175171.fb2
– Dobrze jaśnie pani zgadła, tak to nawet nazywają, pralka. Nawierzchnia się marszczy w takie drobne nierówności i rozmaite dziury.
– I dlaczego to tak? Specjalnie?
– Czy specjalnie, nie jest pewne, możliwe, że za dawnego ustroju wszystko było robione przeciwko zwyczajnym ludziom, żeby im się w głowach nie poprzewracało, ale zasadnicza przyczyna jest prosta. Zły asfalt. Nietrwały. Warstwa pod nim też do bani, niedostatecznie utwardzona. I w dodatku nikt o to nie dba i nikt tego nie poprawia, a pieniądze na te rzeczy głównie są rozkradane.
– Przez kogo?
– Przez władze.
– Ależ to zupełnie tak samo, jak pod zaborem! – wykrzyknęłam, wstrząśnięta. – Urzędnicy carscy wszystko rozkradali! Czy mam rozumieć, że nic się nie zmieniło?
– Pod tym względem chyba niewiele. Ale są objawy pocieszające, sama jaśnie pani zobaczy. Całe powiaty, gdzie szosa jak stół, tam akurat siedzą przyzwoici i honorowi ludzie. A gdzie indziej, jak siekierą odcięte, tu nawierzchnia jak atłas, a dalej same dziury i koleiny. Dobrze jeszcze, jeśli znak ostrzegawczy postawią…
Milczałam długą chwilę, bardzo zdenerwowana. Proszę, mój kraj, wyzwolony i niepodległy, szlachetnymi patriotami kwitnący, i cóż się z nim stało? Gdzie miłość do ojczyzny, gdzie ambicja jakaś?! To taka Francja ze swoją rozwichrzoną historią, to Niemcy, które podobno przegrały dwie wojny, o swoje drogi potrafią zadbać, pieczołowicie je wygładzić, a my co…?! Że też nie wstyd tym ludziom rządzącym…
– A jeszcze we Wrocławiu jaśnie pani sobie obejrzy – dodał Roman. – Przez całe miasto przejedziemy, bo objazdu nie ma. Tam dopiero dziura na dziurze i dziurą pogania…
Wyprowadziło mnie to z równowagi i prawie nie rozumiałam, co widzę. Krajobrazy i budowle nie różniły się zbytnio od tamtych, oglądanych w Europie, chociaż tam na ogół było porządniej, za to z pewnością wszystko inaczej wyglądało niż za mojej pamięci. No, gdzieniegdzie wydawało się zbliżone… Ogólnie jednak pasowało do tych czasów obecnych, do których już zdążyłam przywyknąć i nie stanowiło zaskoczenia żadnego. Takie same stacje benzynowe, prawie takie same reklamy, domki i wille, niektóre nawet dość ładne, ludzie tak samo ubrani…
I nagle zdjął mnie lęk. Co też zobaczę u siebie, w Sękocinie? Ewa mówiła, że wycięto lasy, na miejscu lasów coś przecież musiało powstać? Boże jedyny, nie poznam własnego domu! Czy ja w ogóle mam tam gdzie mieszkać?
– A jak teraz u nas jest? – spytałam ostrożnie Romana. Zakłopotał się wyraźnie.
– No, całkiem inaczej niż kiedyś. I dom inny. W pałac bomba trafiła i częściowo się rozleciał, a częściowo spalił. Zaraz po wojnie został odbudowany, tyle że nie całkowicie, bo ten głupi ustrój nastał, i dopiero jakieś dziesięć lat temu doprowadzony do porządku. Przed ślubem jaśnie pani. Wcześniej świętej pamięci pan hrabia za rolnika musiał uchodzić… Ostatnio to się unormowało i te zabrane sto hektarów do jaśnie pani wróciło, a i tak cudem jakimś pięćdziesiąt zostało od początku, no i na tych pięćdziesięciu przez jakiś czas trzeba było kartofle sadzić. Ale że po ojcu nieboszczyku pana hrabiego pieniądze ocalały, w Szwajcarii były, zdaje się, że w złocie… pan hrabia świętej pamięci niezłe łapówki musiał dać, żeby się na swoim utrzymać. I tak jeszcze jaśnie pani wyszła na tym lepiej niż hrabina Branicka, bo wiem, że do tej pory pani Branicka z odzyskaniem swojej własności ciężko się kotłuje i najmarniej dwieście hektarów pod samym miastem jej ugoruje, nikomu niedostępne…
Przerwałam mu, bo hrabinę Branicką owszem, znałam, ale przeszło sto lat temu, o tej obecnej zaś nie miałam najmniejszego pojęcia i jej spadkiem po przodkach nie zamierzałam się zajmować.
– Czy to znaczy, że przyjadę nie wiadomo na co…?
– No nie, bez przesady. Dom jest, stoi i ktoś go pilnuje. – Kto?
– Ze wszystkiego wynika, że ogrodnik jaśnie pani z żoną. No i mecenas Jurkiewicz ma oko…
A, Jurkiewicz… Oczywiście, przypomniało mi się, od pana Desplain słyszałam, że w Polsce reprezentuje mnie pan Jurkiewicz. Więc to był mecenas Jurkiewicz… No, chyba jednak nie ten sam, co sto lat temu, chociaż wygląda na to, że nasze sprawy prowadziło całe pokolenie Jurkiewiczów.
– A oni tam wiedzą, że przyjeżdżamy?
– Owszem. Dzwoniłem do pana Jurkiewicza i on miał zawiadomić Siwińskich.
– Jakich Siwińskich?
– Tego ogrodnika z żoną.
– A dlaczego Roman nie dzwonił wprost do ogrodnika z żoną?
– Dzwoniłem, ale akurat nie było ich w domu. Oni mieszkają oddzielnie.
Zdenerwowałam się okropnie. Robiło się późno. Przez to oglądanie Drezna i oczekiwanie na granicy straciliśmy mnóstwo czasu i zaczynało się już zmierzchać. Poczułam, że nie jestem w stanie przyjeżdżać do własnego, a przy tym kompletnie mi obcego domu w ciemnościach, niemal po nocy, nie wiedząc, kogo tam zastanę, nie mając nawet kluczy do drzwi…
– Nie – powiedziałam nagle z desperacją. – Niech Roman nie zajeżdża przed dom.
Roman zwolnił i spojrzał na mnie niespokojnie i niepewnie. – Tylko gdzie jaśnie pani sobie życzy?
– Gdziekolwiek. Jakiś hotel może tu jest? Oberża przecież była… Do domu ja tak od razu nie mogę, boję się. Wolę w dzień, przynajmniej okolicę zobaczyć… A jeśli tam nikogo nie będzie, to jak wejdziemy?
– Klucze ja mam, proszę jaśnie pani. I pilota do bramy. A hotel jest, owszem, tylko czy miejsce się znajdzie?
– Och, musi się znaleźć! Zapłaćmy podwójnie! Jak daleko jeszcze mamy?
– Nie będzie więcej niż jakieś trzydzieści kilometrów. Pół godziny, bo do krakowskiej szosy musimy się dostać. Teraz na katowickiej jesteśmy.
– Za pół godziny będzie już ciemno zupełnie! Zajedźmy do hotelu!
Roman nie protestował, a i tak jego protesty nie zdałyby się na nic. Uparłam się. Lęk przed powrotem do własnego domu ogarniał mnie coraz większy, gotowa byłam niemal spod samej bramy piechotą uciec. Ciekawość znikła tak, jakbym jej nigdy nie czuła, nie chciałam już wiedzieć, jak tam teraz wygląda, nie chciałam się narażać na zaskoczenie i oglądać jakieś nieznane fragmenty mojej posiadłości, wyłaniające się z mroku. Jeśli już musiałam to ujrzeć, to w całości, od razu, w świetle dnia!
Zresztą myśli i chęci były mało ważne, uczucie mną owładnęło z nieprzemożną siłą i walka z tym uczuciem żadnego sensu nie miała. Coś mnie pchało do noclegu w hotelu i odrzucało od wejścia do domu i nic na to nie mogłam poradzić. A choćby nawet ten hotel o sto kroków od mojego domu się znajdował…!
Roman uległ, bo cóż miał uczynić innego?
Przez ostatni kawałek drogi wielkich różnic nie widziałam, wśród lasu bowiem jechaliśmy. O, nie taki to był las, jaki mi w pamięci został i jaki znałam doskonale, młodszy znacznie i budowlami poprzetykany. Co jakiś czas w świetle naszych reflektorów jakieś ogrodzenia i wille się pokazywały, za drzewami błyskające, i nawet nie byłam pewna, własne już grunta oglądam czy jeszcze nie. Słońce za chmurami zaszło, źle wróżąc o jutrzejszej pogodzie, i ciemność całkowita zapadła, na następną autostradę Roman wyjechał, w lewo skręcił, wbrew chęciom i zamiarom chciwie patrzyłam, aż nagle oświetlony hotel się pokazał. Zjechaliśmy na parking.
– Proszę jaśnie pani, jedno, co im zostało wolne, to apartamencik dwuosobowy, bardzo drogi, jak na tutejsze ceny – rzekł mi, wróciwszy z recepcji. – Ja dla siebie już tam coś załatwię…
Popatrzyłam na niego tak, że więcej pytań nie musiał mi już zadawać. A niechby to był nawet apartament królewski za wszystkie pieniądze świata…!
Słońce zaszło ledwie kwadrans po szóstej, a dzień wcześniej zmroczniał przez chmury, przeto nawet i po zapadnięciu ciemności późno jeszcze nie było. Apartamencik ów, pokazało się, dla nowożeńców był przeznaczony, w podróży poślubnej będących. A nawet i nie w podróży, tylko takich, którzy własnego mieszkania jeszcze nie mając, dwa lub trzy dni bodaj chcieli spędzić z dala od rodziny, co łatwo było zrozumieć. Wynajęto mi go na jedną noc, bo najbliższa młoda para przewidziana była dopiero na jutro wieczór, a Roman solennie poprzysiągł, że jutro rano odjadę.
Znalazłszy się w hotelu, uspokoiłam się. Apartamencik do Ritza się nie umywał, ale był całkiem przyjemny i wygodny, ze wszystkim co potrzeba. Ciekawość powolutku znów zaczynała się we mnie budzić, więc przez wszystkie okna wyjrzałam i nawet na mały tarasik wyszłam, ale poza dziedzińcem i wyjazdem na szosę, tylko zieleń ujrzałam, drzewa i krzewy, trochę latarniami oświetlone. Błysnęła mi nawet myśl, że Ewa przesadziła, nie tak całkiem lasy zostały wycięte, boć przecież od własnego domu nie mogłam znajdować się dalej niż jakie tysiąc kroków. Przeto te drzewa i krzewy do mojego własnego lasu powinny należeć!
Restauracja przyjemnie wyglądała. Uspokoiwszy się, apetyt odzyskałam i zjadłam tam kolację, nagle przy niej poczuwszy, że istotnie we własnej ojczyźnie się znalazłam. Pierogi domowej roboty w karcie znalazłam, bigos i zrazy z kaszą, co mnie skusiło, a do tego Roman, którego przywykłam już przy własnym stole widzieć, namówił mnie na kieliszek zwykłej, polskiej, czystej wódki. Zważywszy, iż czystej polskiej wódki nigdy w życiu dotychczas w ustach nie miałam, uległam dość chętnie.
Pierogi, trzeba przyznać, były doskonałe, choć nieco inne niż sama robiłam. No dobrze, nie sama, kucharka była od tego… Bigos się do naszego nie umywał i zrazy też bym ciekawiej kazała doprawić, ale, ogólnie biorąc, nie było to złe. Wódka zaś zaskoczyła mnie zupełnie, mimo swojej mocy, tak jakoś łatwo przez gardło przechodziła, że nagle pojęłam pijaków, którzy umiar tracą.
Kto wie czy sama bym nie straciła, spokój i doskonałe samopoczucie z nagła odzyskawszy, gdyby nie to, że, jak zwykle, Roman mnie umitygował. Sam dla mnie czarną kawę zadysponował, z naciskiem żądając małej ilości i potrójnej.
– Kawy naprawdę porządnej jaśnie pani tu się byle gdzie nie doczeka – rzekł do mnie przyciszonym głosem. – Rzadko gdzie i rzadko kto w Polsce umie parzyć porządną kawę i nic nie mówiłem do tej pory, bo nie było potrzeby, ale naprawdę rzetelną i prawdziwą kawę potrafią robić tylko Arabowie. Znam jednego takiego, który kawę pijał po wszystkich zakątkach świata, a takiej, jak u Arabów, i to w byle jakiej knajpie, nigdzie nie spotkał. Nie będę jaśnie pani namawiał tak zaraz na podróż do Tunezji albo Maroka, bo Algieria chwilowo odpadła, ale przy okazji… Ostatecznie Włochy na samym południu, Sycylia może…
Zadowolona z życia czułam się jak rzadko. Co do podróży na Sycylię, nie widziałam żadnych przeszkód, pod warunkiem, że towarzyszyłby mi Gaston. Ślub z nim ustalony był na październik, czemuż byśmy nie mieli w podróż poślubną udać się na Sycylię? Kłopot widziałam w jednym, mianowicie chętnie zabrałabym go tu, do siebie, żeby zaprezentować mu pierogi, bigos, zrazy z kaszą, flaki z kołdunami i szczyt osiągnięć mojej kucharki, placki kartoflane z kwaśną śmietaną! Jak tu jechać równocześnie w dwie przeciwne strony…?
No dobrze, po kolei, najpierw tam, potem tu, albo może odwrotnie…
W tych planach matrymonialno-podróżniczych własny dom całkowicie wyleciał mi z głowy i prawie zapomniałam, gdzie jestem. Po dobrej godzinie, jakąś sałatkę owocową jeszcze zjadłszy, trochę zdrowego rozumu odzyskałam i namyśliłam się pójść do pokoju, szczególnie że Roman namówił mnie na obejrzenie programów polskiej telewizji. Na jakieś polityczne dyskusje mogłam trafić, na jakieś reportaże, warto było może z tym się zapoznać…
Zapoznawałam się nie dłużej niż pół godziny, bo dyskusja, na jaką trafiłam, wydała mi się zwykłym przelewaniem z pustego w próżne, potem zaś młodzieniec postury niedźwiedzia nogi z miejsca na miejsce przestawiał, wydając z siebie chrapliwe ryki, co nie wyglądało zbyt pociągająco. Poszłam zatem zwyczajnie spać.
Obudziłam się o dość wczesnym poranku.