175171.fb2
Zdziwiłam się nawet nieco tym jej lamentom, bo zazwyczaj spokojna była i histerii żadnych nie wyprawiała, ale odgadłam, że jakiś cios w samo serce kochani krewni musieli jej zadać. Uspokoiłam ją od razu.
– Niechże mi tu panna Cecylia przestanie rozpaczać, pokój panny Cecylii nietknięty czeka i miejsce jest zawsze, jest tu panna Cecylia u siebie i nikt niczego nigdy nie skąpił. No już, już, nie warto złej rodziny żałować. Franciszek rzeczy weźmie, Józia pomoże, chodźmy do domu, panna Cecylia po tych przeżyciach odpocznie.
– Ja dobrze mówię całe życie, że Katarzynka jest anioł prosto z nieba…!
Żal mi jej było, prawdę mówiąc, szczególnie teraz, kiedy uświadomiłam sobie, że ledwie sześćdziesięciu lat dobiega, i błysnęło mi porównanie z osiemdziesięcioletnią blisko panią Łęską. Akurat odwrotnie powinny wyglądać.
Ja się do panny Cecylii zwracałam per “pani”, a ona do mnie “Katarzynko” i sama tak od początku zarządziłam. Kiedym tu przybyła szesnastoletnią dzieweczką, ona mi się wydała starszą panią, a że ubogą i na łasce mojego męża, nic to nie znaczyło wobec jej pochodzenia całkiem przyzwoitego z bogatej niegdyś, senatorskiej szlachty. Wiek nie pozwolił mi wówczas żądać dla siebie hrabiowskich splendorów, po czym już tak zostało i wszyscy przywykli. Nieszkodliwa była zupełnie, cicha i grzeczna, na cóż mi było ją upokarzać, skoro przez swoje nieszczęśliwe życie i staropanieństwo na litość zasługiwała, a nie na wzgardę.
Ucieszyłam się nawet z jej powrotu, bo im więcej osób w domu, tym lepiej dla mnie, a gorzej dla złoczyńcy. Panna Chodaczkówna przy tym słynęła z tego, że sen miała nadzwyczaj lekki, a za to ciekawość w sobie wielką i każdy szelest sprawdzała. W obecnej sytuacji mogła się bardzo przydać.
Nawet i Roman na jej widok trochę się uspokoił i poszedł swoje zarządzenia wydawać…
Gości rozmaitych dopiero przed wieczorem się pozbyłam, a wszyscy niby to przypadkiem przejeżdżając, po różnych oznakach poznali, że wróciłam i okazjonalnie wstąpili mnie witać. Spokojniejsza już o Gastona, rozumniej mogłam z nimi rozmawiać i na temat paryskiej mody fantazjować. Jeden Armand nie krył, że specjalnie z wizytą po raz drugi tego samego dnia przybywa, zaproszonego udawał, i samej sobie mogłam gratulacje złożyć, że tak go trafnie od samego początku oceniłam.
Robił, co tylko zdołał, żeby mnie skompromitować. Do poufnych szeptów się zabierał, aluzje różne czynił, wręcz można było mniemać, że całą podróż z Paryża w jego towarzystwie odbyłam, szarogęsił mi się jak zadomowiony, aż pani Korecka, największa plotkara w powiecie, dziwnym wzrokiem zaczęła na mnie i na niego patrzeć. A tak sobie zręcznie postępował, że nijak zaprotestować nie mogłam bez wywołania skandalu. Bałam się, że spróbuje zostać dłużej, a już co najmniej wyjść ostatni, ale na szczęście tego numeru mi nie wywinął, głośno zapowiadając się tylko na jutro dla owego omawiania spraw rodzinnych, o którym już wcześniej napomknął. Od razu postanowiłam Ewelinę i Gastona ściągnąć do pomocy przeciwko niemu.
Resztę wieczoru na pisaniu listów musiałam spędzić i znów z całego serca pożałowałam telefonu, który by wszystko o ileż szybciej załatwił!
W dodatku z góry przewidywałam dla siebie okropnie głupie kłopoty. Do mycia włosów fryzjera musiałam ściągnąć i posiadanie owych cudownych szamponów i balsamów wyjaśnić, bo bez nich wręcz nie miałam odwagi głowy pod wodę włożyć. W kosmetykach wszelkich i różnych utensyliach higienicznych sama sobie porządek zrobiłam, nie chcąc Zuzi na ustawiczne wstrząsy narażać, i pochowałam starannie drobiazgi rozmaite, z innej epoki pochodzące.
Spać mi się jeszcze wcale nie chciało, a za to nagle poczułam się okropnie głodna. Najzwyczajniej w świecie głodna tak, że pewnie nie zdołałabym zasnąć, i uprzytomniłam sobie; że przez dzień cały prawie nic nie jadłam. Drugie śniadanie z Gastonem mocno zlekceważyłam, potem, przy gościach, ledwie trochę kawy wypiłam, przy obiedzie, zirytowana Armandem, wcale nie miałam apetytu, a o kolacji w ogóle zapomniałam. Ugrzęzłam przy listach w gabinecie i przy porządkach w sypialni, i służbę, która o coś usiłowała zapytać, niecierpliwie odesłałam, nie słuchając. Pewnie właśnie o kolację pytali.
Światła wszystkie pogasiłam i bez namysłu wyszłam z sypialni. Przywykłszy już do oświetlenia elektrycznego, nie pomyślałam, żeby bodaj z jedną świecę zabrać ze sobą, i w korytarzu nagle znalazłam się w ciemnościach. Nie całkowitych, wszędzie u mnie po zakamarkach na każdym piętrze maleńkie lampki oliwne świeciły, wskazówkę dla oka stanowiąc, i kiedy wzrok się już przyzwyczaił, pozwalały poruszać się prawie swobodnie, ale dostatecznych, żebym musiała odczekać chwilę. Stojąc tak i czekając, ciszę pałacu usłyszałam, służba już poszła spać, Zuzia zapewne jeszcze drzemała u siebie, czekając na moje ostatnie wezwanie…
Mogłam zadzwonić i czegoś do jedzenia zażądać, i dawniej tak właśnie bym postąpiła, ale teraz znienacka rozbawiła mnie myśl, ża sama we własnym domu pożywienia sobie poszukam i zobaczę, co znajdę. Cicho ruszyłam korytarzem, omijając skrzypiące miejsca, w świetle lampki nieźle jui widząc, zeszłam po schodach i najpierw zajrzałam do jadalni. Tam też tradycyjne światełko się paliło. Przy jego blasku ujrzałam pusty stół i zamknięte kredensy, przypomniałam sobie, że klucze od nich trzyma Mączewska, a nie ja, do żadnego się zatem nie dostanę. Poszłam do pokoju śniadaniowego, tam sytuacja wyglądała podobnie, udałam się do małego salonu, gdzie często na paterach czekoladki stały, ale okazało się, że Mączewska przezornie i czekoladki zamknęła, poza tym wcale nie miałam chęci na czekoladki, tylko na coś solidniejszego. Kiełbasę, szynkę, pieczeń wołową, którą przy obiedzie ledwo skubnęłam, kurczaka, a chociażby jajecznicę ze skwareczkami. Na myśl, że ktoś ze służby mógłby mnie o tej porze zastać w kuchni, smażącą sobie jajecznicę, ogarnął mnie pusty chichot i tym bardziej nabrałam ochoty na taki wygłup. Źle w głowie musiałam mieć w tym momencie.
Zawróciłam do kuchni. Do nóg przyplątał mi się któryś kot, łasząc się i pomrukując cicho. Szeptem obiecałam mu trochę śmietanki, jeśli ją gdzieś znajdę i, wciąż poprzestając na tym marnym, awaryjnym oświetleniu, przeszłam przez wszystkie pomieszczenia.
Lampki zaś owe paliły się u mnie od wielu lat, od czasu, kiedy gość nasz ówczesny, pan Komorowski, nocą ze schodów zleciał z hukiem i krzykiem i złamał nogę. Piekło istne zapanowało, wszyscy na siebie wzajemnie i na pana Komorowskiego wpadali, świec szukając i światło jakieś usiłują zapalić, co same trudności napotykało. Ktoś, macający po gzymsie kominka, porcelanową figurkę zrzucił i stłukł, co mnie nawet ucieszyło, bo nigdy jej nie lubiłam, choć podobno bardzo droga była, a mój własny świętej pamięci mąż całą żardinierę z kwiatami wywrócił i guza na czole sobie nabił. Wreszcie kucharka przybyła z wieczną lampką oliwną, sprzed Matki Boskiej zabraną, co pozwoliło zacząć coś widzieć i inne światła zapalić.
Od tamtej chwili postanowiłam, że zawsze jakaś iskierka ma ciemności rozświecać we wszystkich miejscach domu, żeby nigdy więcej taka okropność nie wystąpiła. I tak już zostało na zawsze.
Pan Komorowski zaś w ciemnościach schodził i ukradkiem, bo nalewka nasza tak go korciła, a do swoich skłonności pijackich nie chciał się przyznać. Kilka karafek zostało na kredensie, których do końca nie kazałam uprzątać, żeby sobie na opinię skąpiradła nie zarobić. Siedemnaście lat wtedy miałam i doświadczeń własnych, jako pani domu, niewiele, a skłonności pana Komorowskiego wcale nie były mi znane. Później się dopiero dowiedziałam, że wszelkie alkohole przed nim właśnie należy zamykać.
W kuchni też się lampeczka paliła. Tu jednak postanowiłam lepsze światło zyskać, bez trudu znalazłam świece i lampy naftowe, zdecydowałam się na świece, żeby woni nafty na rękach uniknąć, zapaliłam ich osiem, podsyciłam ogień przykryty starannie popiołem i zaczęłam szukać pożywienia. Pozamykane, rzecz jasna, było wszystko z podręczną spiżarnią włącznie, ale wiedziałam, gdzie Mączewska zapasowe klucze trzyma. Ona to wiedziała, kucharka i ja, nikt więcej. Potrzebne zaś to było, bo zdarzały się potrawy, które od najbledszego świtu należało rozpoczynać i kucharka pierwsza do roboty wstawała, nie zrywając niepotrzebnie Mączewskiej.
Na ogniu herbatę sobie przyrządziłam i potrawkę z grzybów podgrzałam, kawał pieczeni zdecydowałam się zjeść na zimno, koty, bo i drugi się znalazł, nakarmiłam ich ulubionymi frykasami, na deser w śpiżarni mus gruszkowy znalazłam, po czym, bardzo zadowolona i rozweselona, usiadłam pyry stole. Co mi szkodziło jeść w kuchni, skoro nikt tego nie widział?
W dodatku na stole kalendarz dla służby znalazłam, pełen rozmaitych sentencji, porad, przepisów i ostrzeżeń, które mnie nadzwyczajnie zainteresowały i rozśmieszyły, bo gdzieniegdzie o najnowszych i niebezpiecznych wynalazkach była tam mowa. Zaczęłam sobie to czytać i omal w głos nie zachichotałam, dowiedziawszy się, że używanie telegrafu jest grzechem i grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem dla całego świata, bo iskra pędząca po drucie może ogień na całej swojej drodze zażegnąć, zaś w drugim miejscu wyrażone były poglądy na temat pojazdów bez koni, które nawet w moim ojcu śmiech by obudziły. Żadnej przyszłości miały nie mieć i nawet sama myśl o nich też była bezbożna. Kolejom żelaznym tylko przyznano prawo istnienia. Za to porady w kwestii karmienia drobiu jałowcem i migdałami wydały mi się całkiem rozsądne, wiadomo przecież, że tym mięso przechodzi, co zwierzyna jada.
Tak się tą lekturą zajęłam, że nie zauważyłam nawet upływu czasu. Dobrą godzinę, albo i więcej, musiałam już w tej kuchni siedzieć, kiedy nagle krzyk jakiś przeraźliwy rozległ się w głębi domu. Poderwałam się jak oparzona, krzyk się powtórzył, hałasy dodatkowe usłyszałam, świadczące, że i służba się zrywa, chwyciłam świecę płonącą i wypadłam na korytarze. Krzyk dobiegał z góry.
W połowie schodów już ludzi napotkałam przerażonych i ledwo rozbudzonych, a wyżej smugi dymu się snuły. Wśród nich miotała się jak szalona panna Chodaczkówna, w koszuli, w jakiejś kapie z frędzlami i w nocnym czepku, szlochając rzewnymi łzami i wciąż krzycząc. Palcem przy tym w stronę moich apartamentów wskazywała, skąd najwyraźniej ów dym pochodził.
Sama na moment głowę straciłam i nie wiedziałam, co robić. W pierwszej chwili rzuciłam się ku swojej sypialni, ale Wincenty mnie powstrzymał, przodem Franciszka wysyłając.
Ktoś otworzył któreś okno i w stronę stajni wrzeszczał, że gore, głosem niczym trąba jerychońska, przez co wszystkie psy zaczęły szczekać. Mączewska z dołu o wodę rozpaczliwie wołała, Franciszek, wpółuduszony, biegiem z dymu wrócił i ledwie zipiąc, twierdził, że spod moich drzwi tak wali, że zgoła podejść nie można. Jakaś rozumniejsza dziewka kuchenna ze szczękiem okropnym drzwi boczne otwierała, żeby z zewnątrz ludzi wpuścić, a już po chwili chłopak kredensowy z pełnym wiadrem na górę leciał. Zaraz za nim i Roman się pokazał, po czym obaj z Wincentym komendę objęli, mnie stanowczo w oddaleniu trzymając.
– Jak się otworzy, płomień buchnie, bo teraz widać, że tylko coś tam się tli – zaopiniował Roman. – Przeciąg będzie, bo u jaśnie pani zawsze okno otwarte. Wody do drzwi jak najwięcej, żeby chlusnąć od razu! I drabinę do okna, na nią ludzi z wiadrami!
Wincenty mu przyświadczył i całą służbę pogonił. Zuzia, rozgorączkowana i roztrzęsiona, przypominała, że byle się do łazienki mojej dostać, to tam zawsze woda jest. Ruch się zrobił racjonalniejszy, do okna mojej sypialni drabinę przystawiono, usłyszałam pyry tym dziwną rzecz, a mianowicie, że wszystkie okna zamknięte, otwartego nie ma. Zdążyłam się tym zdumieć, bo Roman miał rację, zawsze co najmniej jedno trzymałam otwarte, ale już się do sypialni przez drzwi wdarli z całą wodą i w najgęstszy dym poczęli chlustać.
Owego dymu było tyle, że dusił aż na korytarzu, i co chwila ktoś półżywy z niego wybiegał, ale niedługo to trwało. To coś palące się przygasło, okna ktoś otworzył, płomień się pokazał i natychmiast ugaszony został, a dym jęło wywiewać. Pozwolili mi wreszcie wejść do sypialni.
Światła kazałam pozapalać, co już można było uczynić bezpiecznie, i obejrzałam swoje pogorzelisko.
I znów zdumienie mnie ogarnęło, bo znacznie większych zniszczeń mogłam się spodziewać. Meble nie tknięte były, dywan owszem, w wielkie dziury powypalany, zasłony przyłóżku, których już nie zaciągałam, też się spaliły, samo łóżko również, i kłąb szmat jakichś w czarnej kałuży leżał. No i fotel jeden oparcie i siedzenie kompletnie miał wypalone, drewno natomiast ledwo się okopciło i z politury oblazło. Woń spalenizny tylko przenikała wszystko i nadmiar wody okropne czynił wrażenie, ale nawet lustro nie pękło i nie stłukła się żadna lampa, co stanowiło szczęście prawdziwe, bo gdyby nafta ten osobliwy pożar podsyciła, rzeczywiście cały dom byłby zagrożony.
Ucieszyłam się, że drzwi do garderoby i buduaru trzymałam zamknięte, bo dzięki temu owe pomieszczenia odorem nie przeszły i wszystkich sukien nie musiałam wyrzucać. Kuferek z kosmetykami, do kąta wsunięty, też ocalał w pełni.
Zgarnąć wodę tylko poleciłam, resztę sprzątania zostawiając na jutro, dla siebie zaś przygotować sypialnię gościnną. Mogłam się przenieść do dawnej sypialni małżeńskiej w apartamentach mojego męża, które opuściłam już po dwóch latach wspólnego łoża, ale tam porządki więcej wysiłku wymagały, tu zaś najlepszy pokój gościnny zawsze był w pogotowiu. Mączewska oprzytomniała i po krótkich lamentach zarządziła co trzeba.
Wówczas dopiero odnalazła się panna Chodaczkówna, która pierwsza alarm wszczęła, a potem całą akcję ratunkową przemodliła się w bibliotece, gdzie krzyż piękny i bardzo stary wisiał pomiędzy szafami na ścianie. Płacząc teraz już ze szczęścia, do mnie się rwała, po rękach usiłując całować.
– A toż ja myślałam, że Katarzynka tam na śmierć się dusi! – wykrzykiwała.
Zważywszy, ii źródłem pożaru była moja sypialnia, myśl wydawała się całkiem logiczna. Wszystkich jednak zaciekawiło, skąd panna Cecylia wzięła się na tym akurat korytarzu, bo mieszkała w drugim skrzydle, a tam dymu jeszcze poczuć nie mogła. Na co odparła, że hałasy jakieś usłyszała i ze swego pokoju wyszła.
– Najpierw wcalem nie wiedziała, co to jest – wyjawiła bardzo chętnie, dumna ze swego lekkiego snu i doskonałego słuchu. – Jakby okiennica skrzypiała, ale tak cichusieńko. Tom poszła spojrzeć i wtedy Katarzynka nadeszła od siebie i na dół poszła schodami. Też cichutko, ale ja słyszałam. I jużem zawróciła do siebie, jak w parę minut Katarzynka do własnego pokoju wróciła…
– W parę minut…? – wyrwało mi się ze zdziwieniem. – No w parę minut, dziesięć może…
Niemożliwe, żeby panna Cecylia przeszło godzinę tkwiła na korytarzu i nie zauważyła upływu czasu. Kto też mógł iść po schodach na górę, bo że nie ja, to pewne!
Panna Cecylia mówiła dalej z wielkim przejęciem.
– Tom się jeszcze wstrzymała i posłuchałam, czy Katarzynka do sypialni idzie i w rzeczy samej, tam poszła, więc któż by inny? No to wróciłam do siebie, ale jakoś usnąć nie mogłam, bo ciągle mi się wydawało, że jeszcze coś słyszę, że tam koty na strychu harcowały, to ja taką rzecz rozróżniam, ale oprócz kotów znów jakby kroki. Ale gdzie indziej. Tom znów wyszła posłuchać i tak jeszcze parę razy. Aż za ostatnim zdało mi się, że dym poczułam, i jeszczem się wahała, ludzi nie chciałam budzić, ale sprawdzić należy, bo spać bym nie mogła. Ogień łatwo zaprószyć. No, tom poszła dalej i dym więcej poczułam, więc jeszcze wróciłam do siebie, w co się przyodziać na wszelki wypadek, bo to nigdy nie wiadomo. I już nawet nie nadsłuchiwałam, tylko tego dymu tak zaczęłam szukać, aż się pokazało, że to z sypialni Katarzynki! Jezusie Maryjo Józefie święty! A tam Katarzynka zamknięta i pewno już śpi w takim dymie, że podejść nie można, i kto to wie czy jeszcze żywa! No, tom krzyku narobiła, sama nijak ratować nie mogąc…
Gdybym rzeczywiście spała w sypialni, zapewne nie byłabym już żywa, bo dym istotnie dusił wyjątkowo. Ale też okna miałabym otwarte! Kto je zamknął, do licha? Znów, z drugiej strony, przy otwartym oknie płomienie mogły buchnąć gwałtowniej i pewnie bym się spaliła. Przyjemna perspektywa, nie ma co.
Nie podkreślałam kwestii mojej nieobecności w sypialni, nie chcąc pannie Chodaczkównie zasługi uratowania mi życia odbierać, jeśli bowiem nie życie, to w każdym razie ładny kawałek domu dzięki niej ocalał. Ciekawiło mnie, skąd ten pożar mógł się wziąć, bo w kominku już prawie wygasło, a światła nie zostawiłam i wszyscy zaczęli się nad tym zastanawiać. W końcu uznano, że jednak iskra jakaś musiała się pod popiołem uchować i wyskoczyła, prysnąwszy daleko, aż na dywan. Mnie samej własnoręcznego podpalenia nie przypisano, bez wątpienia wyłącznie z grzeczności.
Jeden Wincenty śmielszy się okazał. Odczekał, aż cała służba poszła, i wówczas dopiero wyjawił mi fakt, przez siebie osobiście stwierdzony.
– Mogła jaśnie pani jedną świecę zapaloną zostawić, może przez przeoczenie, i ona z lichtarza spadła – rzekł konfidencjonalnie, choć z szacunkiem. – Akurat przy łóżku na wypalonym kawałku leżała. Sam ją podniosłem i nikt nie widział.
Mogłam dać głowę, że pogasiłam wszystkie, ale nie chciałam się z nim sprzeczać. Więcej mnie te zamknięte okna intrygowały i dwa razy pytałam, czy jest tego pewien. Był pewien tak samo, jak ja tych lamp i świec, a jeszcze i Roman przyświadczył, z tym że jedno okno rygielków zasuniętych nie miało, a na pół klameczki tylko zostało zahaczone. Gdyby je silnie szarpnięto, zapewne dałoby się i z zewnątrz otworzyć.
Uspokoiło się wreszcie wszystko i ludzie z powrotem spać poszli, nawet panna Chodaczkówna, pławiąca się w chwale. Postanowiłam jakoś ją jutro wynagrodzić. Własnych poglądów na temat całego wydarzenia na razie nie zamierzałam zdradzać nikomu, szczególnie że jeden mi się z nich na pierwszy plan wybijał.
No tak, jeśli panna Chodaczkówna westchnienie kota słyszy i tak skwapliwie leci źródła dźwięków rozpoznawać, to jak zdołam Gastona w gorszących celach przyjąć…?
– Żeby nie to, że pan Guillaume prawie w samej Warszawie, w mokotowskim dworku państwa Skąpskich był przyjęty i tam nocował, byłbym się upierał, że to on – rzekł mi Roman nazajutrz pod wieczór z wielką troską. – Pasuje ten cały pożar do niego.
– A pewne jest, że nocował?-spytałam, równie zatroskana. – Sam śledztwo przeprowadziłem i nawet służba zaświadcza. Co prawda, spać poszli tam wszyscy po bardzo wczesnej kolacji, a rano pan Guillaume dopiero na późnym śniadaniu się pokazał, ale druga rzecz jest istotna. Koń mianowicie rankiem nie był złachany, każdy mógł stwierdzić, że noc spokojnie w stajni przestał. Chyba że jakiego innego wynajął albo ukradł.