175171.fb2
Trudno, musiałam się opanować, żeby rewolucyjnej demoralizacji od własnej pokojówki nie zaczynać. Wiadomo przecież, że naszą opinię służba kształtuje. Z westchnieniem ciężkim powiadomiłam Zuzię, że nowa moda paryska wielkie zmiany wprowadza, zatchnęłam się nieco na myśl, że Bóg raczy wiedzieć jak naprawdę w tej chwili paryskie mody wyglądają, ja sama owszem, wiem, co się będzie za sto lat nosiło, a pojęcia nie mam, co teraz, ale przecież Zuzia do Paryża się nie wybierała… Od razu postanowiłam nakłamać, ukłon uczynić w kierunku wygody i dowolności, zdyskredytować gorsety, skrócić spódnice, zamordować tiurniury, nogi pokazać, kostiumy kąpielowe wyeksponować, modę na opaleniznę słoneczną delikatnie napocząć…
– Tiul przezroczysty spod takiego rozcięcia wygląda – rzekłam konfidencjonalnie. – Ale tego, moja Zuziu, zbytnio nie rozgłaszaj, bo w pierwszej chwili zgorszenie może budzić. Pod tiulem zaś noga się pokazuje, ledwo osłonięta. Przeto rzecz taką wymyślono, żeby podwiązka nie przeszkadzała, pończochy całe, jak rajtuzy, aż do pasa. Gorsety z użycia wychodzą, szczególnie w czasie wielkich upałów, i ledwo stanik zostaje, a spódnice pod suknią tylko w zimne dni się nosi. Obcisłe na figurze, owszem, zgadza się, i w sekrecie ci wielkim powiem, że podobno płeć męska tego zażądała, na co wielcy krawcy musieli się zgodzić, żeby prawdziwe kształty niewiast niczym nie były skłamane. Sama w pierwszej chwili czymś takim byłam przerażona, ale po pewnym czasie przywykłam. Nie dość na tym, w gorące lato nad morzem nawet i pończoch się nie nosi, tylko bose nogi spod krótkiej sukni wystają…
Urwałam ten wykład, widząc, jak Zuzi oczy zgoła w słup stają. Nie za wiele na raz. Szczególnie że te osłupiałe oczy na mój kostium i garsonkę przeszły, letnie i krótkie, i na nich znieruchomiały. Wprost widać było nad biedną Zuzią myśl straszną, że tak potwornie nieprzyzwoitą rzecz jej pani na sobie mieć mogła.
– Nad morzem i na plaży jeszcze gorsze rzeczy widzieć można – rzekłam niemiłosiernie. – I nikt się tym nie przejmuje, więc Zuzia też nie musi. Kiedy indziej ci opowiem, jakie to zmiany na świecie zachodzą, a teraz ubrać bym się chciała, bo wiele mam interesów do załatwienia. Z gorsetem damy sobie spokój chwilowo, liliową suknię poproszę, zapniesz mi ją zwyczajnie z tyłu, a pod spód nikt nie będzie zaglądał. Nie mam czasu na dostojniejszy strój. Rusz się, moje dziecko, dziwić się będziesz kiedy indziej. I do czasu trzymaj język za zębami.
Stanowczość, brzmiąca w moim głosie właściwy skutek wywarła. W dziesięć minut byłam gotowa pokazywać się ludziom, wychodząc zaś, widziałam, jak Zuzia padła na krzesło, półprzytomna niemal. Zostawiłam ją, by spokojnie przyszła do siebie i pogodziła się z rewolucją, i Mączewską odnalazłam, pod drzwiami gabinetu stojącą.
– Proszę – rzekłam zimno. – Mączewska ma mi coś do powiedzenia. Słucham.
Na widok pani ubranej normalnie, w suknię jak się należy, Mączewska odzyskała zdrowe zmysły.
– A bo to, proszę jaśnie pani – rzekła ze zwykłą sobie energią – nim jeszcze jaśnie pani dojechała, dwie rzeczy się zapowiedziały, jedno, to pan Armand Guillaume był tu, jako powinowaty jaśnie pani, i wizytę zapowiedział, a drugie, to jaśnie pani Ewelina Borkowska na sam powrót jaśnie pani chciała przybyć i możliwe, że już dziś tu będzie, i z jakimś gościem jeszcze. Więc nie wiem, chciałam zapytać, czy to razem nastąpi, czy oddzielnie, i jaki obiad mam zarządzić albo śniadanie, albo co. Albo może przyjęcie wieczorne, kolację czy jak. Na litość boską…!
Zmartwiałam. Armand Guillaume…!!!
Przez mgnienie oka korciło mnie, żeby zalecić Mączewskiej dolanie Armandowi do wina szaleju, blekotu albo ekstraktu z tojadu, bo skoro on chciał mnie rybą fugu uszczęśliwić, czemuż nie miałabym mu odpłacić produktem krajowym, ale zdołałam sobie przypomnieć, że tych dekoktów w domu nie mamy, i trzeba by je było dość długo przygotowywać. Mignęły mi jeszcze w głowie grzyby trujące, na które właśnie był czas, ale te musiałabym chyba sama zebrać, żeby służby na konsekwencje nie narażać. Z pół minuty milczałam.
Doświadczenia całego życia pozwoliły mi wreszcie zarządzenia właściwe wydać.
– Zrobi Mączewska coś, co do podgrzania się nadaje, bigos w pierwszej kolejności. Trunki proszę przygotować, co na zimno, na lodzie postawić i niech czeka. Pierogi grzybowe i mięsne robić zaraz, odsmażone i zrumienione w razie czego się poda, śledzie są, mam nadzieję…?
– Są,
– Bardzo dobrze. W każdym wypadku od śledzi zaczniemy. Z ciast, zimny sernik z galaretką owocową przygotować, kruche ciasteczka już robić, konfitura do nich będzie… Konfitury chyba przez czas mojej nieobecności nie znikły?
– Co też jaśnie pani…!
– Doskonale. Szynka w śpiżarni jest? – Pewnie, że jest!
– Przeto, zależnie, śniadanie czy kolacja, omlet z szynką łatwo zrobić. Dwie kaczki zabić zaraz…
– Pasztet z zająca mamy, świeżutko zrobiony – przerwała mi żywo Mączewska. – Zamiast kaczki może bażant, bo to się krócej piecze i w razie potrzeby…
Też jej przerwałam.
– Doskonale, zatem w ostatniej chwili Mączewskiej powiem i to się poda, co najbliżej będzie. Sama nie wiem, Bożeż ty mój, przed paroma godzinami przyjechałam, kto i kiedy nam wizytę złoży, a wstyd byłoby źle gościa przyjąć. Z tego, co mówię, Mączewska sama musi jadłospis ułożyć, z tym że nie musi to być coś nadzwyczajnego z racji ledwo mojego powrotu, ale też i nie byle co. I służba głodna być nie może, bigos, bigos! Już ten bigos trzeba gotować!
Mączewska nadęła się tak, że o mało nie pękła.
– Bigos, proszę jaśnie pani, to już od blisko dwóch niedziel w garnkach perkocze – rzekła godnie. – Toż głupia bym musiała być, żeby bigosu nie gotować, skorom wiedziała, że jaśnie pani wraca. Jeno te frykasy śniadaniowe czy kolacjowe… Coś mną nagle szarpnęło.
– A skąd Mączewska wiedziała, że akurat teraz wracam? – spytałam delikatnie, ciepło, miękko i z bardzo wymuszonym uśmiechem.
– A toż ze wszystkich stron! Ten pan powinowaty Armand Guillaume powiedział i jaśnie pani Borkowska mówiła… Na miłosierdzie pańskie…
Wiedzieli o mnie. Jak to się mogło, do tysiąca piorunów, stać…?!Ewa, w porządku, znałyśmy się, mogłyśmy się spotkać znów po moim i jej ślubie, ale skąd Armand…?!!!
On sam się objawił czy jakiś jego pradziadek…?
– Romana proszę mi wezwać natychmiast – zażądałam na zakończenie.
Mączewska poszła sobie, nawet dość zadowolona, bo lubiła sama o jadłospisie decydować i wiedziałam, że głupstwa żadnego nie zrobi. Zdążyłam usiąść przy biurku, kiedy przyszedł Roman.
Popatrzyliśmy na siebie.
– No i dalej nie wiem, jak ten mój dom wygląda – wyrwało mi się z lekką goryczą, ale zaraz przeszłam do kłopotów bieżących. – Roman wie, że Armand Guillaume tu się pokazał?
– Wiem – odparł, wyraźnie zatroskany. – Między służbą o wszystkim się gada. Sam nie rozumiem, skąd się wziął, ale musi to mieć związek ze spadkiem.
– Też tak uważam. Pan Jurkiewicz jest mi potrzebny gwałtownie, list napiszę, a Roman po niego do Warszawy pojedzie. I do pana Desplain telegram trzeba wysłać. Boże drogi, jak mi okropnie telefonu brakuje!
– Więcej różnych rzeczy będzie jaśnie pani brakowało, ale takich słów jaśnie pani w ogóle nie powinna używać. A co do testamentu…
– Okazuje się, że chcąc nie chcąc, muszę go napisać. Już się zastanowiłam, spadkobierczynią swoją uczynię Zosię Jabłońską, pokrewieństwo z nią jest bardzo dalekie, ale jest.
– Ale to dziecko? Jak pamiętam, panienka Jabłońska ma sześć lat?
– Toteż chyba mnie nie zabije? I jej rodzice też nie, ponieważ nie żyją, to sierota, u ciotki na wychowaniu. Ale nikomu o tym nie należy mówić, żeby później rozczarowań nie było…
– To się mija z celem – przerwał mi Roman rozsądnie. Przecież po to jaśnie pani pisze testament, żeby się właśnie rozeszło i żeby pan Guillaume się dowiedział.
Zakłopotałam się, bo miał rację.
– To jak to zrobić, żeby Armand wiedział, a Zosia Jabłońska nie? Bo cały spadek dla Zosi, to Roman rozumie, szum się zrobi i wielka sensacja. A potem biedne dziecko na lodzie zostanie. Albo nie! Nie zostanie, coś jej naprawdę zapiszę, żeby przynajmniej posag miała, ciągle nie wiem, ile mam pieniędzy, ale chyba wystarczy?
– Wedle mojego rozeznania wystarczy na parę posagów i nawet jaśnie pani uszczerbku nie zauważy. To rozumiem, że w telegramie do pana Desplain podania wysokości dochodów jaśnie pani trzeba zażądać?
– Pewnie, że trzeba. A jeśli nawet się zdziwi, że sumy nie znam, nie szkodzi, niech się dziwi do upojenia i niech mnie za idiotkę uważa. Kobieta do głupoty ma prawo.
– Otóż to! – przyświadczył Roman skwapliwie. – Ja nawet pozwolę sobie zwrócić jaśnie pani uwagę, że jaśnie pani za dużo wie. Bo ta przeszłość z przedwczoraj to się teraz zrobiła przyszłością i jaśnie pani musi strasznie uważać, żeby się z czymś nie wyrwać. Najlepiej byłoby właśnie, gdyby jaśnie pani głupotę udawała, że ośmielam się radzić.
Pokiwałam smętnie głową, bo znów miał rację. Niech się wygłupię z komputerem, telewizorem, samolotem czy oświetleniem elektrycznym i już się Armand postara, żeby mnie w domu obłąkanych zamknęli. Wszyscy zgodnie zaświadczą, że zdradzam objawy szaleństwa, a tak ze trzysta lat temu pewnie by mnie na stosie spalili. Pocieszające dosyć, że teraz już nie.
Zasiadłam do listów. Boże drogi, okazało się, że już zdążyłam odwyknąć od stalówki i atramentu! Omal nie sięgnęłam po długopis, który miałam w torebce i który swojego charakteru wcale nie zmienił, ale opamiętałam się. Nie tylko pan Jurkiewicz zdumiałby się śmiertelnie, ale także i pan Desplain… No nie, pan Desplain nie, do niego mój rękopis nie dojdzie, telegram na miejscu wypisany dostanie. Co to za szczęście, swoją drogą, że gęsie pióro już mi nie groziło, świętej pamięci ojciec każdy wynalazek z zapałem chwytał, a i mój mąż nieboszczyk stalówkami się posługiwał od pierwszej chwili, kiedy się pokazały.
Wysłałam Romana z korespondencją i za przeglądanie rachunków i dokumentów różnych się zabrałam, znów żałując, że nie mam pomocy technicznych. Widziałam takie rzeczy w komputerze gromadzone i nawet zdążyłam się nauczyć ich wyszukiwania i drukowania, co mi się bardzo spodobało. A tu nic. Wszystko ręcznie…
Nie chciało mi się samej do każdego sedna rzeczy dochodzić, dodawać i odejmować, ogólne pojęcie o swoich sprawach zyskałam, rzeczywiście w czasie mojej nieobecności pan Jurkiewicz uporządkował całą resztę, a teraz postanowiłam na jego przyjazd zaczekać i od niego ostateczne wyniki dostać. Rachunki domowe przejrzałam pobieżnie, nic w nich nagannego nie było, mogłam zatem zająć się wreszcie najważniejszym, a mianowicie strojami.
Do łatwego i wygodnego człowiek szybko przywyka. Spodziewałam się wizyt, musiałam zatem wyglądem przystosować się do obyczajów, nie należało od pierwszej chwili wstrząsów powodować. Zuzia posłusznie wyłożyła zawartość moich szaf, święcie przekonana, że koniec żałoby, który właśnie nadszedł, ma spowodować odmianę mojego ubioru. Gdyby wiedziała, jakiej odmiany byłam spragniona, pewnie by służbę wymówiła, nie mogąc strawić zgorszenia. Suknie sukniami, większość z nich dobrze leżała i była twarzowa, ale bielizna…? Niemal w panikę wpadłam na myśl, że grożą mi moje własne pantalony, długie koszule, gorsety, podwiązki, obciskające nogę, aż ślady czerwone zostawały. Za dużo tego było i teraz dopiero pojęłam, jak przeszkadzały i krępowały ruchy! Przez dwadzieścia pięć lat nie zdawałam sobie z tego sprawy, raz poczuwszy swobodę, jakże miałam wrócić do tamtych uciążliwości?
Dobrze chociaż, że upały wielkie nie panowały, co we wrześniu mogło się zdarzyć…
Od razu pojęłam, że będę musiała przekabacić Zuzię. Trochę bielizny przywiozłam, zapas niewielki, gdybym przeczuła tę przeklętą barierę czasową, przywiozłabym całe kufry! Nikt by mi przecież nie zaglądał, co pod suknią noszę. W obecnej sytuacji jednakże należało chyba uszyć nowe na wzór przywiezionych i nie dopuścić, żeby Zuzia paraliżu rąk doznała. Z koronek zrezygnuję, tego by może Zuzia nie potrafiła, a szkoda. Jak na razie, to, co miałam na sobie w podróży, uprać trzeba, najlepiej od razu wrzucić do pralki…