilometrów tą drogą – poinformował. – A dokładnie, siedemnaście przecinek trzydzieści osiem, według tego. Potem jeszcze jeden zakręt, siedem kilometrów prosto i powinniśmy być na miejscu. O ile można na tym polegać. Bo różnie bywa. – Zaśmiał się. – Nigdy nie sądziłem, że będę pilotem policjantki.
Puściła tę uwagę mimo uszu, ale jechała zgodnie z jego wskazówkami. Czekała, aż głos z GPS-u potwierdzi podawane przez niego informacje.
Adrian znalazł ścieżkę, która – zdawało się – biegnie równolegle do podjazdu przez drzewa na jego skraju. Ruszył nią przed siebie. Omijał przewrócone pnie; stąpał po miękkiej, wilgotnej ziemi. Krzaki szarpały go za ubranie. Po paru minutach ścieżka stała się węższa i bardziej zarośnięta; musiał przedzierać się przez wiosenny gąszcz.
Szedł slalomem, ciernie czepiały się jego spodni i dłoni. Odgarniał gałęzie, skręcał to w prawo, to w lewo, usiłując trzymać się wąskiego szlaku – w jednej chwili wydawał się otwarty i wygodny, a zaraz potem stawał się nieprzebyty. Wszystkie stawiane przez naturę przeszkody coraz bardziej utrudniały marsz i choć Adrian nie chciał przed sobą przyznać, że znów zabłądził, wiedział, że nieuchronnie oddala się od celu. Liczył, że ścieżka będzie prosta, a tymczasem co rusz musiał zmieniać kierunek. Przebijał się naprzód. Starał się nie tracić orientacji. Podejrzewał, że Brian znowu powie mu coś o tym, jak to dżungle wietnamskie były dużo gorsze. Obok siebie słyszał jednak tylko ciężki, przyspieszony, zmęczony oddech brata, tyle że, kiedy na chwilę przystanął, żeby odpocząć, zorientował się, że to on sam tak dyszy.
Czuł się jak w pułapce. Miał ochotę zacząć strzelać z pistoletu, utorować sobie drogę kulami. Choć nie było za ciepło, pot ściekał mu z czoła. Jakby toczył walkę, zamachnął się i odtrącił pięścią gałąź, po czym kopnął ciernisty krzak, który uczepił się jego spodni.
Przystanął na sekundę i spojrzał w górę. Błękitne niebo oświetlało mu drogę. Zmusił się, by ruszyć naprzód – choć zdawał sobie sprawę, że „naprzód” w tej sytuacji może oznaczać w bok albo nawet do tyłu. Był zupełnie zagubiony, zwyciężony przez leśną gęstwinę. Przez chwilę ogarnął go strach. Odnosił wrażenie, że wdarł się na ziemię niczyją, z której nigdy się nie wydostanie, i że pisane mu jest spędzić resztę życia w tej plątaninie drzew i zarośli. Jeden zły wybór skazał go na zgubę.
Zaczął wpadać w panikę. Miał ochotę zawołać o pomoc. Chwytał się gałęzi i przedzierał naprzód, którędy się tylko dało. Odtrącał suche drewno, potykał się. Walka była krwawa; czuł zadrapania na dłoniach i twarzy.
Przeklinał swój wiek, swoją chorobę i swoją obsesję.
I wtedy – tak szybko jak go oplótł – las przerzedził się, uwolnił z uścisku.
Nagle zrobiło się więcej miejsca. Ziemia pod nogami stała się twardsza. Ciernie puściły. Podniósł głowę i zobaczył wyjście. Przebił się naprzód jak tonący, który łapie powietrze, gdy tylko wynurzy się na powierzchnię.
Drzewa ustąpiły miejsca błotnistej łące.
Adrian padł na kolana jak do modlitwy, przepełniony wdzięcznością. Oddychał szybko, usiłując się uspokoić i zorientować, gdzie jest.
Na wprost wznosił się mały łagodny pagórek. Adrian wdrapał się na szczyt. Słońce ogrzewało mu plecy. W powietrzu wisiał słaby zapach wilgotnej ziemi. Na górze przystanął, żeby się rozeznać w terenie. Ku swojemu zdumieniu, w dole zobaczył stodołę i wiejski dom. Wyciągnął z kieszeni broszury z agencji nieruchomości i gorączkowo porównał zdjęcia z tym, co widział na własne oczy.
Jestem na miejscu, pomyślał nagle.
W swojej mozolnej wędrówce przez las minął dom schowany w małym zagłębieniu terenu. Teraz był na wysokości bocznej ściany, prawie na tyłach, bliżej stodoły. Co najmniej pięćdziesiąt metrów dzieliło go od dwóch budynków.
Pięćdziesiąt metrów otwartej przestrzeni. Błotnistego terenu, na którym kiedyś pasły się zwierzęta gospodarskie.
Nie prosił brata o radę.
Ukląkł, przywarł do miękkiej ziemi i poczołgał się w stronę miejsca, gdzie wiedział z absolutną pewnością, że znajdzie zaginioną Jennifer.