175171.fb2
– Co się tak uczepiłaś Armanda? Owszem, obstawia cię, ale mam wrażenie, że dyskretniej, ostatecznie Gaston się rzuca w oczy. Pewnie ma nadzieję go wygryźć.
– Wykluczone! Podobał mi się z początku, ale mnie Zraził. Nie chcę go w żadnym wypadku i nawet, przyznam ci się, boję się go trochę.
– Że na ciebie czatuje, to pewne – przyznała Ewa po krótkim namyśle. – Jak cię nie było, to jego też prawie nie było, jak przyjechałaś, jest go pełno. Teraz też, niby się nie pcha, ale oka od nas nie odrywa.
– Czeka, aż wejdę do wody, żeby też polecieć – powiedziałam z irytacją, bo rozmawiałyśmy na plaży w cieniu namiociku, gorąco było okropnie i właśnie miałam ochotę wejść do wody. – Gdzie oni wszyscy się podzieli, wolałabym mieć w morzu większe towarzystwo. Gdzie twój Karol?
– Poszedł oddać zdjęcia do wywołania. Razem z Gastonem chyba, zaraz powinni wrócić. Ja też wejdę do wody. O, tam jest Philip! Namówimy go na kąpiel!
Przystałam na to chętnie, każdy był dobry, żeby mnie odgrodzić od Armanda. Wyznałam Ewie prawdę, nie wiadomo dlaczego rzeczywiście odczuwałam przed nim jakiś głupi lęk. Nie była to wielka obawa, ale uczucie bardzo nieprzyjemne, a w dodatku dla mnie samej niezrozumiałe.
Pogłębił je Roman. Korzystając z okazji, uczył mnie prowadzić samochód i upierał się czynić to o wschodzie słońca, w tajemnicy przed wszystkimi. Twierdził, że o tak wczesnej porze na szosach jest pusto, nie napotkam żadnych przeszkód i policja nas nie złapie. Wedle prawa powinnam jeździć z dyplomowanym instruktorem i wielką literą L na dachu, a takich komplikacji nie chciało nam się stosować, lepiej więc było unikać świadków. Trochę mi się to wydawało głupie, bo nie mogłam przecież ograniczyć się do umiejętności jazdy wyłącznie na pustyni, należało nauczyć się jazdy także i w gęstym ruchu, wśród innych samochodów i ludzi. Egzamin miałam wyznaczony za dwa tygodnie.
– Jaśnie pani postąpi tak, jak wszystkie rozsądne osoby – odparł mi stanowczo na wyrażone wątpliwości. – Zda pani egzamin, dostanie prawo jazdy i potem dopiero spokojnie nauczy się jaśnie pani całej reszty, już ja tego dopilnuję. Nikt nigdy nie nauczył się jeździć na kursie, każdy nabiera wprawy później. A wschód słońca najlepsza chwila, bo wtedy wszyscy śpią.
I zaraz nazajutrz zaproponował mi rzecz osobliwą, a to wyjście na tyły przez okno. Myślałam w pierwszej chwili, że źle słyszę, i wręcz posądziłam go o pijaństwo, ale prędzej już chyba sama mogłabym być pijana niż Roman.
– I na cóż to? – spytałam podejrzliwie. – Jeśli już frontem nie mam wychodzić, to dlaczego nie kuchennymi drzwiami? – Bo też jest z nich wyjście tylko na promenadę – odparł
zimno. – A z okna prosto na ulicę z tyłu i tak jaśnie pani ośmielam się radzić.
– Bo co?
– Bo jak wczoraj wracaliśmy, ktoś się nam przyglądał i ta sama osoba może teraz popatrzeć, jak wyjeżdżamy. Skoro jeździmy w tajemnicy, to w tajemnicy, a dla jaśnie pani, bez urazy, wychodzenie przez okna nie pierwszyzna. Jaśnie pani raczy pamiętać, że znam jaśnie panią od najmniejszego dziecka i więcej widziałem niż ktokolwiek inny.
Zakłopotałam się na moment, bo też istotnie w dzieciństwie zbyt potulna nie byłam. Owszem, pozornie grzeczna i posłuszna, swoje kaprysy miewałam, sił i wigoru czułam w sobie zbyt dużo, jak na egzystencję dobrze wychowanej panienki, i nie raz jeden, i nie dziesięć, oknem się wymykałam, by wzroku służby uniknąć, to nad wodę do kąpieli, to na jazdę konną, to do lasu, który o świcie najpiękniejszy mi się wydawał, to Cyganów podglądać, to owoce prosto z drzewa zjadać, i jakoś wcale mnie nie dziwiło, że w drodze powrotnej prawie zawsze Romana spotykam. Teraz nagle pojęłam, że czuwał nade mną z daleka i moje wykroczenia znał doskonale.
No dobrze, ale co innego dziecko dwunastoletnie, a co innego dorosła kobieta. Z własnego domu przez okno wyłazić, żeby się ukryć… Przed kim?!
– I któż to jest, ta osoba? – spytałam sucho.
– Pan Armand. Nie muszę chyba mówić, że on się jaśnie
panią bardzo interesuje?
Masz ci los, znów Armand…! W jednym mgnieniu oka zdecydowałam się na to okno od tyłu i trzeba przyznać, że wyjście przez nie najmniejszych trudności mi nie sprawiło.
Dzięki czemu zresztą od razu bardzo dużo się nauczyłam, bo Roman kazał mi samej ruszyć, z wąskich uliczek wyjechać, a potem mocno przyśpieszyć, w dodatku we wsteczne lusterko cały czas jednym okiem patrząc dla sprawdzenia, czy nikt za nami nie jedzie. Ta sztuka udała mi się dzięki edukacji całego życia, gdzie indziej patrzeć, a co innego widzieć, to każda niewiasta potrafi. No, może przy patrzeniu całkowicie do tyłu trochę się trzeba wysilić.
Nim się zdążyłam obejrzeć, Roman dokonał zakupu drugiego samochodu dla mnie, mniejszego nieco, i na zmianę jęłam jeździć to jednym, to drugim. Wciąż o tym świcie wczesnym, tuż przed wschodem słońca zaczynając. Trzeciego dnia doznałam uspokojenia, bo Armand zapowiedział swój wyjazd do Paryża, gdzie rankiem musiał coś załatwić i wrócić zamierzał dopiero pod wieczór. Byłam świadkiem jego odjazdu i dopiero kiedy znikł mi z oczu, pojęłam, jak ciężki kamień zlatuje mi z serca. Z wyjątkową przyjemnością wyszłam z domu przez drzwi…
Po czym, wczesnym popołudniem, przeżyłam chwilę straszliwą.
Weszłam do wody zwyczajnie, zadowolona bardzo, obok mnie były osoby znajome, Gaston w pobliżu, nieco dalej Philip, odpłynęłam w głąb morza radośnie, bo coraz bardziej pływanie mi się podobało i przemyśliwałam już nad nauką nurkowania głębokiego i umiejętnością posługiwania się deską ze skrzydłem, na co dotychczas brakowało mi czasu, w samym pływaniu nabierałam jeszcze większej wprawy i siły, kiedy nagle nastąpiło coś, co niemal mnie sparaliżowało.
Znienacka poczułam, że coś mnie chwyta za nogi i ciągnie w głębinę.
Nie krzyknęłam, na szczęście, bo przy próbie krzyku woda mogłaby mnie zadusić. Powietrze miałam w płucach, wstrzymałam je, poszłam pod wodę bezwolnie, aż te sekundy paniki minęły. Nie wiem, jakim cudem udało mi się uwolnić nogi i wyprysnęłam w górę. Wtedy krzyknęłam. Po czym znów uczułam owe więzy, ale tym razem tylko za jedną nogę coś mnie chwyciło, drugą w coś uderzyłam, wciągnięta w głąb otwarłam oczy i ujrzałam widok tak przerażający, że od niego samego powinnam była paść trupem. Potwór jakiś straszny, czarny i z wyłupiastymi oczami mnie napastował, do ryby żadnej niepodobny, do człowieka też nie, monstrum z bajki najokropniejszej macki ku mnie wyciągało, pod wodę wlokąc. Siły nadludzkie we mnie wstąpiły, w walkę z tym
– Jest takie powiedzenie, i bardzo słuszne – pouczył mnie Roman przy tej okazji. – Kierowca ma oczy dookoła głowy…
Kiedy po powrocie z tej jazdy dosyć kawalerskiej znów weszłam przez to samo okno i wyjrzałam nieznacznie na front, Roman mi pokazał Armanda, wśród namiocików na plaży ukrytego. Więc jednak…! Śledził mnie…? Może i był jakiś sens w mojej obawie przed nim…?
Wahałam się, czy Gastonowi o nim powiedzieć. Pojedynki wprawdzie w obecnych czasach były nie w modzie, ale jakieś nieprzyjemności mogły z tego wyniknąć. W dodatku tak dziwnie mało czasu mieliśmy dla siebie, że szkoda go było na długie dyskursy. Nie konwersacji byłam spragniona i nie sztuki rozmowy musiałam się uczyć, inne doznania nowość kuszącą dla mnie stanowiły i bywało, że, wspomniawszy chwile niedawno przeżyte, sama czułam, jak mi rumieniec na twarz wypływa. Któż by przypuszczał…?! Czyż to takimi sposobami kurtyzany wiernych mężów od żon odrywały, pozbawiając razem przytomności umysłu i majątku…?
O Boże, wszelka moralność mnie odbiegła…!
Na sam widok Gastona jakiś przewrót we wnętrzu czułam, a i w nim widać było, jak przy mnie światło wielkie gdzieś mu w środku rozbłyska. Nad twarzą panował, co, miałam nadzieję, że i mnie się udaje, ale oczy wszystko mówiły wyraźnie. Ciałem, duszą i sercem należałam do niego i aż dziw brał, że nic przy tym nie myślałam i nad przyszłością nie zastanawiałam się wcale.
– Nigdy w życiu nie spotkałem takiej dziewczyny jak ty – rzekł mi jednego wieczoru. – Jest w tobie coś, czego nie umiem określić, czasem wydajesz mi się wręcz nierzeczywista. Pomijam już twoje wszystkie inne zalety, od pierwszego spojrzenia na ciebie dostałem małpiego rozumu, to było chyba widać? Świat mi z oczu zginął. Zdawałoby się, że. zaczynam cię poznawać, a jednak nie, co, u diabła, jest w tobie takiego…? Bo że jest, czuję wyraźnie!
A pewnie, że było. Dziewiętnasty wiek. Nie mogłam mu tego przecież powiedzieć… koszmarem się wdałam, ale pewnie bym uległa i została utopiona, gdyby nie to, że nagle tuż obok ktoś więcej w wodę się zwalił. Poczułam, że chwyt na nogach zelżał, jak szalona wyskoczyłam nad powierzchnię morza i popłynęłam do brzegu. Kątem oka dostrzegłam, że komuś na desce płynącemu skrzydło padło do wody, sam też się ześlizgnął, teraz wyłaził z powrotem. Nie krzyczałam już, ale i tak ujrzałam, że jakieś osoby płyną ku mnie, najbliżej Gaston, niespokojnie próbujący pytać, co mi się stało. Nie odpowiadając, parłam ku brzegowi, aż wreszcie na nogach udało mi się stanąć na płytszej wodzie i wówczas dopiero ze szlochem padłam mu w ramiona.
Nadpłynęli wszyscy, przestraszeni, Ewa z brzegu do wody zbiegła, wyprowadzono mnie na piasek, posadzono pod namiocikiem, wezwano z tarasu kelnera z koniakiem, mogłam wreszcie mówić zrozumiale i opowiedzieć im rzecz całą. W pierwszym momencie zwątpili w moje zdrowe zmysły, ale już po chwili Karol wysunął przypuszczenie, iż mógł to być jakiś płetwonurek, który sobie taką zabawę urządził.
Oprzytomniała już i nieco uspokojona, po krótkim namyśle przyznałam mu rację. Owszem, czarny potwór przeraził mnie śmiertelnie, ale też istotnie widziałam podobne kształty na filmach. Nie ryba i nie człowiek, stwór podwodny… Możliwe, że tu nurkował, dowcipniś idiotyczny, kretyński pomysł wpadł mu do głowy, żeby nastraszyć kogoś. Doprawdy, gdyby nie to, że Armand odjechał do Paryża, jego bym o to posądziła, bo dostrzegłam w nim już skłonność do głupich żartów, jeśli grubiańskie nietakty w ogóle żartami nazwać można…
W rezultacie oburzenie ogólne ten wypadek wzbudził, jego sprawca zaś uciekł pod wodą i tyle go widziano. Przyszłam do siebie całkowicie, ale na razie zaniechałam dalszych wypraw pływackich. Mogłam przecież równie dobrze pływać wzdłuż brzegu, gdzie kąpało się więcej ludzi i żadne niebezpieczeństwo nie groziło.
Cztery dni zaledwie trwała ta moja nauka jazdy, bo przyszła wiadomość od pana Desplain, że policja wyniosła się z pałacu i zostawiła otworem kredensowe miejsce zbrodni Natychmiast z Romanem i, rzecz jasna, z Gastonem pojecha łam wprost do Montilly.
Woń okropna już prawie całkowicie wywietrzała, bo piękna pogoda pozwalała trzymać okna cały czas otwarte i przeciągi robić. Jeszcze w tkaninach się trzymała, kazałam zatem od razu firany i zasłony zdjąć i do prania zabrać, meble wyściełane postanawiając wyrzucić później. Zresztą niewiele ich było, kanapa, fotel jeden, trzy krzesła i kilka poduszek. Reszta, drewniana, tylko renowacji wymagała.
Pan Desplain z wyraźną niechęcią przystąpił wraz ze mną do przeszukiwań.
– Nie wiem, co pani chce tu znaleźć – rzekł sucho. – Policja spenetrowała wszystko bardzo dokładnie, każdy przedmiot i każdy papierek obejrzeli, międry innymi w nadziei, że trafią na ślad tego tajemniczego wielbiciela panny Lerat, bo oczywiście plotki dotarły i do nich. Nie wiem, na co trafili.
– Otóż to – odparłam. – Jeśli znajdę to samo, co oni, tyleż samo będę wiedziała. Nie zabrali przecież niczego?
– Nie. Zdjęcia zrobili.
– No właśnie, zdjęcia! Też bym je chciała znaleźć tu i zobaczyć! – Policyjnych tu przecież nie ma.
– Nie szkodzi. Wystarczą mi zwykłe, prywatne, ludzkie… Zorientowałam się już, że w obecnych czasach fotografia jest czymś powszechnym i nie istnieje chyba w Europie człowiek, który by nie miał żadnej swojej podobizny. Panna Luiza również musiała posiadać takie pamiątki, fotografowano ją przecież bodaj w szkole czy w rodzinie, a tak strasznie chciałam zobaczyć, jak naprawdę wyglądała, że aż mnie skręcało. Portretowe jej zdjęcie w sypialni pradziada z dawniejszych lat pochodziło i mogło być pochlebione, poza tym tylko twarz i popiersie przedstawiało, a gdzież reszta? Panu Desplain do tak niepoważnej ciekawości wolałam się nie przyznawać.
Jednakże fotografii nie było. Owszem, album jeden, w którym głównie pradziad się znajdował, to przed pałacem na schodach, to na koniach różnych, to przy stajniach w towarzystwie panów, którzy mi wyglądali na ważne jakieś osobistości, to w salonie, w fotelu przed kominkiem lub przy stole karcianym, raz nawet z kielichem w ręku toast wznoszący, głowy gości przed nim siedzących widoczne były, ale panny Luizy ani śladu. Miał zapewne ten album świadczyć o jej wielkim uczuciu do niego.
Z uporem pomyślałam, że trzeba będzie przekopać się przez wszystkie albumy w pałacu, gdzieś bowiem może leżeć taki, który by świadczył o wielkim uczuciu pradziada do panny Luizy, i tam ją znajdę, ale w tym momencie pan Desplain udzielił mi niezmiernie ważnej informacji.
– Sądzę – rzekł – że swoje prawdziwe pamiątki rodzinne i z dzieciństwa trzymała we własnym mieszkaniu.
– Jak to? – spytałam, zaskoczona. – Myślałam, że tu było jej mieszkanie?
– Poniekąd tak, istotnie. Ale jako osoba przezorna zachowała swoje mieszkanie w Paryżu i tam była zameldowana. Nie zdziwiło pani, że, mieszkając w Montilly, ślub załatwiała w Paryżu, w siedemnastej dzielnicy?
Wcale mnie nie zdziwiło i nic mi w ogóle w tej kwestii do głowy nie przyszło. Teraz dopiero przypomniało mi się niejasno, że zwyczaj nakazuje brać ślub w parafii panny młodej, gdyby zatem oboje, i pradziad, i panna Luiza, oficjalnie mieszkali w Montilly, Paryż byłby niemożliwy. Skoro jednak tam była usadowiona…