175171.fb2
Boże drogi, wypisz wymaluj te same słowa powiedział do mnie za sto piętnaście lat! A cóż za potworne pomieszanie czasów, także gramatyczne…!
– … ale widzę grożące pani niebezpieczeństwo i nie mogę milczeć – ciągnął. – Szczęśliwy jestem, że pozwoliła mi pani wyjaśnić wszystko tak szybko.
– Domyślam się trochę, co od pana usłyszę, i dlatego wolałam się pośpieszyć – odparłam, siadając i wskazując mu miejsce naprzeciwko siebie. – Pan zapewne znał mojego świętej pamięci pradziada?
– Tylko pośrednio. Widzę z tego pytania, że nie wejdę na grunt nie przygotowany. Czy pozwoli mi pani mówić szczerze? Choć uprzedzam, że będą to sprawy, o których uszy niewieście nie powinny nigdy słyszeć, i które mogą zatruć i umysł, i serce. Rozpacz mnie ogarnia, że muszę być zwiastunem takiej obrzydliwości.
Czas dawnego obiadu, a obecnie, wedle moich nowych rozporządzeń, drugiego śniadania, już nadszedł, zadzwoniłam zatem i kazałam podawać, nawet go nie zapytawszy o zdanie. Trochę może chciałam mu udowodnić, że od tych wieści nie zamierzam wcale stracić apetytu i nie tak bardzo się nimi przejmę, jak on się obawia.
– Z mojej służby francuski język zna tylko mój stangret Roman, reszta zaledwie po kilka sław, więc możemy rozmawiać swobodnie – powiadomiłam go, ukrywając, że francuski język zna także bardzo dobrze kamerdyner Wincenty, ale do usługi przy tym śniadaniu zażądałam lokaja i pokojówki, więc nie miało to żadnego znaczenia. – Dopomogę panu. Sprawa zapewne dotyczy ostatnich chwil życia mojego pradziada i spadku po nim?
– Zatem odgadła pani? Niezmiernie żałuję, że nie spotkałem pani we Francji, ale to wina mojej nadgorliwości. Zbyt wcześnie przyjechałem do Polski i minąłem się z panią w drodze. No a potem już postanowiłem zaczekać na pani powrót. – Bardzo słusznie. Mogliśmy się znów minąć.
– Tak jak minęliśmy się przed ośmiu laty…
Wyrwały mu się te słowa wbrew woli, to było widać. Ucieszyły mnie nadzwyczajnie, ale musiałam poddać się zwyczajowej obłudzie i udałam zdziwienie.
– Co pan ma na myśli?
– Odbiegłem od tematu, proszę o wybaczenie. Cóż, przed ośmiu laty wielokrotnie bywałem w Kosowie, jakże blisko i Zrębów, i Sękocina, i tak się składało, że pani była wtedy z rodzicami w podróży. po raz pierwszy ujrzałem panią jako pannę młodą…
Więc on to pamiętał…! Ciepło mi się na sercu zrobiło. Pozwoliłam sobie na szczere wyznanie.
– Istotnie, przypominam sobie pana. Wiem, że pokrewieństwo między nami istnieje, ale tak dalekie, że wręcz trudno go dociec. Ujrzał mnie pan w przeddzień…
– Niewielka różnica. VU każdym razie ujrzałem panią straconą dla świata i małżonkowi pani zdążyłem z całej siły pozazdrościć. Stąd mój upór, aby teraz przyjazdu pani doczekać i nie dopuścić do nieszczęścia.
Byłabym próbowała dalej go ośmielać, gdyby nie dzika ciekawość tych wydarzeń, które znałam tylko z przyszłości i które teraz niezmiernie mnie intrygowały. Postanowiłam wreszcie mieć to z głowy.
– No więc właśnie, cóż tam zaszło takiego, o czym nic nie wiem? Jakież nieszczęście może mi grozić?
– O tym, iż planowane małżeństwo pana hrabiego nie doszło do skutku, wie pani niewątpliwie?
– Wiem. Fałszerstwo…
Ugryzłam się w język, bo przecież dziś wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej niż później. Trudno sobie wyobrazić, ża panna Luiza zabiła urzędniczkę w samochodzie, który pojawi się dopiero za jakieś czterdzieści lat, i skąd w ogóle urzędniczka w merostwie!
– Owszem, fałszerstwa też próbowano – przyświadczył Gaston, wyraźnie zatroskany. – Nie udało się dzięki świadectwu księdza, który pana hrabiego na śmierć dysponował, choć zainteresowana dama usiłowała twierdzić, iż związek zawarto na łożu śmierci. Ale współpretendent pani do spadku nie złożył broni i przypadkiem dowiedziałem się, że zdecydowany jest albo panią poślubić, albo usunąć ze swej drogi, bo wówczas cały spadek jemu by przypadł. Pan Desplain to ostatnie stwierdził niezbicie. No i, niestety, jest to pan Armand Guillaume, którego z przerażeniem ujrzałem w pani własnym domu.
No i masz ci los, myślałam, że uciekam od Armanda i zapewniam sobie bezpieczeństwo, tymczasem już mnie zdążył dogonić. Z tymi samymi zamiarami, które żywił w Trouville! Czy nie wpadłam przypadkiem z deszczu pod rynnę?
– A co się stało z panną Lerat? – spytałam, zapomniawszy, że nie powinnam może nawet znać jej nazwiska.
Gaston się zmieszał.
– Rzecz okropna. W ostatniej niemal chwili dostałem od pana Desplain telegraficzną wiadomość, której miałem nadzieję pani zaoszczędzić. Zniknęła…
– To wiem, że zniknęła. Nie odnaleziono jej?
– Owszem. Właśnie odnaleziono i to nas przeraziło jeszcze bardziej. Panna Lerat, wybaczy pani, że o osobie jej konduity ośmielam się mówić… została odnaleziona w Paryżu, w swoim mieszkaniu, o którym wcześniej nikt nie wiedział. Nieżywa. – Zamordowana…! – wyrwało mi się.
Gaston się jakby zachłysnął i spojrzał na mnie dziwnie. – Skąd pani to wie?
– O, wcale nie wiem, dedukuję logicznie. Nie była to przecież osoba, skłonna do samobójstwa, a zdrowie, o ile słyszałam, miała żelazne. Pan Desplain spodziewał się po niej wielkich nieprzyjemności i sam był zdziwiony, że nie czyni żadnego zamieszania…
Równocześnie zdążyłam pomyśleć, że oszalałam chyba, w tych czasach tyle logiki nie miałam prawa prezentować. Nie do myślenia kobiety zostały stworzone, sawantek bał się każdy. Do diabła, niech się przestanę wygłupiać, bo stracę Gastona bezpowrotnie!
Na razie jeszcze się na to nie zanosiło.
– Jestem pełen podziwu, odgadła pani najtrafniej! Co za szczęście, że tak mężnie pani to przyjmuje! Istotnie, wszystko powiodło do takiego wniosku, zważywszy jednak, że od wydarzenia do odkrycia upłynął długi czas, nic już się nie da stwierdzić ani udowodnić.
Znaleziono ją nie w Montilly, a w jej mieszkaniu, o którym nikt nie wiedział… Pewnie też po miesiącu, no oczywiście, po moim wyjeździe, musiała zapewne strasznie śmierdzieć i konsjerżka się zainteresowała. O mało tego nie powiedziałam, na szczęście zdołałam się powstrzymać. Zarazem na myśl, jak romantyczne tematy omawiamy, znów mi się zachciało śmiać.
– A motywy zbrodni? – spytałam. – Pan Desplain ma jakieś przypuszczenia?
– Woli ich nie wyjawiać. Ale ja… Tu właśnie obawiam się własnego natręctwa… Zazwyczaj, i błagam, żeby zechciała mi pani uwierzyć, nie zajmuję się plotkami służby, ale tym razem były znamienne i do mnie same dotarły. Wynika z nich, że pan Guillaume był z panną Lerat silnie związany… Planował różne podstępne posunięcia… Po śmierci pana hrabiego panna Lerat okazała się już do niczego nieprzydatna… Za nic w świecie nie powtórzyłbym tego, nie rzucałbym na nikogo takich kalumnii, gdyby nie obawa o panią. Przy swej szlachetności i… niewiedzy… może pani coś zlekceważyć, zaniedbać ostrożności… I paść ofiarą kolejnego podstępu…
Ach, jak czarująco wyglądał, kiedy tak dławił się tymi, w jego pojęciu niehonorowymi, słowami! Siłą je z siebie wyduszał. Rozumiałam obawy, mogłam go przecież posądzić, że zalicza się do siewców obelżywych plotek, że chce tylko zdyskredytować rywala, mogłam obrazić się za, bądź co bądź, kuzyna… Nie uwierzyć mu w ogóle, nabrać nieufności… Potem przyszło mi na myśl, iż, dając mi do zrozumienia, że Armand Guillaume będzie usiłował poślubić mnie dla pieniędzy, sam nie oświadczy się nigdy w życiu i za żadne skarby świata. No rzeczywiście, jeszcze by mi tego brakowało…!
– Muszę wyznać, że wcale nie jestem zaskoczona – rzekłam czym prędzej. – Potwierdza pan moje bardzo niejasne przypuszczenia. I wdzięczna jestem panu za to potwierdzenie, bo sama zapewne nie ośmieliłabym się w nich ugruntować. Już pan Desplain podsuwał mi myśl, że na życzliwość i przyzwoitość pana Guillaume nie powinnam liczyć, ale czynił to w sposób nader zawoalowany i mogłam sądzić, że cała sprawa ograniczy się do żywionej ku mnie głębokiej, acz ukrywanej niechęci. Od pierwszego spojrzenia jednakże… na pana Guillaume…
Zająknęłam się nieco, bo tak naprawdę przy tym pierwszym spojrzeniu Armand wzbudził we mnie wielkie zainteresowanie i prawie się w nim zakochałam, później dopiero opamiętanie na mnie przyszło. Na widok Gastona. Gdyby nie jego przybycie…
No i proszę, znów tego nie mogłam powiedzieć! Nie tylko ze względu na obyczaje, ale też i przez tę wściekłą mieszaninę czasów! Na litość boską, czy już nigdy w życiu nie będę mogła rozmawiać swobodnie z nikim, oprócz Romana?! A jeszcze może na starość sklerozy dostanę i wtedy dopiero za obłąkaną zacznę uchodzić!
Na razie jednak musiałam brnąć dalej.
– Nieufność się we mnie zalęgła – rzekłam z lekkim wysiłkiem. – Pan Guillaume czyni wrażenie kogoś, kogo należy się wystrzegać. Mogłam sądzić, że tylko na gruncie prywatnym, ale w istniejącej sytuacji…
Zgubiłam się trochę w tych wyjaśnieniach, sama już niepewna, co powiedziałam, a czego nie, ile z tego wszystkiego miałam prawo wiedzieć i co też on mógł z mojej, pożal się Boże, dyplomacji wywnioskować. Musiał jednakże też się trochę zgubić, bo na moment się rozpromienił i oko mu zabłysło, i chociaż zaraz powrócił do spokojnego wyrazu twarzy, widać było, że jakiegoś ukojenia doznał. Pożałowałam, że siedzimy spokojnie przy stole, gdzie nie miałam żadnego pretekstu do żywych ruchów i żadnej możliwości nagłego strzelenia urokami, wyciągnięcia szpilek z uczesania i rozpuszczenia włosów na przykład, albo prezentacji kostek u nóg przy jakiejś przeszkodzie… Gdyby to było w ogrodzie, gałęzie przyszłyby mi z pomocą, czy pierwszy lepszy kamień, po czym zaskoczonemu wielbicielowi całe moje gadanie pomieszałoby się już dokładnie. Niestety, musiałam zachować przyzwoitość…
– Pani, szczęśliwy jestem, że nie sprawiam pani przykrości niespodziewanej… – zaczął Gaston, ale rozumny pomysł wpadł mi nagle do głowy i przerwałam mu gestem.
– Przejdźmy do salonu – rzekłam żywo, nie patrząc nawet, czy to śniadanie nam się już skończyło, czy nie. – Albo nie, do gabinetu! Okna wprost na ogród wychodzą, przyjemniej nam będzie tam wypić kawę, a przy tym może jakieś dokumenty okażą się potrzebne…
Żadne dokumenty nic mnie w tej chwili nie obchodziły, ale po drodze do gabinetu miałam możliwość co najmniej potknięcia się lekkiego. Leżał o trzy schodki niżej niż jadalnia, ciaśniej był umeblowany, a portefenetry wiodły na zewnętrzny taras i próg do przekraczania był dosyć wysoki. Coś z tego wszystkiego postanowiłam wykorzystać w uwodzicielskich celach.
Zapomniałam jednak kompletnie o jednym drobiazgu. Kotka czarna o imieniu Sadza, niezbyt już młoda, upodobała sobie do snu gerydon wysoki, na którym niegdyś waza z kwiatami stała, później zaś, w wyniku jej uporu, bo wciąż te kwiaty gniotła i niszczyła, miękki szal angorski został położony. Na nim zwijała się w kłębek i we wczesnych godzinach popołudniowych gabinet do niej należał. Nie życzyła sobie, żeby jej w śnie przeszkadzać i protest wyrażała bardzo energicznie, ja zaś, lubiąc koty, w pełni się z tym godziłam.
Trzebaż trafu, że w momencie, kiedy niecierpliwie skrzydło drzwi do gabinetu pchnęłam tak silnie, że aż o gerydon stuknęło, na tarasie zewnętrznym gwałtownie i ostro zaszczekał pies. Ściśle biorąc suka, Dama. Taka ona była dama, jak ja król hiszpański, zwykła kundlica, owoc uczuć zbiorowych naszej pinczerki i całego stada psów wiejskich, ale czujna niezwykle, wierna bez granic, przymilna i kochająca. Stróżowała tak pilnie, jakby chciała przeprosić za swoje pochodzenie, gorliwie obiegając całą posiadłość i ostrzegając przed wszystkim, co wydawało się jej nie w porządku. Tyle już usług oddała, że należało ją szanować i pozwalało się jej robić, co zechce.
No i teraz właśnie szczeknęła. Przy otwartym portefenetrze do ogrodu. Wszystko razem, moje głośne szczęknięcie klamką, stuknięcie drzwiami o gerydon, ostre zaszczekanie Damy, nastąpiło równocześnie.
Dla Sadzy to było stanowczo za wiele. Dosłowńie wystrzeliła ze swego legowiska na wysokościach, z gniewnym skrzekiem przefrunęła wprost na ciężki stół pośrodku gabinetu, odbiła się na nim i runęła prosto pod nasze nogi. Ze stołu razem z szarpniętą pazurami serwetą zleciał wielki świecznik wieloramienny na osiem świec i tacka z karafką i kieliszkami, które z trzaskiem rozbiły się na podłodze. Ja miałam już stopę nad drugim schodkiem, kiedy Sadza podbiła mi tę stojącą jeszcze nogę, Gaston był tuż za mną i zapewne też zaczynał schodzić, bo oboje w tej samej chwili straciliśmy równowagę.
Gaston próbował mnie podtrzymać z jak najgorszym rezultatem. Sama mu w tym przeszkodziłam, uczepiwszy się jego odzieży, i wspólnie zjechaliśmy do gabinetu niczym grupa cyrkowa dokładnie zespolona, dobrze jeszcze, że nie głowami w dół.