175171.fb2
No i tu, bez tchu i wstrząśnięta ostatecznie, wieczora doczekałam. Nie przesadzały wcale oglądane wcześniej czasopisma i słusznie sprzedawczynie w Galerii zakup we mnie wmówiły, choć kupując, nie sądziłam, bym takiego stroju kiedykolwiek mogła użyć. Z pustoty chyba teraz to na siebie włożyłam, na wierzch suknię, plażową przez nie nazwaną, i płaszcz wielki, kąpielowy, biały, z tkaniny do grubych ręczników podobnej. Tak wyszłam.
I cóż ujrzałam…?!
Tłum nagich ludzi na tej plaży przebywał! Ledwo strzępkiem jakimś kawałki ciała zakryte, reszta bez wstydu żadnego na widok publiczny wystawiona, w pierwszej chwili sama nie wiedziałam, gdzie oczy podziać, stopniowo, oswajając się i kojąc drżenie, chciwie patrzeć zaczęłam. Wzrokiem szukałam kabin drewnianych, które konie do morza powinny wciągać dla zażycia kąpieli, ale niczego podobnego nie było, kto chciał, wbiegał do wody bez żadnej osłony, po cóż zresztą osłona w wodzie, skoro na lądzie też jej brakło! Namiociki tylko małe i okrągłe, w rzędzie stojące, w których nikt się ukryć nie starał…
Stłumiłam zgorszenie straszne, wspomniawszy opowieści, w młodości słyszane.
Ach, ten mój ojciec nieboszczyk…! Toż pozwolił mi, nie bacząc na protesty matki, całej relacji pana Bakera, podróżnika angielskiego, który wizytę nam złożył, wysłuchać, stąd wiedziałam przecież, że są narody dzikie, w gorących krajach żyjące, które żadnej odzieży na sobie nie noszą i nijakiego zgorszenia to wśród nich nie budzi. Obyczaje dziwaczne bez związku ze strojem pozostają, a znów na północy gdzieś inne ludy nago się kąpią w swoich zimnych wodach, razem płci obie, kobiety i mężczyźni. Otom ujrzała owo zdziczenie na własne oczy!
Rewolucja już się zapewne we mnie rozwijała, a może nawet kwitła, bom zdecydowała się desperacko wyjść spod namiotu, co mnie nieco osłaniał, płaszcz i suknię zrzuciwszy, i do wody się udać. Zaraz też spostrzeżenie uczyniłam, od którego dreszcz mnie chwycił, otóż pojęłam, skąd pochodzi powszechna karnacja ciemna. Toż słońce na te nagie ciała świeci, opalając je wprost na brązowo! Nic dziwnego, że wszyscy do Murzynów i Mulatów podobni, ja jedna białością się tam odznaczałam i aż mi się to wydało nieprzyzwoite! Cóż za jakieś pomieszanie pojęć lęgło mi się w umyśle!
Chłodna woda nieco mnie otrzeźwiła. Pływać umiałam od dziecka i któż mnie tego nauczył, jak nie Roman? Teraz dopiero, po raz pierwszy, przyszło mi na myśl, ile wiernemu słudze zawdzięczam, a w tajemnicy wielkiej to robił, ilekroć spod opieki guwernantek uciekłam, co mi się nadzwyczajnie podobało. I konna jazda, i powożenie, i łażenie po drzewach, i pływanie, wiosłem się nawet umiem posługiwać… Wszystko to Roman! Choć, zdaje się, ojciec nieboszczyk tajemnicy’ się domyślał i nawet ją pochwalał ukradkiem…
Wyszedłszy z morza, które już się cofać zaczynało, pod swój namiot wróciłam i na leżance usiadłam. Zimną krew odzyskałam. Śmielej jęłam patrzeć dookoła, wreszcie dostrzegając szczegóły.
Kostiumy kąpielowe… Byłyż to nowomodne kostiumy kąpielowe…? Śmiech pusty mnie porwał na myśl pokazania czegoś takiego w moich własnych czasach. Niewiasty w każdym wieku, od dziewczątek młodziutkich do dam w starszym wieku, siwowłosych i pomarszczonych. Płeć męska… Nie, tu jednak oczy mnie zawiodły, patrzeć na nich wprost i nachalnie nie potrafiłam, najwyżej z ukosa, którą to sztukę każda panna wszak miała opanowaną od niemowlęctwa chyba. Na spokojnie już niemal i nawet z zainteresowaniem badawczym zdołałam stwierdzić, że wiele urody przede mną się przewija. Figurki zręczne, choć nieco za szczupłe, nogi zgrabne bardzo i proste, biusty kształtne… Były i niewiasty pełniejsze, a także mocno korpulentne, i jedna taka blisko mnie siedziała. Kostium miała na całej figurze, nie rozdzielony, ale i tak widać było wałki tłustości wszędzie, do tego zad potężny, niczym u dobrze wypasionej klaczy…
Porównując mimo woli, wniosek wyciągnęłam, że wstydzić się siebie nie potrzebuję, chyba tylko tej białości, która tu się wyróżnia i której się pozbyć czym prędzej powinnam. Męskie spojrzenia ku mnie biegły, na co, zajęta obserwacjami, bardzo długo nie zwracałam uwagi. Więcej mnie ciekawiło, co sama przed sobą nie bardzo miałam ochotę ujawniać, ujrzeć po raz pierwszy w życiu tak wielką ilość płci przeciwnej bez odzieży i przekonać się wreszcie, jak też naprawdę wyglądają.
Oj, wcale nieźle…
Aż mnie dreszcz przeszedł, kiedy uświadomiłam sobie własne myśli…
Roman mnie znów przypilnował.
Podszedł znienacka, kiedy plaża poczynała się już wyludniać, i nie poznałam go w pierwszej chwili. Białe spodnie miał na sobie i skąpą koszulkę w paski, jaką marynarze noszą, a do tego był boso. Dopiero na twarz spojrzawszy, rozpoznałam, że to on.
– Jaśnie pani jak dziecko – rzekł surowo i jakby z lekkim rozgoryczeniem. – Spod opieki jaśnie pani ciągle jeszcze wypuścić nie można. Kto to widział tak siedzieć jedną stroną do słońca, jaśnie pani do opalania się nieprzyzwyczajona, niby już wieczór, ale słońce jeszcze łapie. Plecami do góry jaśnie pani powinna poleżeć.
– Ale ja chcę patrzeć! – zaprotestowałam gniewnie, choć nagle poczułam się, jakbym była piętnaście lat młodsza, a on mnie znów czegoś uczył. – Nie mam oczu w plecach!
– To w cieniu trzeba. Jaśnie pani musi pamiętać specjalną oliwą się wysmarować, ma jaśnie pani taką, wiem, bo widziałem, za co płacę przy zakupach. Florentyna jaśnie pani pomoże, a jutro, chwalić Boga, przyjedzie pani Borkowska, która doradzi co trzeba. Tylko niech jaśnie pani unika tego pomieszania czasów, bo podobnej sprawy nikt nie zrozumie.
Podniósł z piasku mój płaszcz kąpielowy i podał mi go. Wcale nie chciałam jeszcze stąd odchodzić, ale nim zdążyłam znów zaprotestować, Roman wskazał mi stoliki pod parasolami przy samej plaży stojące, od których widok był na wszystkie strony. Poczułam, że chce mi się pić. Owszem, to był dobry pomysł, tam sobie posiedzieć i nadal się przyglądać, przy sorbecie lub winie.
Przypomniały mi się nagle pieniądze.
– Zaraz. Ale sam Roman mówił, że w takich miejscach trzeba płacić. Czy ja już mam pieniądze?
– Teraz już jaśnie pani ma, proszę – odparł i podał mi mały portfelik skórzany, czarny i skromny, ale elegancki. – Może byłoby dobrze, gdyby się jaśnie pani tym pieniądzom przyjrzała.
Włożyłam portfelik do kieszeni płaszcza, zawiązałam pasek i zawahałam się. Ileż mi jeszcze wiadomości było niezbędne! Jakże mam je uzyskać i kiedy? Całą noc Romana trzymać w gabinecie, czy tu mu kazać wykład czynić, czy głupstwo jakieś mimo woli popełnić? A oto właśnie jest okazja, nim pora kolacji nadejdzie, pouczeń rozmaitych mogłabym wysłuchać…
Podjęłam nagle decyzję, która przed tygodniem jeszcze zgrozą by mnie napełniła. Ze stangretem, ze sługą… I znów mi błysnęło wspomnienie, że już tak było, wracałam konno z Romanem i parobkiem stajennym od kuzynki mojej dalekiej i bardzo ubogiej, na którą nieszczęście spadło, gwałtownie do niej wezwana, i w drodze powrotnej śnieżyca nas złapała. Że zaś i wilki nocami chodziły, Roman dalej jechać nie dał i czas do rana w leśnej chacie spędziłam przy ogniu, z nim razem i parobkiem, którego z litości pod dach wpuściłam. Roman manierkę gorzałki miał ze sobą i tak wspólnie ową gorzałkę popijaliśmy, jaśnie pani hrabina ze swoją własną służbą.
Wspomnienie pomogło.
– Roman tu ze mną usiądzie – zarządziłam sucho. – Może sobie Roman także jakiś napój zamówić. Nie dość, że istotnie, pieniądze chcę obejrzeć, to jeszcze mam parę pytań i wyjaśnień potrzebuję, a Roman chyba wie, że nie lubię, jak ktoś nade mną stoi.
Roman okiem nie mrugnął i tak się zachował, jakby przez całe życie z państwem przy jednym stole siadał. Jedną tylko różnicę uczynił, dla mnie zamówił białe wino, a dla siebie piwo. I od razu poprosił, bym pieniądze z portfelika na stół wysypała.
I asygnaty papierowe tam były, i monety, zdziwiło mnie tylko, że srebra i złota nie widzę. Okazało się, że srebro i złoto dawno wyszły z użycia, papierem zastąpione. Przez to pewnie ceny wszystkie dziwnie jakoś urosły, grosz, który niegdyś się liczył, teraz nie miał żadnego znaczenia, sous francuskie w ogóle zanikły i tylko centimy ujrzałam, nic nie warte. No i franki…
Kiedy usłyszałam od Romana, że mój apartament w Ritzu kosztuje dziewiętnaście tysięcy franków dziennie, zrozumiałam stufrankowy napiwek dla pokojówki. Na Boga! Ależ za dwadzieścia tysięcy można było za moich czasów spokojnie przeżyć cały rok! No, dość skromnie, ale bez kłopotów…
Na moment ogarnęło mnie przerażenie.
– No dobrze, a czy Roman może mi powiedzieć, ile ja mam pieniędzy? – spytałam, siląc się na spokój. – Wiem, ile miałam… poprzednio… Nie wiem, ile mam teraz?
– Znacznie więcej – odparł pobłażliwie. – Majętności jaśnie pani w Polsce bardzo wzrosły w cenie, część gruntów, bez żadnych zabiegów, zyskała na wartości ze względu na lokalizację, a w chwili zmiany ustroju do jaśnie pani wróciło prawo własności. Tu zaś spadek po jaśnie panu d’Herblay znacznie przekracza tamte sumy, ale to wie dokładnie pan Desplain, który już chyba jaśnie pani wszystko wyjaśniał?
Ze zdenerwowania wypiłam całe wino od razu i gestem poprosiłam o następny kieliszek. Owszem, pan Desplain wyjaśniał mi źródła dochodów, ale zyski określał mianem płynnych. Dokładnie zrozumiałam tylko tyle, że po opłaceniu podatków na moim koncie bankowym zostaje jedenaście milionów. Mogę mieszkać w Ritzu prawie przez dwa lata. Na pewno tego nie zrobię, nie upadłam na głowę.
– Zaraz. O jakiej zmianie ustroju Roman mówi? Rewolucja w Rosji, dwie wojny światowe, to już wiem. A co z tym ustrojem? – Od zakończenia drugiej wojny światowej w Polsce i paru innych krajach, pod wpływem Rosji, zwanej wówczas Związkiem Radzieckim, panowało coś, co określano jako ustrój komunistyczny albo socjalistyczny. Nie był to w ogóle żaden ustrój, tylko jedno wielkie i perfidne łgarstwo. Jaśnie pani pozwoli, że nie będę się wdawał w szczegóły, bo są takie głupie, że nawet ich pojąć nie można. Dużo książek istnieje z tamtego okresu i na ten temat, jaśnie pani sobie przeczyta… Na szczęście ludzie tego w końcu nie wytrzymali i nastąpiła zmiana na coś normalniejszego, chociaż ciągle jeszcze panuje duży bałagan.
– W politykę nie będę się wdawać – wyrwało mi się stanowczo.
– I bardzo słusznie, po co sobie zdrowie odbierać… – Zaraz. Do diabła z ustrojem…
Urwałam nagle. Jezus Mario, co ja mówię?! Ależ w życiu takie słowa przez usta by mi nie przeszły! Ja, z domu hrabianka Roztocka, prawnuczka księżnej de Noirmont, zaczynam przeklinać…?!!! A cóż się ze mną dzieje…?!!!
Chwyciłam kieliszek wina i wypiłam do dna. Roman spojrzał tylko i zamówił mi następny. Może powinien był zamówić gorzałkę, a co najmniej koniak.
– Jednej rzeczy nie rozumiem – podjęłam z pewnym wysiłkiem. – Jakim sposobem Ewa Borkowska niczemu się nie
tajemnicza siła przez jakieś tam bariery przeniosła?
Roman zadbał i o siebie, zamówił sobie jeszcze jedno piwo, po czym ciężko westchnął.
– Naukowe wyjaśnienie odpada w przedbiegach, ani ja się na tym nie znam, ani jaśnie pani. Ale pan Desplain też się niczemu nie dziwił, prawda? Jaśnie pani… jak by tu powiedzieć… jest dla wszystkich osobą całkowicie współczesną. Mówiłem przecież, nic w czasie nie ginie, to ten czwarty wymiar… Wszyscy widzą w jaśnie pani znajomą, która ledwie na kilka lat zakopała się gdzieś na wsi i teraz do towarzystwa powraca. Pani Ewa Borkowska jest pra-pra-pra-pra… proszę o wybaczenie, musiałbym dokładnie policzyć, mimo iż sam wtedy żyłem… prawnuczką panny Wilczyńskiej, która była przyjaciółką jaśnie pani… a jaśnie pani jest w tej chwili jakby pra-pra-pra-pra-wnuczką siebie samej…
Od tych pra-prawnuczek zaczęło mi się kręcić w głowie. Niemożliwe przecież, żebym była pijana przy trzecim kieliszku łagodnego wina! Postanowiłam przyjąć wyjaśnienie po prostu na wiarę, nie siląc się na rozumienie, i już otworzyłam usta dla zadania następnego pytania, kiedy coś mi w tym przeszkodziło. Już od dłuższej chwili słyszałam w górze jakiś warkot, który się zbliżał i właśnie zaczynał hałasować nieznośnie. Uniosłam wzrok i na niebie ujrzałam coś…
I zaraz przypomniałam sobie własne postanowienie. Nawet maszyna latająca już mnie nie zdziwi! W złą godzinę chyba pomyślałam takie słowa.
– Cóż to jest? – spytałam zimno i z kamiennym spokojem, wskazując palcem niebo.
– Helikopter – odparł Roman, ledwie rzuciwszy okiem. – Normalna rzecz. Teraz dużo tego lata, helikoptery i samoloty, do Ameryki, za ocean, można przelecieć w osiem godzin. Z Warszawy do Paryża w mniej niż dwie. Z Warszawy do Kopenhagi w pięćdziesiąt pięć minut. Żałuję bardzo, że nie pokazałem jaśnie pani któregoś lotniska w Paryżu i całego ruchu lotniczego, ale czasu zabrakło. Nic nie szkodzi, obejrzy jaśnie pani przy najbliższej okazji, to taka sama komunikacja, jak samochody i pociągi.
Szaleństwo jakieś nagle mnie ogarnęło.
– Chcę tym polecieć – powiedziałam gwałtownie.
– Nie ma najmniejszych przeszkód. Dokąd? Ma jaśnie pani jakieś życzenie?
– Do Ameryki.