175160.fb2 Profesor - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Profesor - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Rozdział 5

W biurze w Amsterdamie…

W sypialni w Bangkoku…

W gabinecie w Tokio…

W kafejce internetowej w Santiago…

Na laptopie w bibliotece uniwersytetu w Nairobi…

…I przesyłane do szerokoekranowego telewizora zamontowanego na ścianie luksusowego apartamentu na poddaszu w Moskwie. Pokój wypełniali uczestnicy przyjęcia, którzy sączyli zmrożoną wódkę z kryształowych kieliszków i jedli – jakżeby inaczej – kawior. Przyciszyli łomot muzyki techno i utkwili wzrok w ekranie. Dźwięk był wyłączony, leciała retransmisja meczu Dynama Kijów z Lokomotiwem Moskwa. Mężczyzna z imponującym wąsem à la Fu Manchu uniósł dłoń, nakazując zebranym milczenie. To jego impreza, jego apartament z widokiem na Park Gorkiego. Miał na sobie drogi czarny garnitur, rozchełstaną fioletową jedwabną koszulę, złotą biżuterię i obowiązkowego rolexa na nadgarstku. We współczesnym świecie, gdzie gangsterzy często wyglądem nie różnią się od biznesmenów i vice versa, mógł być jednym i drugim. Stojąca obok niego smukła, co najmniej dwadzieścia lat młodsza kobieta z fryzurą i nogami modelki, ubrana w luźną, wysadzaną cekinami suknię wieczorową, która nie skrywała jej chłopięcej sylwetki, powiedziała najpierw po rosyjsku, potem po francusku i na koniec po niemiecku: „Dostaliśmy wiadomość, że dzisiejszego wieczoru rozpoczyna się nowa seria naszego ulubionego serialu internetowego. Powinno to wielu z państwa zainteresować…” I zamilkła. Nie udzieliła żadnych dodatkowych wyjaśnień. Wszyscy stłoczyli się wokół telewizora, opadli na wygodne kanapy i przysiedli na krzesłach. To wskazywało, że wielu wie, co jest im oferowane. Mało tego, podniecenie w ich oczach kazało przypuszczać, że głównym punktem programu było właśnie wspólne oglądanie obrazów przesyłanych z komputera do apartamentu na poddaszu.

Na ekranie pojawiła się duża strzałka z napisem „Play”. Gospodarz najechał na nią kursorem i kliknął. Rozbrzmiała muzyka: Oda do radości Beethovena, grana na syntezatorze. Po chwili ukazało się duże zdjęcie młodego Malcolma McDowella z nożem w ręku, w roli Alexa, bohatera Mechanicznej pomarańczy w reżyserii Stanleya Kubricka. Fotografia zajmowała prawie cały ekran. McDowell ubrany był w biały jednoczęściowy kombinezon, miał podmalowane oczy, buty nabite ćwiekami i czarny melonik – współpraca aktora z reżyserem spopularyzowała ten styl na początku lat siedemdziesiątych.

Obraz powitały pojedyncze oklaski starszych uczestników przyjęcia – oni pamiętali książkę, kreację McDowella i film.

Zdjęcie młodego Alexa zniknęło i został sam czarny ekran, który, zdawało się, niecierpliwie pulsuje. Po kilku sekundach rozbłysły krzykliwe, czerwone, wypisane kursywą litery. Przecięły kadr jak nóż i wyryły w nim słowa: „Co będzie potem?”

Po chwili na ich miejscu ukazał się tytuł Seria numer 4.

I na ekranie pojawiło się nijakie piwniczne pomieszczenie. Obraz był dziwnie ziarnisty, prawie jednowymiarowy, mimo że rejestrowała go nowoczesna droga kamera o wysokiej rozdzielczości. Szara, nędzna piwnica. Żadnych okien. Niczego, co by wskazywało, gdzie konkretnie rozgrywa się ta scena. Całkowicie anonimowe miejsce. Widzowie skupieni przed telewizorem na początku widzieli tylko stare metalowe łóżko. Leżała na nim młoda kobieta, rozebrana do bielizny, z czarnym kapturem naciągniętym na twarz. Ręce i nogi miała skute kajdankami i przymocowane do obręczy przytwierdzonych do ścian jak w średniowiecznym lochu. Nie ruszała się, tylko ciężko oddychała. Dzięki temu widzowie przynajmniej na razie mogli być pewni, że żyje. Może była nieprzytomna albo odurzona, może spała; po mniej więcej minucie drgnęła, brzęknął krępujący ją łańcuch.

Jeden z uczestników przyjęcia wydał zduszony okrzyk. Ktoś zapytał po francusku: Est-ce que c'est vrai? Nikt jednak nieodpowiedział, chyba żeby za odpowiedź uznać milczenie i to, jak wszyscy wychylili się do przodu, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.

Ktoś inny rzucił po angielsku: „To udawane. Dziewczyna musi być aktorką, zatrudnili ją specjalnie do tego webcastu…”

Kobieta z cekinami spojrzała na niego i pokręciła głową. Odpowiedziała z lekko słowiańskim akcentem, ale nienaganną angielszczyzną: „Wielu tak sądziło na początku poprzedniej serii. Z czasem jednak wszyscy się przekonują, że żaden aktor nie przyjąłby takiej roli”.

Spojrzała na ekran. Zakapturzona postać zadrżała i gwałtownie odwróciła twarz, jakby poza kadrem ktoś wszedł do pokoju. Łańcuchy się naprężyły.

Potem, niemal tak raptownie jak się pojawił, obraz zamarł, niczym zdjęcie ptaka uchwyconego w locie, i zniknął. Znów pojawiły się krwistoczerwone litery, tym razem ułożyły się w pytanie: „Chcesz zobaczyć więcej?”

Dalej prośba o podanie szczegółów karty kredytowej i lista wariantów prenumeraty. Można było zapłacić za określoną liczbę minut, do godziny, albo za kilkugodzinny blok. Wykupić cały dzień albo i więcej. I jeszcze też wysoka opłata za, jak podawał opis: Seria numer 4: Pełny dostęp z interaktywnym menu. Na samym dole znajdował się duży elektroniczny zegar, także jaskrawoczerwony, ustawiony na 0.00. Obok widniał napis: „Dzień pierwszy”. Na oczach uczestników przyjęcia zegar przeskoczył jedną sekundę naprzód, potem drugą… Trochę przypominał elektroniczne urządzenie do mierzenia czasu trwania meczu tenisowego na Wimbledonie albo US Open.

A później podano komunikat: Przewidywana długość Serii numer 4 – tydzień do miesiąca.

Któryś z gości zawołał po rosyjsku: „Dawaj, Dimitrij! Wykup pełny pakiet… od początku do końca! Stać cię!” Tym słowom towarzyszyły nerwowe śmiechy, owacje i okrzyki zachęty. Wąsaty facet najpierw odwrócił się do zebranych z szeroko rozłożonymi rękami, jakby pytał o radę, po czym uśmiechnął się szeroko, pochylił głowę w lekkim, teatralnym ukłonie i wprowadził numerkarty kredytowej. Na ekranie pojawiło się żądanie hasła. Mężczyzna skinął głową kobiecie z cekinami i wskazał na klawiaturę komputera. Piękna z uśmiechem wcisnęła kilka klawiszy. Można było sobie wyobrazić, że wpisała pieszczotliwy przydomek swojego kochanka. Gospodarz uśmiechnął się i dał znak stojącemu w głębi kelnerowi w białej marynarce, by napełnił kieliszki, a majętni goście czekali zafascynowani na ostateczne elektroniczne zatwierdzenie transakcji.

Podobnie jak inni widzowie, rozrzuceni po całym świecie.

Nie istniał typowy użytkownik strony cobedziepotem.com, choć procentowo pewnie było dużo mniej kobiet niż mężczyzn, a publiczny pokaz na przyjęciu w Moskwie stanowił wyjątek, nie regułę; większość klientów logowała się na osobności, by w ciszy i spokoju śledzić rozwój wypadków w Serii numer 4. System logowania opierał się na identyfikacji użytkownika poprzez osobiste hasła, podwójnie i potrójnie zabezpieczone. Wprowadzenie ich uruchamiało błyskawiczny przesył danych do rozmaitych serwerów w Europie Wschodniej i Indiach. To rozwiązanie – wykorzystujące najnowsze zdobycze elektroniki – oparło się niejednej próbie infiltracji przez policję. Ponieważ jednak witryna nie miała charakteru politycznego – czyli nie korzystały z niej organizacje terrorystyczne – i otwarcie nie rozpowszechniała dziecięcej pornografii, te nieśmiałe i rzadkie naloty były niegroźne. Mało tego, zainteresowanie policji nadawało jej pewien prestiż, uwiarygodniało ją w oczach internetowej społeczności.

Cobedziepotem.com wyszukiwała określonego typu klienta. Lista użytkowników składała się z ludzi gotowych zapłacić duże pieniądze za to, żeby śledzić przekaz łączący seks i dramaturgię w sposób niekoniecznie zgodny z prawem. Swoje usługi reklamowała w chat roomach i za pośrednictwem superszybkiej internetowej poczty pantoflowej.

Jej założyciele nie uważali się za przestępców, choć popełnili wiele przestępstw. Nie postrzegali siebie jako zabójców, choć zabijali. Tego, co robią, nigdy nie nazwaliby perwersją, choć wielu tak właśnie by to określiło. We własnym mniemaniu są nowoczesnymi przedsiębiorcami i po prostu świadczą specjalistyczną, bardzo rzadką usługę, która cieszy się wielkim popytem i budzi ogromne zainteresowanie w mrocznych zakamarkach świata i człowieka.

Michael i Linda poznali się pięć lat wcześniej na tajnej orgii w domu na przedmieściach Chicago. On – dość nieśmiały, cichy doktorant na informatyce; ona – menedżer niższego szczebla w agencji reklamowej. Dorabiała jako call-girl, żeby związać koniec z końcem. Ona miała niekonwencjonalne upodobania; jego fascynowały rzeczy, których nigdy nie ośmielił się spróbować. Ona miała słabość do bmw i środków pobudzających, otarła się nawet o uzależnienie; on jako nastolatek został aresztowany za kradzież małego jazgotliwego psa sąsiada. Zwierzę ugryzło go w kostkę pewnego ranka, kiedy szedł do szkoły. Policja podejrzewała, że Michael sprzedał psa – rasy bichon frise – wieśniakowi z Illinois, który dostarczał przynętę organizatorom walk pitbullów. Za dwadzieścia pięć dolarów gotówką. Zarzuty przeciwko Michaelowi zostały oddalone, bo tajny informator – ten co podał policji nazwisko chłopaka – okazał się zamieszany w przestępstwa poważniejsze od uprowadzenia psa. Kiedy nastoletni Michael wychodził z sądu jako wolny człowiek, z wyczyszczoną kartoteką, niejeden policjant pomyślał, że koleś wcześniej czy później tam wróci. Jak dotąd, się mylili.

Oboje wywodzili się z podejrzanych środowisk i mieli za sobą brutalną, burzliwą przeszłość, skutecznie skrywaną za fasadą, jaką prezentowali światu. Wzorowy student, przewodniczący grupy i ambitna bizneswoman. Wyrafinowani, świetnie wykształceni intelektualiści. Z pozoru dwoje ludzi, którzy wysoko zaszli mimo niskiego pochodzenia. Tak jednak postrzegali ich inni, oni natomiast niezależnie od siebie czuli, że to kłamstwo, ponieważ ich prawdziwe ja skrywało się w miejscach niedostępnych dla nikogo prócz nich samych. Ale tego dowiedzieli się o sobie dużo później. Noc, kiedy się poznali, poświęcona była innego rodzaju edukacji.

Na imprezie obowiązywały proste reguły: przyjść z osobą płci przeciwnej; używać tylko imion; nie wymieniać się telefonami ani adresami mejlowymi; w razie przypadkowego spotkania któregoś z uczestników w innych okolicznościach zachowywać się, jakby ten człowiek nie był kimś, z kim publicznie uprawiało się zwierzęcy, pornograficzny seks, tylko zupełnie obcą osobą.

Wszyscy przystali na te warunki. Choć tak naprawdę przestrzegano tylko pierwszego. Ten musiał zostać spełniony, inaczej człowieka nie wpuszczano do środka. To było miejsce schadzek, gdzie zapominano o lojalności i umiarze. Nikt, kto wchodził do schludnego, dwupoziomowego domu na przedmieściach, nie przykładał szczególnej wagi do zasad.

Nie brakowało sprzeczności. Na trawniku przed domem leżały dwa dziecięce rowery. Jedną z półek zajmowały książki doktora Seussa. W kącie kuchni były opakowania cheerios i frosted flakes – wciśnięte tam, żeby zrobić na blacie miejsce na lustro z kreskami kokainy dla gości. Telewizor w pokoju rodzinnym pokazywał mocne porno, choć tylko nieliczni spośród trzydziestu kilku gości zwracali większą uwagę na sfilmowane wersje tego, co sami w tym czasie robili. Szybko pozbywano się ubrań. Alkohol lał się strumieniami. Tabletki ecstasy rozdawało się jak zakąski. Najstarsi uczestnicy imprezy byli po pięćdziesiątce. Większość to trzydziesto- i czterdziestolatkowie, dlatego kiedy weszła Linda i zaczęła wyskakiwać z ciuchów, niejeden spojrzał na nią z zachwytem i natychmiast postanowił lepiej ją poznać.

Tak jak im przykazano, Michael i Linda przyszli z osobami towarzyszącymi. Za to wyszli już razem. Michael przyprowadził koleżankę ze studiów, doktorantkę na socjologii. Rzekomo chciała przeprowadzić badania w terenie, ale zwiała w popłochu, kiedy trzej nadzy i dostrzegalnie podnieceni faceci zagnali ją w kąt, gdzie – zupełnie niezainteresowani jej naiwnymi pytaniami o to, dlaczego tam są, i głusi na jej słabe protesty – zaczęli się do niej dobierać. Na imprezie obowiązywała też niepisana zasada, że nikogo nie wolno do niczego zmuszać. Sęk w tym, że interpretowano ją na wiele sposobów.

Partnerem Lindy był mężczyzna, który zamówił ją w agencji towarzyskiej. Postawił jej drogą kolację, a potem poinformował, gdzie zamierza spędzić resztę wieczoru. Obiecał zapłacić więcej niż zwykłą stawkę, wynoszącą półtora tysiąca dolarów. Zgodziła się, pod warunkiem że pieniądze dostanie gotówką z góry. Przemilczała fakt, że i tak poszłaby z nim za darmo. Ciekawość była dla niej jak gra wstępna. Na imprezie „towarzysz” szybko zniknął w bocznym pokoju, ze skórzanym pejczem i tylko w obcisłej czarnej jedwabnej masce na twarzy. Zostawił Lindę samą, ale nie narzekała na brak zainteresowania.

Ich spotkanie – jak wszystkie tego wieczoru – było przypadkowe. Po prostu nawiązane na odległość porozumienie dusz, wyczuwalne w spojrzeniu, leniwym wygięciu ciał w łuk, jedwabistym tonie głosu. Jedno słowo, lekkie skłonienie głowy, wzruszenie ramion – drobny, nasycony uczuciem gest w ciemnym pokoju oddanym rozpasaniu i orgazmowi, pełnym nagich mężczyzn i kobiet spółkujących we wszystkich wyobrażalnych pozycjach i stylach – oto, co zbliżyło ich do siebie. Każde z nich było z kimś innym, kiedy ich oczy się spotkały. Ani jemu, ani jej to, co robili, nie sprawiało szczególnej przyjemności. W pomieszczeniu, gdzie rozgrywały się sceny, o jakich większości ludzi zapewne się nie śniło, oboje trochę się nudzili. Kiedy jednak zobaczyli siebie nawzajem, w ich duszach zagrało coś głębokiego, może nawet przerażającego. Tej nocy nie uprawiali ze sobą seksu. Poprzestali na tym, że obserwowali się nawzajem w akcji. I pośród jęków i okrzyków rozkoszy dostrzegli w sobie jakąś tajemniczą determinację. W tym siedlisku nagiej żądzy połączyła ich więź, która omal nie eksplodowała. Nie odrywali od siebie oczu, nawet kiedy obcy ludzie obmacywali ich ciała. Wreszcie Michael przedarł się do niej przez kłąb spoconych postaci i aż się zdziwił swoją agresywnością. Zwykle trzymał się na uboczu, jąkał się, kiedy musiał coś powiedzieć czy się przedstawić, ale przy tym pozwalał, by pragnienia hulały w nim do woli. Lindę właśnie obśliniał jakiś facet, którego imienia nie znała. Kątem oka zobaczyła nadchodzącego Michaela. Intuicyjnie wiedziała, że nie przyszedł po to, by spenetrować jakiś jej otwór, i to przemówiło do jej wzburzonych uczuć. Bezceremonialnie uwolniła się od partnera. Jego nieudolne zabiegi i tak ją znudziły. Był zaskoczony, niespełniony i trochę zły, ale uciszyła jego żarliwe protesty jednym ostrym spojrzeniem. Podniosła się naga i wzięła nagiego Michaela za rękę, jakby znali się od lat. Praktycznie bez słowa opuścili imprezę. Przez jedną chwilę – kiedy trzymając się za ręce, ruszyli na poszukiwania swoich ubrań – wyglądali jak Adam i Ewa z renesansowego płótna przedstawiającego wygnanie z Raju.

Przez wszystkie następne wspólnie spędzone lata nie wracali myślą do tego pierwszego spotkania. Bardzo szybko odkryli w sobie namiętności, które wykraczały daleko poza seks, mroczne, ale za to elektryzujące.

Smród benzyny wdzierał się w jego nozdrza.

Michael ornai się nie zakrztusił. Odwrócił głowę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, ale w ciasnej, zamkniętej przestrzeni zostało go już niewiele. Od zapachu na chwilę zakręciło mu się w głowie i raz-dwa razy zakaszlał, ale nie przestawał chlustać wokół płynem. Kiedy benzyna na pofałdowanej podłodze rozbłysła wszystkimi kolorami tęczy, wysunął się na zewnątrz. Rozpaczliwie łapał powietrze i chłonął ciemność.

Jak tylko przejaśniło mu się w głowie, wrócił do pracy. Wylał jeszcze trochę benzyny na karoserię, przeszedł na przód furgonetki, upewnił się, że przednie siedzenia są całe mokre.

Usatysfakcjonowany rzucił na fotel pasażera czerwony kanister i rękawiczki chirurgiczne. Wziął wcześniej przygotowaną plastikową butlę z detergentem i benzyną nasączył sterczący z niej bawełniany lont, tak że powstała mała bomba napalmowa. Sięgnął do kieszeni po zapalniczkę.

Skorzystał z okazji, żeby się rozejrzeć. Był na zupełnym odludziu, za starą, zabitą dechami papiernią. Kiedyś dawała utrzymanie licznym mieszkańcom małego miasta nad strumieniem. Dziś stała ponuro jako pamiątka dawno minionych czasów i utraconych miejsc pracy, z popękanymi i powybijanymi szybami – dzieciaki przez lata rzucały w nie kamieniami. Przezornie zaparkował wóz z dala od budynku; nie chciał, żeby za szybko zauważono pożar. Chodziło mu tylko o to, żeby doszczętnie zniszczyć ukradzioną furgonetkę. Miał w tym pewną wprawę. To wcale nie było takie trudne.

Jeszcze raz sprawdził, czy o niczym nie zapomniał. W zaledwie kilka sekund odkręcił tablice rejestracyjne. Miały wylądować w pobliskim stawie. Potem rozebrał się do naga. Ubranie zwinął, nasączył je łatwopalną substancją i wrzucił do furgonetki. Zadrżał z zimna. Podpalił domowej roboty bombę i cisnął nią w otwarte drzwi samochodu. Odwrócił się szybko i zerwał do biegu; żwir i ubita ziemia chrzęściły mu pod nogami – miał nadzieję, że nie nadepnie na kawałek szkła i nie rozetnie sobie stopy. Za plecami usłyszał eksplozję prymitywnego ładunku. Zwolnił i rzucił okiem przez ramię, żeby upewnić się, że skradziona furgonetka płonie. Żółtoczerwone języki ognia strzelały z okien, pierwsze skłębione chmury szaroczarnego dymu wzlatywały w niebo. Uspokojony przyspieszył kroku. Chciało mu się śmiać – chętnie posłuchałby, jak jakiś zszokowany przechodzień opowiada sceptycznemu policjantowi, że widział, jak nagi facet ucieka w ciemności od wybuchającej furgonetki.

Wciąż jeszcze czuł niesioną lekkim podmuchem nocnego wiatru woń ognia, z nutą odurzającego fetoru substancji zapalających. Kto to powiedział w tym filmie? – nagle zapytał sam siebie. A tak. Major Kilgore: „Uwielbiam zapach napalmu o poranku”… Cóż, pomyślał, wieczorem jest równie ponętny i oznacza to samo: zwycięstwo.

Jego ubrania czekały na fotelu kierowcy w starym, zdezelowanym pikapie. Kluczyki były pod siedzeniem, tam gdzie je zostawił. Na wierzchu leżało małe opakowanie chusteczek odkażających – wolał takie, których używają starzy ludzie z hemoroidami. Choć nieperfumowane, szybko usuwały zapach benzyny. Otworzył drzwi i w kilka sekund wytarł całe ciało wilgotnymi chusteczkami. Minuta wystarczyła, by włożyć dżinsy, bluzę i bejsbolówkę. Raz jeszcze zerknął wkoło. Nikogo. Zgodnie z oczekiwaniami. Sto metrów dalej, za budynkiem, widział pnącą się ku niebu spiralę dymu w jaśniejszym odcieniu ciemności, a pod nią blask ognia. Wcisnął się za kierownicę i uruchomił silnik. Głęboko wciągnął powietrze nosem – tak jak przypuszczał, chusteczki odkażające zabiły zapach benzyny. Mimo to wyjął ze schowka odświeżacz powietrza w sprayu i spryskał wnętrze. Pewnie zbyteczny środek ostrożności. Gdyby jednak jakiś glina zatrzymał go za przekroczenie prędkości, zignorowanie znaku stopu, wymuszenie pierwszeństwa czy pod jakimkolwiek innym błahym pretekstem, nie chciał cuchnąć jak podpalacz.

Staranne rozważanie sytuacji, przewidywanie wszystkich ewentualności, dostrzeganie każdej kropli w morzu możliwości – to Michael lubił niemal najbardziej na świecie. To sprawiało, że serce biło mu szybciej.

Wrzucił bieg, opuścił czapkę prawie na oczy i chwilę dłubał przy słuchawkach podłączonych do iPoda. Ilekroć wyjeżdżał odwalać czarną robotę związaną z ich przedsięwzięciem, Linda lubiła przygotowywać mu specjalne zestawy piosenek. Na ekranie Menu zobaczył tytuł playlisty: Benzynowa muzyka. Zaśmiał się głośno. Odchylił się do tyłu, kiedy w głośnikach huknął kawałek Chrisa Whitleya, z ostrymi dźwiękami gitary hawajskiej. Muzyk uderzał w struny… „Jak chodzące tłumaczenie na ulicy kłamstw…” Święte słowa, pomyślał, wyjeżdżając z parkingu przy opuszczonym magazynie. Linda zawsze wiedziała, co chciał usłyszeć.

W plastikowej torbie na siedzeniu obok była karta kredytowa kobiety nazwiskiem Riggins, znaleziona w portfelu Numeru 4. Kilka drobiazgów do załatwienia po drodze i w Bostonie, i Michael wróci do Lindy. W szoferce zrobiło się ciepło, owiewało go rozgrzane powietrze z otworów wentylacyjnych. A na zewnątrz wciąż paskudnie zimno i wilgotno. Stwierdził, że następny webcast powinni nadawać z Florydy albo Arizony. Ale niepotrzebnie wybiegał myślą w przyszłość. Wiedział, że to błąd. Na razie liczyła się tylko obecna seria. Michael szczycił się tym, że potrafi skoncentrować się na celu; gdy już go obrał, wszystko poza tym przestawało się liczyć, nic nie mogło odwrócić jego uwagi, stanąć mu na przeszkodzie ani go zniechęcić. Sądził, że to samo o swojej pracy powiedziałby każdy uznany artysta lub biznesmen. Nie można napisać powieści, skomponować piosenki, sfinalizować przejęcia ani poszerzyć oferty bez pełnego zaangażowania.

Linda też to wiedziała.

Dlatego tak bardzo się kochali.

Mam wyjątkowe szczęście, pomyślał.

Teraz czekała go dwugodzinna podróż do miasta. W wiejskim domu, który wynajęli, na pewno wszystko gotowe. Możliwe, że już są prawie bogaci. Tak naprawdę jednak ani dla niego, ani dla niej pieniądze nie były najważniejsze. Cieszył się na myśl o początku Serii numer 4 i czuł, jak w jego wnętrzu rozchodzi się przyjemne ciepło, zupełnie inne od tego, które zapewniał system ogrzewania samochodu. Wybijało takt muzyki wypełniającej szoferkę pikapa.