175171.fb2
– Niech Florentyna mówi! – rozkazała pani Łęska. – Bo widzę wyraźnie, że coś tu Florentyna wie.
– No wiem… No, to chyba moja wina…
– Niech się Florentyna nie jąka, tylko mówi porządnie! Florentyna powzdychała sobie chwilę i rzekła:
– Bo to było tak: już z tydzień temu albo trochę mniej, akurat jak zakupy robiłam w sklepie, pan Armand się zjawił i ciekaw był, co kupuję. A ja ten pasztet dla pani kupowałam, bo go ciągle kupuję, i on sobie nawet na ten temat pożartował, a ja sama, z własnej woli powiedziałam, że pani to tak lubi i na śniadanie jada. Więcej wypytywał, co pani lubi, ale wcale się nie dziwiłam, bo widać już było, że on za panią lata, a pani go nie chce. Raz się tak przydarzyło i wyleciało mi z głowy, ale jak teraz państwo mówią, że pasztet zatruty i że to mógł być on…
Przerażające! Wyzbyłam się ostatnich wątpliwości. Armand Guillaume chciał mnie zabić i czynił próby w taki sposób, że nie dałoby mu się tego udowodnić. Pierwszy lepszy adwokat wybieliłby go bez trudu, szczególnie że spadek po mnie odziedziczyłby dopiero po długich staraniach. I też można tu było dużo nakręcić.
– Siadasz natychmiast i piszesz testament – zarządziła pani Łęska z wielką energią. – Znajdź sobie spadkobiercę bodaj i z najdalszej rodziny albo zapisz wszystko na kościół. Kościół jest to instytucja międzynarodowa i z gardła jej się niczego wydrzeć nie da, a za to nigdy w życiu nie słyszałam, żeby jakiś ksiądz zamordował testatora. Zawsze czekali cierpliwie. Ponadto kościół, jako taki, na razie nie będzie o tym wiedział, pan Desplain zadba o prawomocność tego testamentu i rozgłosi się to wśród znajomych. Zabijanie ciebie przestanie mu się opłacać.
– Jest to bardzo rozsądna myśl – zaopiniował Philip.
– Szczególnie że później, po namyśle, w każdej chwili będziesz mogła napisać inny testament, a ten zniszczyć – dołożyła pani Łęska.
Tak mnie to wszystko razem zirytowało, że egzaminem na prawo jazdy, który wypadał pojutrze, całkowicie przestałam się przejmować. Philip, nie bacząc na koszty, polecił Florentynie wyrzucić wszystko, cokolwiek jadalnego znajdowało się w domu, Gaston z lupą w ręku obejrzał osobiście nie naruszone jeszcze butelki, do zlewu opróżniając napoczęte. Roman przypomniał nam, że co najmniej przez całą dobę powinien być spokój, bo Armanda policja wezwała na przesłuchanie i w tym celu musiał udać się do Paryża. A bomby w moim domu chyba nie podłożył.
Testament na korzyść kościoła postanowiłam napisać natychmiast po przyjeździe do Paryża. Miałam wielką nadzieję, że Armand w poszukiwaniu swojej ofiary wróci do Trouville…
Nie napisałam tego testamentu, ponieważ polskie majętności znów mi weszły w paradę.
Egzamin na prawo jazdy zdałam, nim się zdążyłam obejrzeć, i w pocie czoła przejechałam sama z Trouville do Paryża. Roman jechał za mną, potem zaś, już w mieście, przede mną, słusznie czyniąc, bo bez jego przewodnictwa z pewnością zmyliłabym drogę. Gaston, pełen szalonego niepokoju, wrócił dzień wcześniej i po południu czekał już na nas przed moim domem.
Spadło na mnie tyle naraz, że wprost się opamiętać nie mogłam. Pan Desplain nalegał na ostateczne uporządkowanie interesów, policja wypytywała mnie o zamachy na moje życie, wyraźnie powątpiewając w moje zdrowe zmysły, w Montilly prace remontowe szły pięknym trybem, o wielu rzeczach jednakże musiałam sama decydować i jeździłam tam codziennie. Na konieczne zabiegi kosmetyczne, czytanie i poznawanie świata prawie nie miałam czasu, a przy tym brakowało mi towarzystwa Gastona, z którym mogłam przestawać dopiero od późnego popołudnia. No, i w nocy…
Roman, już po dwóch dniach, dostarczył nader sensacyjnych wieści.
Przyjaźń z rzekomo spokrewnionym policjantem kultywował tak zręcznie, że całe dochodzenie żadnych tajemnic przed nim nie miało. W sprawie zabójstwa panny Luizy Armand, jak się okazało, wyszedł na czoło listy podejrzanych, jego odciski palców bowiem znaleziono w najważniejszych miejscach. W jej mieszkaniu w Paryżu, w jej pokoju w Montilly, w gabinecie kredensowym, będącym miejscem zbrodni, a do tego jeszcze w owym samochodzie, w którym zginęła urzędniczka. Tego ostatniego całkiem pewni nie byli, bo odcisk palca znaleziono tam tylko jeden, a w dodatku trochę niewyraźny, specjaliści jednak jemu go przypisywali.
Śladów obuwia natomiast, których badanie na miejscu zbrodni tak mnie w pierwszej chwili zdziwiło, nie udało się do niego dopasować. Sprawdzono wszystkie jego buty, takich nie miał. Mógł je wprawdzie nosić wcześniej, a potem wyrzucić, ale tego udowodnić nikt na razie nie potrafił.
Armand Guillaume swego związku z panną Lerat wcale nie krył, przeciwnie, twierdził stanowczo, że ją kochał i zamierzał poślubić. Wyznał nawet wszystkie gorszące plany, potwierdzając w pełni poglądy pani Łęskiej. Owszem, godził się na małżeństwo panny Luiry z moim pradziadem, miał nadzieję, że, jako żona, odziedziczy jego majątek, poczekają spokojnie na śmierć starszego pana, co nie mogło trwać długo, później zaś się spokojnie pobiorą. Może to i nie bardzo szlachetne postępowanie, ale karalnego nic w nim nie było. O legalnym zawarciu owego związku małżeńskiego był najświęciej przekonany, o fałszerstwie pojęcia nie miał, po cóż zatem miałby zabijać bogatą przyszłą żonę? Ten argument istotnie wprowadzał wielkie wątpliwości i z racji motywu prędzej już ja mogłabym być podejrzana.
Co do odcisku palca w samochodzie, wcale się go nie wypierał. Spotykał wszak pannę Lerat w Paryżu, jeździła różnymi samochodami, bo brała swój albo pałacowy z Montilly, mogła też jakiś wynająć, nie zwracał na to uwagi. Możliwe, że spotkał ją i w tym ukradzionym, możliwe, że z nią rozmawiał, do głowy mu jednakże nie przyszło, że właśnie popełnia zbrodnię. Był w niej zakochany, wierzył w każde jej słowo i uważał ją za najszlachetniejszą i najlepszą istotę na ziemi.
Po śmierci mojego pradziada znikła mu z oczu i nie miał pojęcia, co się z nią stało, ale nie podnosił alarmu w obawie, że zaszkodziłoby jej to w załatwianiu spraw spadkowych. Uważał ją za wdowę i chciał być taktowny. Wstęp do pałacu miał wzbroniony, nie mógł zatem stwierdzić jej obecności czy nieobecności i odkrycie jej zwłok było dla niego strasznym wstrząsem.
Wszyscy doskonale wiedzieli, że łże niebotycznie, ale nie było sposobu udowodnić mu łgarstwa. Element najważniejszy, motyw, nie pasował do niego.
Uzyskane przez Romana informacje przekazałam telefonicznie pani Łęskiej, która była ich niezmiernie ciekawa. Chrząkała i parskała w telefon z wielkim niesmakiem, aż w końcu rzekła:
– Słowa prawdy w tym nie ma. Będę chyba musiała sama się tym zająć. Ale to nie w tej chwili, dopiero jak wrócę do Paryża, a jeszcze lepiej, jak zamieszkam znów w Montilly. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
zapewniłam ją zupełnie szczerze, że będzie tam zawsze mile widzianą rezydentką. O jej stały apartament zdążyłam już zadbać i wydać właściwe dyspozycje.
– I co pani zamierza zrobić? – spytałam ciekawie.
– Odnaleźć taką jedną osobę… No, wszystko jedno, nie będę mówiła, żeby nie zapeszyć. Ale w tym celu muszę być na miejscu, więc wezmę się za to dopiero pod koniec września. A, właśnie! Doktór Villon zbadał tę truciznę w twoim pasztecie! Nie dzwonił jeszcze do ciebie?
– Nie. I co to było?
– Wątróbka z japońskiej ryby, zaraz, jak ona się nazywa… Fu-gu! Cała ryba podobno bardzo dobra, tylko wątróbka i woreczek żółciowy śmiertelnie trujące. Wyrzucają to i zabezpieczają jakoś, ale za pieniądze wszystko można zdobyć. Pomysł doskonały, bo znów trudno udowodnić, że to nie produkcja nawaliła, przypadkiem się zaplątało, to wątróbka i to wątróbka…
Pomyślałam, że chyba przestanę lubić pasztet z rybich wątróbek. Pani Łęska mówiła dalej.
– …A ty, moja droga, pośpiesz się z testamentem, bo skoro Guillaume przebywa na wolności, wciąż jesteś zagrożona. To bardzo dobrze, że jedziesz do Polski, nie pojedzie tam za tobą, bo tu go trzyma policja, więc zyskasz trochę bezpieczeństwa i spokoju. Nie śpiesz się zbytnio z powrotem…
Akurat. Oczywiście, że miałam zamiar powrócić jak najszybciej ze względu na Gastona. Przez urlop wspólnika nie mógł mi teraz towarzyszyć, ale bardzo liczyłam na to, że później rozmaite podróże będziemy mogli odbywać razem. Wahałam się, czym jechać, brać samochód i Romana czy lecieć samolotem, na co miałam wielką chęć, ale dwa względy przemogły i zdecydowałam się na samochód. Roman twierdził, że w Polsce będzie mi potrzebny, to jedno, a po drugie, dłużej jadąc, więcej mogłam po drodze obejrzeć, co również było pociągające.
Wzięliśmy mercedesa, peugeota zamknąwszy w garażu, i ruszyliśmy wczesnym popołudniem. Za sobą zostawiałam nie wyjaśnioną zbrodnię, czyhającego na mnie wroga i namiętnie kochanego i kochającego mężczyznę…
Dość długo ta podróż trwała, bo skoro chciałam widzieć możliwie dużo… Okazja oglądania Europy obecnej zbyt mnie jednakże korciła, żebym nie miała jej jednego dnia więcej poświęcić. Strasburg, Norymberga, Drezno, potem już polskie miasto Wrocław, w którym nigdy nie byłam…
Roman udzielał mi informacji, niezmiernie pouczających. – Musimy tu wziąć benzynę – rzekł, podjeżdżając pod wielką stację benzynową gdzieś zaraz za Norymbergą. – Potem będzie istna pustynia aż do Drezna, a jeśli się omija Drezno, aż do granicy. To jest była NRD.
– To co to znaczy?
– Dawna Niemiecka Republika Demokratyczna. Porządkują ją dopiero teraz, po połączeniu się Niemiec. Roboty drogowe sama jaśnie pani widzi, a teraz to już nic, trzy lata temu zgoła przejechać nie można było, jeden wielki rozkop. I żadnych usług, żadnej pompy, żadnego baru, restauracji, nic. Lasy piękne, ale cywilizacja właśnie w lesie.
– Ale przecież ludzie tu mieszkali?
– Mieszkali, jedli i nawet jeździli samochodami, ale żeby coś znaleźć, trzeba było zjechać z autostrady i mnóstwo czasu stracić. I z hotelami był kłopot. Wszystkie te demokracje ludowe robiły, co mogły, żeby ludziom życie zatruć.
Dość osobliwa wydała mi się ta polityka, o której już trochę słyszałam, zbyt mało jednak miałam czasu, żeby się w nią wgłębiać. Robiła wrażenie tak okropnie głupiej, że wprost nie mieściła się w głowie.
– Całe miasto jest nowe – objaśniał mnie Roman dalej, obwożąc po Dreźnie. – No owszem, Zwinger został, jeszcze parę zabytków ocalało, ale dwadzieścia lat temu Drezno składało się z samych placów. Strzaskane było w czasie ostatniej wojny na miazgę, trochę wcześniej podobnie Hamburg wyglądał, ale szybciej go odbudowali. No i Warszawa… Jedno gruzowisko.
Zniecierpliwiłam się wreszcie. Chciałam już zobaczyć tę Warszawę i Polskę.
– Jedźmy dalej – zarządziłam. – Prosto do nas. Niczego więcej już nie chcę po drodze oglądać!
– Bo też i nic nie ma do oglądania – pocieszył mnie Roman. – A w dodatku nie wiem, czy na wieczór dojedziemy, zależy jak długo będziemy na granicy stali.
Znów mnie zaskoczył, bo między Francją a Niemcami żadnej granicy nie zauważyłam, więc skąd tu…?
Roman cierpliwie tłumaczył:
– Jest to rzecz w ogóle niepojęta. Owszem, można było zrozumieć, że to trwało, kiedy szczegółowe kontrole się odbywały i każdego po pół godziny albo i więcej trzymali, ale teraz sama kontrola trwa dwie minuty, a czeka się na nią czasem i dwie godziny. Nikt nie wie, dlaczego i jakim sposobem. Sama jaśnie pani zobaczy.
Zobaczyłam. Rzeczywiście. Staliśmy w długim rzędzie aut, obok nas stał jeszcze dłuższy rząd potwornie wielkich ciężarówek, i posuwaliśmy się po parę metrów co pięć minut. Z daleka widać było budynki i ludzi, pozornie nic tam się nie działo, dlaczego nie przejeżdżano szybciej, nie byłam w stanie zrozumieć. Dojechaliśmy wreszcie po godzinie do owego wąskiego gardła i Roman miał rację, specjalnie spoglądałam na zegarek, cała nasza kontrola, polegająca na tym, że popatrzono na nasze paszporty, trwała jedną minutę i pięćdziesiąt sekund!
Tak mnie to zirytowało, że niemal zapomniałam, gdzie jestem. Wjeżdżałam oto do Polski, wolnej i niepodległej, w jakiej nigdy nie żyłam i jakiej nawet nie miałam nadziei doczekać. Zamierzałam się wzruszyć i wjechać do niej w podniosłym nastroju, ze łzami w oczach, tymczasem znalazłam się na ojczystej ziemi zdezorientowana i wściekła, głównie zajęta dociekaniami, co za licho na tej naszej granicy takie obstrukcje czyni.
Na przeżywaną teraźniejszość zwróciłam uwagę dopiero, kiedy drgawki jakieś zewnętrzne poczułam i trzęsienie się takie, że zęby można było pogubić.
– Cóż to ma być? – spytałam Romana prawie z przestrachem. – Co się stało? Czy ten samochód nam się rozlatuje?