175171.fb2 Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

– Pogadałem w garażu. Oponę już sprowadzili i wszystko jest w porządku. Do Ritza mamy stąd pół godziny, chyba że korki będą, ale o tej porze Peripherique… taki bulwar okrężny… powinien być wolny.

Do reszty przestałam rozumieć, co on do mnie mówi. Obejrzałam się i usiadłam w fotelu, bo nogi wydały mi się dziwnie miękkie. Moja nadzieja, że rozmowa z własnym sługą coś mi wyjaśni, zaczynała blednąć, szczególnie że w chęci ukrycia pomieszania, sama już nie wiedziałam, o co pytać.

Przypomniałam sobie o pokojówce. – A gdzie jest Zuzia?

– Jaka Zuzia?

– Jak to jaka, nie powie mi Roman, że Zuzi nie zna! Zuzia, moja pokojówka.

Stangret Roman znów się zdziwił.

– Jakże, przecież Zuzia w Sękocinie została! Miała z nami jechać, ale w ostatniej chwili jaśnie pani zadecydowała, że nie. No, w takim pośpiechu był ten wyjazd, że chyba wszystko się pokręciło, jaśnie pani tyle miała na głowie… I jazda przez te niemieckie roboty drogowe, to fakt, że może człowieka do grobu wpędzić.

Tu mi się coś zgadzało, owszem. Wieść o śmierci stryjecznego pradziada przyszła nagle, z nią razem ostrzeżenie pana Desplain, jeśli nie upomnę się o spadek natychmiast, zostanę go pozbawiona. Rozkradną wszystko, a ta jego… pocieszycielka… pierwsza szpony wyciągnie. Na miejscu kłopoty, jak to zwykle w początkach wdowieństwa, choć od śmierci mojego nieboszczyka męża rok już upłynął… Ale tak zabagnił sprawy, świeć Panie nad jego duszą, że jeszcze dojść do ładu nie mogłam i komplikacja ze stryjecznym pradziadem spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Wyjazd w szalonym pośpiechu, najlepszą czwórkę wzięłam, miast kolej warszawsko-wiedeńską chwycić, karetą ruszyłam. Konie zmieniając, dniem i nocą jadąc, po jednej dobie znalazłam się w Dreźnie. Stamtąd, to pamiętałam doskonale, postój uczyniłam w Norymberdze, kolejny zaś, wprost połamana i obita się czując, nakazałam w Metzu, by spocząć bodaj chwilę, do świtu. I byłabym czwartego dnia zjawiła się w Paryżu, gdyby nie koło od karety, które odpadło tu właśnie, w samym pobliżu, w Charenton, gdziem stanęła w oberży, z resztek sił wyzuta. Z własnymi końmi, które, jako rozstawne, wszędzie były trzymane, co, wśród innych kosztów, nieugiętą fanaberię mojego nieboszczyka męża stanowiło. Kolei nie tolerował i przez niego nigdym nią nie jechała.

Koleją jednakże byłoby chyba wygodniej i szybciej…? Choć nie wiem wcale, wszak między Wiedniem a Paryżem jakieś roboty wielkie trwały i połączeń dobrych nie było, moja wiedza w tym względzie mocno szwankowała. Z drugiej zaś strony, cóż bym zrobiła w Paryżu bez karety? A jeszcze posiadłość stryjecznego pradziada…? Jakże miałabym się tam dostać?

Wszystko to mając w pamięci, nadal nie pojmowałam niczego. Od wczorajszego wieczora do dzisiejszego poranka świat się przemienił czy co…?

Przysięgłabym przy tym, że Zuzia jechała z nami. Jakimże sposobem inaczej mogłabym się rozebrać i ubrać? I kto sepety rozpakował?

– Któraż więc pokojówka usługiwała mi wczoraj? – spytałam, siląc się na ton obojętny, by otumanienia zupełnego nie okazać. – Zmęczona byłam tak, że nawet nie pamiętam.

– Hotelowa – odparł stangret grzecznie. – Nocny dyżur miała. Jaśnie pani kazała mi ją od razu wynagrodzić, bo dziś od rana jest inna.

– Ile…?

– Sto franków. Zadowolona była. Na litość boską…!!!

Sto franków, napiwek dla pokojówki… No, myślę, że była zadowolona, toż to pensja kwartalna! Oszalał Roman czy co?! Nic jednak na to nie rzekłam, może i z tej przyczyny, że trochę mi głos odjęło.

Stać mnie jeszcze było nawet i na takie szaleństwa, postanowiłam zatem od razu mężnie stawić czoło temu czemuś dziwnemu, co tak nagle na mnie spadło. Zachowałam opanowanie. O konie i karetę nie spytałam, przyjdzie czas na to we właściwej chwili.

– Proszę, by mi Roman sprowadził tu pokojówkę do pomocy – zażądałam spokojnie. – I przygotować się proszę do dalszej podróży. Jak najprędzej chcę stanąć u Ritza, bo wiele spraw będzie do załatwienia. Opłaty wszelkie w tym czasie Roman uporządkuje i bagaże zniesie.

Coś mi mówiło tajemniczego gdzieś w głębi duszy, że służba hotelowa tej rzeczy, jak powinna, nie uczyni, i dla bezpieczeństwa wolałam własnego człowieka mieć pod ręką. Roman się skłonił i wyszedł, ja zaś ponownie z wielką uwagą, a muszę przyznać, że i z ciekawością, rozejrzałam się wokół siebie.

Meble, poza fotelem, proste były, niczym w chłopskiej chacie, a jednak jakoś miłe dla oka. Skąpość ich zresztą ludzkie pojęcie przekraczała, łoże owszem, szerokie i już wiedziałam, że miękkie i wygodne, choć bez osłonki najmniejszej, szafki dwie nocne, lampki na nich z umbrelkami bardzo ubogimi…

Zaciekawiło mnie nagle. Cóż to za lampki? Naftowe być powinny, czy paliły się wczoraj…? Nie pamiętałam tego, przeciwnie, pamiętałam, że świecznik mi wnieśli dodatkowy. Może to nowość jaka…?

Obejrzałam owe lampki z bliska. Naftowe…? A gdzież klosz, gdzie naczynie na naftę? Zajrzałam pod umbrelkę, która mi nagle w ręku została, aż się wzdrygnęłam, ujrzałam bańkę szklaną niewielką, wydłużoną, wcale nie przezroczystą, tylko wypełnioną czymś, jakby mlekiem, albo raczej maślanką, bo mleko tłustość w sobie zawiera, której tu się nie czuło. Cóż to mogło oznaczać? Cóż, na Boga, innego na nocnej szafce mogło stać, jeśli nie lampa?!

Nie chcąc się zdradzić ze zbytnią ciekawością, nałożyłam umbrelkę z powrotem, ale nie chciała się trzymać. Obejrzałam ją od spodu. Pętelki jakby żelazne miała, schodzące się same ciasno, a przy wysiłku dające się rozsunąć. Po raz pierwszy w życiu z wdzięcznością pomyślałam o moim świętej pamięci ojcu, który, gorzko żałując, iż nie ma syna, mnie przymuszał do różnych okropnych eksperymentów i fizyką zadręczał. Odgadłam teraz sposób, w jaki owa umbrelka na bańkę wchodzi, i zdołałam ją nasunąć.

Obok tej… lampy zapewne… stało coś jeszcze, do niczego niepodobne. Dość małe. Głowiłam się, co by to mogło być, zaledwie parę sekund, bo zaraz dostrzegłam pod tym jakiś papier, kartkę zadrukowaną. Wyciągnęłam ją ostrożnie i przeczytałam.

Przeczytałam nawet trzykrotnie, nie zrozumiawszy ani słowa, mimo iż język francuski od dzieciństwa najwcześniejszego znam może nawet lepiej niż polski, ojczysty. Informacja… O czym, na litość boską, ta informacja?! Telecom, a cóż to takiego?! Połączenia wewnętrzne, numer pokoju… Słowa pozornie wątpliwości żadnych nie budzące, ale cóż mają do rzeczy? Wypukać numer… Jak to, wypukać numer…? Znaleźć pokój o właściwym numerze i do drzwi zapukać? Ależ taką rzecz wie każdy, chyba imbecyla najostatniejszego trzeba by o tym informować…?!

Recepcja, restauracja, kawiarnia, służba… No tak, to jasne, ale obok cyfry jakieś. Gdyby znajdował się tu gdzieś dzwonek, rozumiałabym, że do recepcji mam dzwonić dziewięć razy… Dziewięć razy…?! Ależ to wprost wariactwo, gdzie ja jestem, w domu dla obłąkanych…?!

Ponadto żadnego dzwonka nie było.

Usiadłam z tą kartką na łóżku, bo nogi mi się ugięły. Wyjście na zewnątrz. I znów cyfry. O ile wiem, na zewnątrz wyjść można zwyczajnie, przez drzwi. Połączenia z Europą. I połączenia rozumiem, i Europę, ale jakże mam się łączyć z tą Europą, siedząc na hotelowym łóżku w Charenton? Czy jest to może jakaś propozycja polityczna…? Kraje różne wymienione, Niemcy, Dania, Italia, Polska…

Polska…?!!! Osłupiałam któryś już raz. Jakże to, Polska… Skąd Polska?!!!

?

Polska, tak zwyczajnie, Polska. Przecież nas nie ma… Ach. może Francuzi zaborów nie uznają? Ale to chyba zuchwalstwo polityczne, a z Rosją są wszak w sojuszu…?

O nie, czegoś takiego rozstrzygać nie czułam się na siłach Czytałam dalej, święty Józefie, a cóż za kraje tam były wymienione! Austria, Węgry, Czechy, Słowacja… I Habsburgowie na to pozwolili…?! Bułgaria, Albania… a gdzież się podzieli Turcy? No owszem, Turcja była. Oddzielnie. A gdzie Wirtembergia, Bawaria, Bodenia…? Co za bzdurstwa jakieś na tym papierze zostały wypisane?!

Pożałowałam szczerze, że nie przeczytałam tego wcześniej i nie zyskałam czasu na zrozumienie niepojętej treści, co teraz poczułam wyraźnie, iż powinnam się nieco pośpieszyć. Odłożyłam kartkę. Wzrokiem zapewne nieco oszołomionym raz jeszcze spenetrowałam pokój.

Stół tam się znajdował, niewielki, prostokątny, przy nim dość niewygodnie, jadłam śniadanie, taca jeszcze stała, drzwi w ścianie, jakby drzwi od szafy… Podniosłam się z wysiłkiem, otwarłam je, istotnie, była to szafa, ale jaka…! Cóż tam można było zmieścić, jedną suknię…?! Półeczki w sąsiedniej części, na rękawiczki chyba, bo jedna zmiana bielizny by nawet nie weszła. Gdybym tu miała zostać dłużej, doprawdy nie wiem, jak dałabym sobie radę. Obok owego stołu zaś…

No nie, to urządzenie przekraczało wszystko. Na postumencie, do szafki małej podobnym, stało pudło duże, jakoby szybą grubą i czarną wypełnione. Spojrzałam w nie z bliska, bo może lustro…? Ujrzałam wizerunek własny, ciemny i zniekształcony, jako lustro, byłoby to coś najgorszego w świecie, niemożliwe… Szczególnie że lustra normalne były w kilku innych miejscach, nawet na wewnętrznej stronie drzwi owej zbyt małej szafy.

Zatem nie lustro. Zatem cóż…?

Jakieś guziczki miało na dole, w równym rzędzie. Gałeczki maleńkie, prostokąciki i kółka, przy nich litery i cyfry. A korciło, by coś z tego przycisnąć, ale nie ośmieliłam się. Za to z wahaniem wielkim, widząc kluczyk przy szafkowym postumencie, przekręciłam go i spróbowałam otworzyć, jak drzwiczki.

Otworzyły się. Ujrzałam wnętrze zarazem niepojęte i doskonale znane.

Szafeczka, w której na półkach stały butelki rozmaite, na samych drzwiczkach również, maleńkie, ale zawierające w sobie napoje, wcale mi nie obce. Wino, koniak, piwo, coś jeszcze… whisky… ach, to wódka angielska, czytałam o tym. przypomniałam sobie nazwę. Ciekawość mnie zdjęła, by tego spróbować, ale przecież nie przy ludziach…! Torebeczki jeszcze jakieś, orzeszki solone, taką nazwę miały. W głębi leżała mała butelka szampana i coś jeszcze, trójkątne, żółte, podługowate…

Oczywiście, spiżarnia podręczna. Pomysł przedni i wygoda wielka dla gościa. Rozumiejąc doskonale stan własny, w jakim się znalazłam, bez wielkiego namysłu sięgnęłam po koniak we flaszeczce tak małej, jak na medykament, zamknęłam szafeczkę, jednym rzutem oka odkryłam kieliszek na stole stojący i jeszcze stropiłam się na myśl o korku. I tu znów ojcowskie eksperymenty przyszły mi z pomocą, instynktownie, palcami chwyciwszy, przekręciłam silnie górę koniakowej flaszki. Prztyknęło lekko i ruszyło.

Wypiłam cały ten koniak i od razu poczułam się żwawiej. Wróciła mi jakoś przytomność umysłu i zwykła energia. Przyszło mi do głowy, że wobec tych wszystkich, niepojętych osobliwości powinnam może obejrzeć także własne rzeczy i własne odzienie, bo skoro nie mam Zuzi, sama o siebie muszę zadbać. Zwróciłam się ku sepetom.

Gorset…! Już pierwsza myśl o nim wprawiła mnie w zakłopotanie, bo jakże miałam zasznurować się z tyłu…? Na moment bezradna się poczułam, ale cud chyba jakiś sprawił, że od razu ujrzałam drugi, z przodu zapinany, i chwyciłam go skwapliwie. Kto też był na tyle przezorny, by go tak zręcznie i rozumnie zapakować, bo przecież nie ja sama…? Zuzia zapewne…

Jak to się mogło stać, że nie zabrałam jej ze sobą? I któż mi, wobec tego, pomagał na postojach…?

Nagle przypomniałam sobie. Ależ tak, wszak to już w Dreźnie przypadła do mnie jakaś zapłakana dzieweczka, którą jej pani zostawiła z nagła własnemu losowi, bez zaopatrzenia żadnego, i która, z okolic Paryża pochodząc, do domu wrócić pragnęła. Darmo służyć chciała przez drogę, byle ją zabrać, co przecież uczyniłam. Nawet nie wiem, jak miała na imię, bo w całym moim skłopotaniu “Zuziu” do niej mówiłam, ona zaś chyba, przygotowawszy mnie do snu, zaraz w nocy do swoich pobiegła. Z tej przyczyny jej nie ma…

A Zuzia, znienacka widząc, że zostaje, w trosce o mnie wygodniejszą odzież zapakowała. Jakaż to rozumna pokojówka! Ucieszona, że przynajmniej pamięć mi nie szwankuje,

w połowie ubrać się zdołałam, ale przyszło mi nagle na myśl znów wyjrzeć przez okno. Wobec tych dziwnych rzeczy, jakie mnie otaczały, było możliwe, że w ostatnich latach zmiany jakieś zaszły olbrzymie w Europie, w Paryżu szczególnie, o których nic nie wiem, które może nawet w naszym zaściankowym kraju zauważone nie zostały. Albo też i pisano o nich, alem ja w tych uciążliwych miesiącach czytania gazet zaniedbała. Jeśli się moda zmieniła… Wedle zeszłorocznej ubrana. jak straszydło będę wyglądać, a mimo wieku i wdowieństwa wcale nie mam na to ochoty.

Wyjrzałam przeto i postałam długą chwilę.

Na owe pudła osobliwe starałam się nie patrzeć, bo na cóż mi widok całkiem nie do pojęcia. Ludzi chciałam obejrzeć i odzież na nich. I nie płeć męska mnie ciekawiła, tylko żeńska.

Jak na złość sami mężczyźni się pokazywali. I służba wyłącznie, bo niedbale bardzo ubrani, ani jednego przyzwoitego odzienia, na ile mogłam z mojego drugiego piętra‹~ ocenić. Dużo młodych chłopców, wdzięcznych dość nawet i zręcznych, ale trochę jakby z teatru, z włoskiej opery. Dłużej patrząc, odkryłam, że okno moje wychodzi na niezbyt wielki dziedziniec, gospodarczy zapewne, za którym pęd jakiś straszny i niezrozumiały dawał się czuć i słyszeć, zielenią osłonięty, front hotelu zatem powinien znajdować się z drugiej strony. Nie ma przeto nadziei na ujrzenie dam, ani nawet niewiast skromniejszej konduity, ulicą przechodzących. Plac widziałam przez okno, a nie żadną ulicę.

Zniecierpliwiona, już chciałam odejść, kiedy nagle pojawiła się istota żeńska, wychodząca z hotelu, idąca w głąb placu, tak że oglądałam ją od tyłu. Chciwie wytężyłam wzrok.