175171.fb2 Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

Moje życzenia spełniły się wręcz w nadmiarze. Siedziałam na posadzce, oszołomiona, włosy rozsypały mi się co najmniej w połowie, co było o tyle dziwne, że przecież Sadza podcięła nam nogi, a nie głowy, suknia zachowała się rozumnie, odkrywając tyle nóg, ile było trzeba, żeby ukazać ich kształty, Gaston siedział koło mnie na ostatnim schodku z wyrazem osłupienia na twarzy, ale widzieć przez to nie przestał i damę obok zdołał obejrzeć, wstrząs zaś wybił mu z głowy taktowne zamykanie oczu.

Przez długą chwilę milczeliśmy, patrząc na siebie, po czym śmiać mi się zachciało straszliwie. Możliwe, że parsknęłam pierwsza. Na twarzy Gastona przez moment toczyły ze sobą walkę różne uczucia, po czym też nie wytrzymał.

Zaczęliśmy się śmiać razem tak okropnie, że słowa żadne z nas nie mogło wymówić, a łzy płynęły nam z oczu. Zachowałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że nie tykałam sukni, a za to wyjęłam szpilki z rozczochranych włosów i cały ich płaszcz na mnie spłynął. Na huk i rumor, rzecz jasna; przyleciała służba, lokaj Bazyli omal na nas nie runął, cudem chyba zdołał zatrzymać się w drzwiach nad schodkami i tam znieruchomiał, przerażonym wzrokiem patrząc, jak państwo na podłodze płaczą i pieją, dzikiego śmiechu nie mogąc opanować.

Nie wiem, jak długo by to trwało, choć śmiech Gastona zmieniał już swoje oblicze najwyraźniej w świecie na widok, jakiego mu dostarczyłam. Przypomniała mi się jego reakcja na ów płaszcz z włosów, stanowiący jedyne moje odzienie… Też mi rozbawienie zaczęło w gardle zamierać, kiedy, na szczęście, za portefenetrem na tarasie pojawił się Roman.

Jednym rzutem oka ogarnąwszy scenę, objął komendę. Gaston opanował się w mgnieniu oka, rozbawienie sobie pozostawiając, ale już w taktownym zakresie. Pozwoliłam się podnieść. suknię poprawiając tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia, włosy zgarnęłam, zwinęłam i upięłam szpilkami, nadal śmiejąc się wdzięcznie i wyjaśniając winę Sadzy. Obawiam się, że czułości w głosie ukryć nie zdołałam… Damie w cichości ducha postanowiłam ofiarować cały pasztet z zająca, co było jej uwielbianym przysmakiem.

Dzięki energicznym zarządzeniom Romana w mgnieniu oka wszystko wróciło do równowagi i dostarczono nam kawę razem z nowym zestawem szkła. Zarazem wyszło na jaw, że mojego osobliwego stangreta Gastonowi przedstawiać nie muszę, sam wspomniał, iż zna go doskonale i niemal życie mu zawdzięcza, uratowany przy jakiejś komplikacji końskiej. Wsiadł na Szafira, nie ujeżdżonego jeszcze, świeżutko przewiezionego do Montilly…

Wolałam nie wnikać, kiedy to było i przy jakiej okazji. Usiedliśmy do dalszej rozmowy.

I nagle okazało się, że stosunki między nami panują zupełnie odmienne. Ten śmiech nas zbliżył. Nie byliśmy ludźmi, którzy poznali się osobiście zaledwie przed dwoma dniami, a dwojgiem przyjaciół, zżytych zgoła od urodzenia. Inny ton rozmowy, inne słowa nawet padały, znikła wszelka sztywność, bliskość wzajemna stała się faktem dokonanym. O, jasną jest chyba rzeczą, że wykorzystałam to wszechstronnie! W końcu trzeba było się rozstać.

– Pani – rzekł mi Gaston na pożegnanie, kiedym go odprowadziła aż na taras. – Jak ciężko odjeżdżać z raju… Przeżyłem najbardziej wstrząsającą i bez wątpienia najpiękniejszą chwilę w życiu. Pozwolę sobie…

– Ach, pozwól pan sobie na wszystko, co zechcesz – przerwałam mu ryzykownie, zdając sobie sprawę z nieprzyzwoitego zuchwalstwa i pełna obłudy wręcz rozkosznej. – Kompromitacja moja w pańskich oczach była tak potężna…

Oczywiście urwałam specjalnie, żeby mógł zaprzeczyć.

– Kompromitacja…? Kompromitacją nazywa pani uchylenie

Jakąż straszną ochotę miałam podpowiedzieć mu: “…kretyna z siebie zrobiłem”, ale udało mi się powstrzymać.

– …ośmieliłem się patrzeć na bóstwo…

– Podobno i kotu wolno patrzeć na króla – wyrwało mi się. Wspomnienie kota załatwiło sprawę. Spojrzeliśmy na siebie i znów zaczęliśmy się śmiać, ale już inaczej. Ogień był w tym śmiechu.

– Uwielbiam koty! – krzyknął Gaston, odwracając się 2 konia.

Podzielając w pełni jego upodobanie, wróciłam do domu. Roman na mnie czekał.

– Co jaśnie pani zamierza zrobić, dopóki pan Jurkiewicz testamentu do podpisania nie przywiezie? – spytał bez wstępów.

Nieszczęściem nie testament i nie pana Jurkiewicza miałam w tej chwili w głowie.

– Nic – odparłam beztrosko. – Wie chyba Roman doskonale, że pan de Montpesac mnie interesuje i chciałabym go skłonić do oświadczyn także i teraz. W ostateczności mogę z nim wziąć dwa śluby w odstępie stu lat. A co…?

– Jaśnie pani raczy okazywać lekkomyślność, która mnie bardzo martwi. Pan Guillaume się tu plącze. Sytuacja jest dokładnie taka sama, jak za te sto piętnaście lat, a przestałem być pewien, co łatwiej uszkodzić, karetę czy samochód.

Wciąż jeszcze trwało we mnie radosne upojenie. – Jeśli nie rozhukamy koni, kareta wolniej jedzie…

– Za to więcej drzew rośnie. Jaśnie pani musi to potraktować poważnie i Bogu dziękujmy, że ogólnie cała sprawa jaśnie pani jest znana. Pan de Montpesac mówił o tym, co już wiemy?

– Tak. Z tą różnicą, że panna Luiza padła trupem u siebie, w paryskim mieszkaniu.

– Dla nas to wszystko jedno. W obecnych czasach sprawcy nie znajdą, choćby pękli, chyba że wynajmą wróżkę z kryształową kulą. Ale ja się poważnie obawiam, że dla złoczyńcy istnieje obecnie więcej możliwości i jaśnie pani bardziej jest narażona. Dopóki ten testament nie zostanie podpisany, ja będę jaśnie pani pilnował. Mam nadzieję, że pan de Montpesac również. A zechce jaśnie pani zauważyć, że i trucizny różne są jeszcze nie do wykrycia.

Zaczęłam wreszcie uważniej go słuchać.

– Trucizny działają w obie strony – zauważyłam odkrywczo. – Nie musi pan Guillaume koniecznie otruć mnie, mogę otruć i ja jego. Ale w tym celu muszę go czymś karmić, a na razie jakoś go tu nie ma.

– Był wczoraj.

– I nic się nie stało.

– Czy ja wiem… Mogło się stać.

Nagle przypomniałam sobie hałasy nocne.

– Ejże! Zapomniałam zapytać pana Jurkiewicza, czy się błąkał nocą po pałacu i po co. Ktoś chodził po korytarzu. Zmęczona byłam i nie chciało mi się sprawdzać, ale sądziłam, że to pan Jurkiewicz.

– I co jaśnie pani zrobiła?

– Nic. Zamknęłam się. Przejście przez gabinet też było zamknięte, bo zawsze zamykam, Roman wie, pieniądze tam leżą…

Roman jakby nagle zesztywniał. – Jaśnie pani jest pewna?

– Czego?

– Że ktoś chodził? – Pewna. A bo co?

– Bo pan Jurkiewicz, wyjeżdżając, chwalił sobie nocleg u nas i mówił, że dawno mu się tak doskonale nie spało. Jak się z wieczora położył, tak dopiero pokojówka go rano zbudziła… Coś we mnie drgnęło i popatrzyliśmy na siebie.

– Naprawdę Roman myśli, że pan Guillaume jakoś się dostał do nas po odjeździe i sprawdzał, czy nie udałoby się mnie, na przykład, udusić we śnie…?

– A jaśnie pani jest pewna, że nie? – spytał Roman zimno.

A skąd, u licha, mogłam być pewna czegokolwiek, co Armand zdołałby wymyślić! Gdybym padła trupem przed podpisaniem testamentu, dziedziczyłby wszystko, a co jak co, ale alibi sobie znalazł z pewnością. Gdzież on się w ogóle zatrzymał, gdzie mieszkał…?!

– Gdzie on stoi? – spytałam pośpiesznie. – Roman wie? – Pod samym naszym nosem, w naszej oberży, i mieni się krewnym jaśnie pani, który lubi swobodę i dlatego pałacu unika. W życiu tyle się nie nagadałem ze służbą, co teraz, praczka z oberży już myśli, że się z nią ożenię.

Pocieszyłam go.

– Za dwa dni już będzie po paradzie, bo testament podpiszę. Dwa dni przeżyć chyba mi się uda?

– Nie wiem czy dwa dni – odparł Roman ponuro. – Nie miałem kiedy jaśnie pani powiedzieć, że pan Jurkiewicz mocno się waha i kłopoty przewiduje, jak go tu wiozłem, wypytywał mnie o francuskie sprawy i coś mamrotał, że bez porozumienia z panem Desplain testamentu nie da rady sformułować tak, żeby go nikt nie zaczepił. Jakieś prawo własności nie do końca zostało ustalone. Mówił o tym jaśnie pani?

Mówić, mówił, ale zdaje się, że w tej rozmowie nie najwłaściwszy udział brałam. Niemniej jednak pan Jurkiewicz

testament na jutro obiecał…

– Nie wierzę – rzekł Roman stanowczo. – Zobaczy jaśnie pani, że on jutro tylko propozycję, szkic taki, przywiezie albo przyśle do akceptacji jaśnie pani, a gotowy do podpisu i wedle prawa sporządzony dokument napisze dopiero po odpowiedzi pana Desplain. A to potrwa może nawet parę tygodni.

Rozzłościłam się. Bywało przecież, że ktoś testament zgoła nabazgrał i ogólnikowo się w nim wypowiedział, a ważny był i wszyscy go szanowali. Spadkobierca niekiedy sam nie wiedział, co dziedziczy. Na to mi Roman przypomniał, że owszem, wśród ludzi przyzwoitych takie rzeczy przechodziły bezboleśnie, ale też i takie właśnie testamenty zwalano najłatwiej wystarczało, żeby się jacyś krewni upomnieli i już kłopoty. A że w moim przypadku krewny się upomni, rzecz jest pewna, musi to być zatem załatwione tak, żeby mu najmniejszej nadziei nie zostawić.

Westchnęłam ciężko, bo miał rację, i zajęłam się przybyciem prawie w tym samym momencie panny Cecylii Chodaczkówny, stałej naszej rezydentki, która z płaczem wielkim do rąk mi się rzuciła. Mojego nieboszczyka męża daleka powinowata, więcej niż pół życia w Sękocinie spędziła, ubogą sierotą będąc, choć jakieś tam cioteczne siostry i braci miała, którzy nie chcieli jej u siebie trzymać na łaskawym chlebie. Z wizytą do nich się udała krótko przed moim odjazdem do Francji, z wielką nadzieją, że jednak rodzinę w nich znajdzie, bo jakiś spadek odziedziczyli, a teraz właśnie wróciła we łzach i rozżaleniu.