175171.fb2 Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Otrząsnąwszy się wreszcie, pomyślał chwilę i zażądał powrotu Romana. Roman w kwestii dziewiętnastowiecznej służby w Montilly miał pełne rozeznanie i bez mojego udziału owe legaty ustalili. Ponadto, zważywszy, iż tak naprawdę byłam w tej chwili idealnie trzeźwa, dowiedziałam się o jeszcze jednej posiadłości, w owym czasie do pradziada, a zatem i do mnie należącej, która w ciągu minionych stu lat musiała przepaść, bo u pana Desplain mowy o niej nie było. Do tego bardzo intratne składy towarowe w Hawrze, też w sto lat później bezpowrotnie utracone. Do licha, rozrzutni byli ci moi francuscy przodkowie…

Zrobiło się w końcu tak późno, że powrót pana Jurkiewieza do Warszawy stracił wszelki sens. Pozostał u mnie na nocleg z obietnicą odwiezienia go o najwcześniejszym poranku. Przywiezienie gotowego do podpisania testamentu ustalił na pojutrze.

Miałam wielką nadzieję, że dzień jutrzejszy jakoś przeżyję i poszłam wreszcie spać wę własnej sypialni, we własnym łóżku, we własnej pościeli…

Udało mi się zasnąć dopiero, kiedy wstałam cichutko i otworzyłam okno, przez służbę nie tylko zamknięte, ale szczelnie kotarą osłonione. Okazało się, że przywykłam do świeżego powietrza i duchota w pokoju męczyła mnie niewymownie. Noc wrześniowa była piękna, pogodna, rozgwieżdżona, chłodna wprawdzie, ale bezwietrzna i wcale nie zimna. Odetchnęłam kilkakrotnie głęboko z prawdziwą przyjemnością i wróciłam do łóżka.

Zasnęłam nie na długo. I pomyśleć, że kiedyś moje łóżko uważałam za doskonale wygodne! A otóż nic podobnego, nie umywało się do materaców, na których sypiałam ostatnio, jakieś nierówne było, niedostatecznie miękkie, doły niepotrzebne w nim czułam i pagórki ugniatające, po krótkim śnie znów się obudziłam. Zmęczenie podróżą sprawiło, że nie próbowałam dokonywać żadnej zmiany, przenosić się na kanapę na przykład, albo przesuwać te piernaty pod sobą, usiłowałam bodaj drzemać, z nadzieją, że wreszcie zasnę głębiej.

Z drzemki jakiś odgłos mnie wyrwał. Ocknęłam się nagle całkowicie, otworzyłam oczy i próbowałam nadsłuchiwać. Niebo dawało blask od księżyca i gwiazd pochodzący i rozświetlało ciemności sypialni, ale w pierwszej chwili sięgnęłam ręką do nocnej lampki. Zdaje się, że jakieś niestosowne słowo się ze mnie wyrwało, kiedy przypomniałam sobie, że o żadnej elektrycznej nocnej lampce nie może być mowy, musiałabym świecę zapalać, a potem lampę, a i tak cienie by mi się po kątach kryły. Rezygnując zatem na razie ze światła, słuchałam tylko odgłosów domu, znanych mi przecież, choć może nieco zapomnianych.

Jakiś dźwięk usłyszałam. Jakby trzaśnięcie i szurnięcie lekkie. Nie mogłam się zorientować, skąd dobiegł, nad moją głową się rozległ czy gdzieś za ścianą? Jeśli nade mną, oznaczałoby to, że w pokojach służby na strychu coś się dzieje, może romanse jakieś się uprawiają, to by mnie nie bardzo obeszło i z pewnością nie leciałabym ich ukrócać, ale jeśli za ścianą…? Któż by się plątał w nocy po mojej garderobie, buduarze, gabinecie…?

Zaraz, a może kot? Kotów było u nas kilka i nigdy nie wzbraniałam im pobytu w domu, lubiłam je, a one odpłacały mi wielką elegancją i grzecznością, żadnych szkód nie czyniąc. Koty prowadzą nocne życie. Ale z drugiej strony kot jest stworzeniem cichym, wręcz bezszelestnym i porusza się zręcznie, niczego nie potrącając…

Czekałam, wsłuchana we względną ciszę domu. Z zewnątrz odległy rechot żab dobiegał i nawet psy nie szczekały. Już pomyślałam, że ów dźwięk był złudzeniem i niepotrzebnie tak czekam nie wiadomo na co, kiedy skrzypnięcie wyraźne rozległo się za ścianą na moim poziomie. A zatem na korytarzu. Wiedziałam doskonale co oznacza, ktoś nastąpił na miejsce, gdzie obluzowane klepki posadzki głos taki z siebie wydawały, a trudno było je omijać.

Czyżby istotnie ktoś się plątał po korytarzu? Kto? I po co? Przypomniałam sobie nagle, że pan Jurkiewicz u mnie nocuje i może w ciemnościach łazienki szuka, potem zaraz otrzeźwiałam, jakiej znowu łazienki, do mojej garderoby kapielowej się pcha czy co? Wszystkie niezbędne utensylia toaletowe ma u siebie, w pokoju gościnnym, umie ich chyba używać…?

Żaden lęk mnie jeszcze nie ogarnął, irytacja raczej, nie dość, że mi się niewygodnie we własnym łóżku śpi, to jeszcze głupie hałasy mnie budzą! Z gniewu i chcąc się pozbyć problemu, z myślą, że niech sobie chodzi, ile mu się spodoba, byle z daleka ode mnie, zerwałam się z pościeli, boso do drzwi podbiegłam i klucz z cichym szczęknięciem przekręciłam. Zamknęłam się.

Nie czyniłam tego nigdy, żeby rankiem Zuzia mogła wejść do mnie ze świeżą kawą, bez potrzeby otwierania jej drzwi. Przeważnie już wówczas nie spałam, ale bywało, że dopiero przyjemny zapach mnie budził. Zdążyłam teraz pomyśleć, że samej sobie niewygody przyczyniam, a szczęknięcie pewnie było na korytarzu słyszałne i może nawet dla pana Jurkiewicza obraźliwe, ale pozostawiłam zamknięcie i wróciłam do łóżka równie szybko, jak z niego wyskoczyłam.

Taka byłam z siebie zadowolona, że nadsłuchiwałam jeszcze ledwo przez chwilę, w czasie której najmniejszy szmer się nie rozległ, po którym nagle, nie wiadomo kiedy, zasnęłam twardo i głęboko…

Ten obecny Gaston, jak na czasy i obyczaje, wziął tempo wstrząsające.

Posłaniec z bukietem prawie ze snu mnie wyrwał, także i z bilecikiem, owszem, podziękowanie za wczorajszą wizytę zawierającym, przeprosiny i tym podobne dusery. Znałam te zabiegi doskonale, kiedyś z konieczności zganiłabym zbytnią poufałość, teraz wolałabym, żeby przybył osobiście i od razu chwycił mnie w objęcia. Zniecierpliwienie mnie ogarnęło, ale pozory zachować musiałam.

Pociechy dostarczyły mi konie, bo wreszcie mogłam na długi spacer wierzchem wyjechać, czego mi przez więcej niż miesiąc brakowało. Gwiazdeczka rżała na mój widok, pysk wyciągała, nie wiem, która z nas miała większą uciechę, kiedy na nią wsiadłam. Przesadziłam chyba nawet trochę, bo aż w kościach i mięśniach tę kawalerską jazdę poczułam, po trzech godzinach dopiero wróciwszy.

Roman, odwiózłszy pana Jurkiewicza, przywiózł mi w zamian dwóch fachowców do zrobienia wodociągu i kanalizacji. Wyjaśniłam, czego sobie życzę, budząc w nich niemal przerażenie, ale już po krótkiej chwili rozważań zapalili się do dzieła. Nie słuchałam nawet ich propozycji technicznych, dobrze wiedząc, że w przyszłości postęp pójdzie znacznie dalej, godząc się tylko na wszelkie koszta, czym ujęłam ich sobie do tego stopnia, że w miesiąc obiecali roboty zakończyć. Po ich odjeździe dopiero, a odesłałam ich Władkiem stajennym i małym powozikiem, bo Romana pozbywać się na tak długo nie miałam ochoty, dowiedziałam się, że mój spacer poranny bardzo mi się przydał.

W czasie mojej nieobecności bowiem wizytę złożył mi pan Armand Guillaume…

Czekał nawet z pół godziny, ale rozgoryczona wielce Mączewska odebrała mu nadzieję mojego rychłego powrotu i poradziła raczej szukać mnie po polach i lasach. Zła była na mnie z pewnością, bo znów ją zostawiłam własnemu losowi, żadnych dyspozycji nie wydając, co dotychczas nigdy się nie zdarzało. Jakaś taka lekkomyślna i roztrzepana z tego Paryża wróciłam, że wprost nie można się ze mną dogadać, a tu jesień wczesna i decyzje w kwestii tysiąca robót należy podejmować…

No i dobrze, omówiłam z nią wszystko, z powrotem szacunku dla mnie nabrała, pojęcia nie mając, że szybkość i stanowczość moich postanowień stąd się bierze, że mnie to nic nie obchodzi. Uczciwie mówiąc, w nosie miałam ilość i rodzaj konfitur, sposób spożytkowania wełny z owiec, cenę i jakość serów, stosunki mojego rządcy z żydowskimi kupcami, konserwy na zimę i nawet nowe lustro do wielkiego salonu. Gaston mnie interesował i tyle.

Godzina wizyt się zbliżała, czekałam na niego. Miał mi wszak przekazać jakieś wieści z Francji, więc powinien przybyć. Podejrzewałam, że nie on jeden, ktoś z sąsiedztwa z pewnością nie wytrzyma, żeby mnie nie odwiedzić, baby szczególnie, na paryską modę nastawione. Śmiech pusty mnie ogarniał na myśl o tej paryskiej modzie, z przywiezionych sukien jedna tylko, wieczorowa, od biedy by się nadała do pokazania, ale też zgorszenie potężne musiałaby obudzić. Ze względu na Gastona całą konferencję z Zuzią odbyłam, bo w coś jednak musiałam się ubrać, aż wreszcie jakiś strój dla siebie stworzyłam, możliwie mało nieprzyzwoity. Zarazem rozważałam kwestię umówienia go na inną porę, której nikt natręctwem nie zagrozi, wciąż dla tych wieści poufnych, nie do udzielenia przy ludziach. Wieczór może…? Albo spacer poranny, konno, wyznaczyć mu miejsce spotkania w lesie, przy szałasie drwali, w tej porze roku pustym…

Można powiedzieć, że nie zawiodłam się na nikim. Jako pierwsza przyjechała pani Porajska z córkami, rzekomo ze spaceru wstępując. Wyprzedziła nawet Gastona, którego elementarna przyzwoitość musiała powstrzymywać, przez co pojawił się dopiero w kwadrans po niej. Widziałam, jak chciwie okiem łypała, patrząc na moje powitanie go, a plotki już jej w ustach pęczniały, ale od razu postarała się swoimi córkami go zająć, co jej o tyle łatwo przyszło, że ja z kolei następnych gości miałam na głowie. Prawie razem przybyli pan baron Wąsowicz, jak zwykle w lansadach, zasapany i potem opływający, i pani baronowa Tańska, która jedna zuchwale z ciekawością się nie kryła i wprost wyznała, że najnowszych wieści z Paryża jest namiętnie spragniona, a o moim powrocie wie już od wczoraj. Pól godziny nie minęło, jak pojawił się Armand.

Wincenty, na szczęście, anonsował, więc miałam czas przygotować twarz na jego przyjęcie. Musiałam wszak udawać, że go widzę na oczy po raz pierwszy w życiu, co w pewnym stopniu było nawet prawdą, bo też istotnie w czasach bieżących nie słyszałam o nim nawet. Możliwe, że Mączewska moją lekkomyślność trafnie oceniała, żaden lęk mnie bowiem nie ogarnął, a tylko silne zaciekawienie.

Taki się okazał, jak sobie wyobrażałam. Urodziwy, pewny siebie i odrobinę zuchwały, z tą iskierką bezczelności, która budzi zgorszenie i fascynuje kobiety. Kuzynkę pragnął odwiedzić, ta kuzynka to ja, do swojego nieślubnego pochodzenia wręcz gotów był publicznie się przyznać! Nie zdziwiła mnie wcale ani jego wcześniejsza, jak wyszło na jaw, znajomość z baronową Tańską, ani wyraźna nieufność pani Porajskiej, której obycie salonowe wiele pozostawiało do życzenia.

No i oto miałam piękną okazję porównać obyczaje obecne z przyszłymi. Zmiłuj się Panie, a cóż za obłuda! Przez dwadzieścia pięć lat jej nie dostrzegałam, a ujrzałam w mgnieniu oka w to jedno wczesne popołudnie! Toż cały świat wiedział, że pani Porajska gwałtownie dla córek mężów szuka, bo tylko patrzeć, jak w staropanieństwo wkroczą, jedna dziewiętnaście lat, a druga aż dwadzieścia jeden, nie mówiła zaś o nich inaczej, jak “dziewczynki” i sama już nie wiedziała, na~ którą stronę je popychać. W moim salonie znajdowało się wszak trzech kawalerów do wzięcia, a wszyscy, wedle opinii ludzkiej, majętni. Najlepiej Gaston jej pasował, czego w żaden sposób ukryć nie zdołała i śmiech ogarniał, jak usiłowała dyplomatycznie zalety “dziewczynek” przed nim prezentować, zarazem ujmując im wieku. Baronowa Tańska, acz silnie wyemancypowana, symulowała obojętność wobec Armanda, chociaż ślepy by dostrzegł, że mocno nim zajęta. Jednakże trzeba przyznać, że Gaston ją zainteresował. Baron Wąsowicz koło mnie dość jawnie skakał, ale też pilnując, żeby najmniejsza poufałość w to skakanie się nie wkradła, kompromitacją mi grożąc.

Śmieszne to wszystko razem było, ale przy tym denerwujące i uciążliwe. Nagle zatęskniłam do swobody przyszłości, choć z drugiej strony… No, jakieś formy…? Formy, formy, bez przesady z formami, może prosta grzeczność wystarczy, zwyczajne dobre wychowanie, takie właśnie, jakie wykazywali Gaston, Karol, Philip, w ostateczności nawet Armand… Podobała mi się i ulgę sprawiała szczerość i bezpośredniość pani Łęskiej…

Nagle, ni z tego, ni z owego, stroje mi się przypomniały i w wyobraźni ujrzałam barona Wąsowicza w krótkich spodenkach w kwiaty, z krzywymi odnóżami, spod nich wystającymi, bo że miał krzywe, byłam pewna… włochatymi do tego. Bez gorsetu, którym się katował, z brzusryskiem, wylewającym się w zwałach… Panią Porajską z całą jej tłustością białą jak świńskie sadło pierwszego gatunku, opiętą w dżinsy albo w krótką spódniczkę, na grubiutkich nóżkach, z fałdami pod każdą łopatką…

A cóż za widok okropny! Z drugiej strony jednakże Armand czy Gaston w samej koszuli z krótkimi rękawami, z widoczną pod nią silną, posągową Bryją… Byle nie za dużo tego widoku…

Nie miałam czasu porządnie się nad tym wszystkim zastanowić, ale wyraźnie poczułam, że jednak wolę te późniejsze czasy, mimo ich okropnego rozwydrzenia. Córki pani Porajskiej, luzem puszczone, już by sobie partnerów znalazły, baronowa Tańska poszłaby spokojnie do łóżka z Armandem, nerwowości się wyzbywając, a ja bym mogła jawnie Gastona zatrzymać… Gdybyż tak się dało wymieszać jedne obyczaje z drugimi, połączyć, ocalić rozumne i dobre, a wyrzucić głupie i złe…

Wszystkim razem zajęta, dopiero po chwili dostrzegłam, że Gaston Armandowi pewną sztywność okazuje i stara się rozmowy z nim unikać. Przypiął się na trochę do barona Wąsowicza, ten jednak rywala od razu w nim wywęszył i o niczym innym, jak tylko o polowaniach mówił, dziedzinie istotnie sobie najbliższej. Panią Porajską wyraźna rozterka szarpała, bo i ode mnie o modzie chciała usłyszeć, i córki swatać, baronowa Tańska o zmiany w Paryżu wypytywała, różnych drobnostek od Armanda żądając i udając, że w roztargnieniu wcale nie wie, do kogo się zwraca, Armand zaś uparcie próbował ku mnie się zbliżyć, na co nie chciałam pozwolić.

Trzeba przyznać, że grono gości miałam wyjątkowo źle dobrane.

Zaczęli wreszcie się zbierać, bo nie mogli u mnie wiekować, Armand szczególnie, z pierwszą wizytą przybyły. Bezczelny czy nie bezczelny, jakieś pozory dobrego wychowania zachować musiał.

Ale też i swoje osiągnąć potrafił…

– Pozwolisz, droga kurynko – rzekł do mnie w chwili pożegnania – że przybędę o jakiejś dogodnej dla ciebie porze, bo wydaje mi się, że różne sprawy rodzinne powinniśmy omówić. Jutro może? Zaraz po śniadaniu?

Powiedział to głośno, jawnie i wprost, wszyscy usłyszeli, wszelką ukradkowość wykluczył. Ach, jakże mnie korciło, aby mu zimno odrzec, że nie mamy czego omawiać, bo żadnych spraw rodzinnych między nami być nie może, więc i wizyta niepotrzebna. Nie uczyniłam tego jednak, bo już miałam własny plan.

– Ależ proszę bardzo, panie Guillaume – powiedziałam słodko. – Wcześniej z konnego spaceru wrócę i z przyjemnością pana ujrzę u siebie.

Po czym natychmiast zwróciłam się do Gastona.

– Panie de Montpesac, zechciej pan pozostać jeszcze kilka chwil. Miałam wiadomość od pana Desplain, którą, wedle jego słów, pan mógłby rozszerzyć i wyjaśnić. Swoje sprawy powinnam jak najrychlej ułożyć i uporządkować, a nie są to kwestie przyjemne, więc im szybciej się je zakończy, tym lepiej. Pozwoli pan, że zajmę mu jeszcze odrobinę czasu.

Nie miałam najmniejszego pojęcia, czy obecny Gaston zna w ogóle obecnego pana Desplain i co z moich słów zrozumie, ale już mi było wszystko jedno. Liczyłam w każdym razie, że zdoła się opanować i żadnego zdumienia nie okaże.

Istotnie, okiem nawet nie mrugnął, skłonił się tylko grzecznie.

– Jestem do usług pani hrabiny…

– Ależ droga hrabino, towarzysza podróży mi zabierasz! – wykrzyknęła na to baronowa Tańska. – Miałam nadzieję, że pan de Montpesac do domu mnie odprowadzi! A tu proszę, znów muszę korzystać z opieki pana Guillaume!

– Jak też pan de Montpesac mógłby odprowadzać panią baronową, skoro jest własnym wolantem? – zdziwiła się młodsza Porajska z tak niebiańską niewinnością, że w jej niedorozwój umysłowy największy sceptyk by uwierzył.

– Ja zaś i opieką, i towarzystwem pani baronowej służę w każdej chwili, choćbym miał się i bryczki, i koni wyrzec – wyrwał się baron Wąsowicz, całą wizytą i zrozpaczony, i uszczęśliwiony zarazem. Zrozpaczony, bo już dwóch rywali widział, uszczęśliwiony zaś, bo z litości przez kilka minut całkiem miło z nim rozmawiałam. Pozwoliłam mu nawet końce paluszków ucałować.

Wszyscy, rzecz oczywista, przybyli własnymi powozami i jeden Armand dysponował swobodą, przyjechawszy konno. On też, powołując się na tę szczęśliwą okoliczność, ogłosił się giermkiem baronowej Tańskiej. Mógł zarówno jechać obok, jak i konia z tyłu powozu uwiązać. Na jego dobro należało zapisać, że słysząc moje zaproszenie Gastona, najmniejszego zaskoczenia nie okazał.

Pojechali wreszcie wszyscy do diabła. Wróciłam do salonu, gdzie czekał Gaston.

Stałam przez chwilę w drzwiach, patrząc na niego, a serce mi się z piersi rwało i ręce same wyciągały. Taki był, jaki powinien być, tylko ubranie go trochę szpeciło. Jakimś tam błyskiem, kawalątkiem umysłu, stwierdziłam, że czyni go mniej męskim, w porównaniu z przyszłością zniewieściałość pewna w jego obecnej garderobie się objawiała. Kryła zalety figury, którą wszak znałam doskonale, spodnie na nim jakoś gorzej leżały… Już bym chyba wolała te przyszłościowe dżinsy!

I ciekawa rzecz, co też miał pod spodem? Takie same gacie, jak mój nieboszczyk mąż nosił…?

Śmiać mi się zachciało na myśl, co by było, gdybym go o to spytała. Nie, takich szaleństw nie mogłam popełniać, ten obecny Gaston wziąłby mnie za kokotę albo za wariatkę. Uciekłby w przerażeniu i nie chciał mnie znać. Musiałam wrócić do czasów, które już zdążyły przestać być moimi własnymi.

Poruszyłam się wreszcie. On przez ten czas też patrzył na mnie ze spokojną twarzą, ale w oczach miał wszystko, czego za nic w świecie nie wymówiłyby usta. Skłonił się teraz.