175171.fb2 Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

– Noto gdzieś w okolicy zgonionego konia ktoś by widział? – To jest możliwe i jeszcze popytam, ale tak zaraz to nie będzie. Jeśli komu zapłacił, to ten jakiś sam z siebie pary z gęby nie puści, więc sprawa potrwa. A pożar, swoją drogą, podejrzany i cud istny, że jaśnie pani w sypialni nie było.

Nawet i Roman nie ośmielił się zapytać, gdzie mnie diabli po nocy nosili, ale jemu mogłam prawdę powiedzieć. Wyznałam, że głód mnie pognał do kuchni i zabawę sobie z tego zrobiłam, na co odetchnął z wielką ulgą.

– Szczęście, że jaśnie pani mi to mówi. Bó już tam w kuchni wielka awantura wybuchła, kto kredensy otwierał i naczynia używane na stole zostawił, a najgorsze, że pannę Chodaczkównę podejrzewać zaczęli. Ja zaś zdążyłem pomyśleć, że to podpalacz taki był bezczelny, i już się głowiłem, czemu to miało służyć. Jaśnie pani pozwoli, że delikatnie te podejrzenia odkręcę?

Zgodziłam się, bo w końcu we własnym domu do rozmaitych fanaberii miałam prawo, a przy tym rozśmieszona się czułam. Co do pożaru natomiast, jednakowe poglądy obydwoje z Romanem żywiliśmy, te zamknięte okna najlepiej świadczyły, że ktoś tam się musiał wtrącić, bo świeca z lichtarza owszem, mogła wypaść. Tyle że zgaszona.

Wyobraziłam to sobie, głośno myśląc, a Roman mi przytakiwał. Gdybym to ja chciała kogoś dymem zadusić, podglądałabym najpierw, czy cały dom śpi. Dom spał, u mnie jednej światło bardzo długo się paliło, do północy prawie. Aż wreszcie zgasło, w żadnym innym oknie nawet nie mignęło, pomyślałabym zatem, że moja ofiara zasnęła, poczekałabym chwilę i wkradłabym się tam, żeby łóżko podpalić. Może jakieś szczególnie duszące materiały przyniosłabym ze sobą, okno bym zamknęła…

– A przez okno do sypialni jaśnie pani bez drabiny nie tak łatwo wejść, bo akurat żadne drzewo nie rośnie, a mur gładki z tej strony i bez gzymsów – uzupełnił Roman moje gadanie.

Kiwnęłam głową i dusiłam ofiarę dalej. Dobrze byłoby drzwi na klucz zamknąć, ale to by od wewnątrz trzeba i samemu przez okno wyłazić, co i trudne, i klameczki opuścić nie dałoby się rady. No więc niech będzie, wyjść przez drzwi i uciec. A tam, w sypialni, gdyby ratujący razem okno wybili i drzwi otwarli, płomień wielki by buchnął i gdyby ofiara na łóżku leżała, już byłoby po niej. Bardzo dobrze.

Zbrodnia mi się udała, ale kłopot się pojawił, którędy też zbrodniarz do domu się dostał? Od parteru z pewnością, skoro panna Cecylia na schodach go słyszała, ale parter zawsze bywał porządnie zamykany. Czyżby ktoś domowy…?

Popatrzyliśmy z Romanem na siebie prawie ze zgrozą. Przez wszystkie minione lata w uczciwość i wierność całej służby mogłam ślepo wierzyć. Niemożliwe wprost było, żeby ktoś z nich postanowił mnie zabić, bo kto i dlaczego?! A nawet i dał się namówić, choćby za wielkie pieniądze, do wspólnictwa jakiegoś…

– Jaśnie pani raczy wybaczyć, że ja znów sobie, z całym szacunkiem, na wielką szczerość pozwolę – rzekł Roman po długiej chwili. – Ale zdarza się, że pokojówkę czy służącego jakiś amant przekupuje, żeby z jedno wejście otwarte zostawić, i o żadnych zbrodniach mowy nie ma, tylko przeciwnie, o romans idzie. Głupia sługa uwierzy…

– Przecież nie u mnie! – przerwałam z irytacją. – Mogę sobie jawnie amantów sprowadzać, ile mi się spodoba!

– Ja bardzo przepraszam, ale jaśnie pani czasy się trochę pomieszały.

Tym mnie ustrzelił. Rzeczywiście. Jawnie, oszalałam chyba, to przecież nie teraz! Wyklęto by mnie, a ksiądz z ambony o jawnogrzesznicach by wykrzykiwał. Ale znów do spotkań potajemnych żadne przekupywania nie byłyby potrzebne, sama mogłam ukradkiem drzwi i okna otwierać, a nie chcianego gacha z wielkim hukiem kazać z domu wyrzucić. Bez sensu. Owszem, rzecz ogólnie znana i stosowana, ale u mnie akurat bez sensu.

– Na wszelki wypadek ja śledztwo przeprowadzę – obiecał Roman i z tą obietnicą poszedł.

Na Gastona czekałam niecierpliwie, zaproszonego na wieczór, na poobiednią kawę. Gości nieproszonych udało mi się uniknąć, bo po nocnych wydarzeniach dłużej spałam i o wiele później wyjechałam na spacer. Że zaś Gaston od świtu niemal na mnie z kolei czekał pod szałasem drwali, od razu jasne było, że mój spacer mocno się przedłuży.

Co też istotnie nastąpiło.

Musiałam jednakże zachować umiar w odpowiedziach na jego uczucia, żeby mnie nie posądził o rozdwydrzenie absolutne i nie zniechęcił się zbytnią łatwością dostępu do mnie. Umiejętności w tej dziedzinie wpajano we mnie przez całe życie, trudności zatem wielkich nie miałam i pozostał sam urok tych zabiegów, które w sto lat później podrywaniem nazwano. Poczułam nawet wielkie zadowolenie, że ta akcja romansowa między nami rozgrywa się teraz, kiedy mam tak liczne doświadczenia za sobą, a nie kiedyś, kiedy byłam niewinną dzieweczką bez pojęcia o świecie.

Wspomógł mnie przy tym nocny pożar, dodatkowego tematu dostarczając. Gaston przejął się straszliwie, bardziej chyba nawet niż w Trouville i omal mi się na tym tle głupia uwaga nie wyrwała, bo, jak zwykle, zaczęły mi się mylić czasy.

Kilka cudownych godzin spędziliśmy razem, pozwoliłam mu przyjechać z wizytą wieczorem i wróciłam do domu tak późno, że goście mnie nie dopadli. Zniecierpliwiona ludzkim natręctwem, postanowiłam sama wizyty poskładać i przypomnieć wszystkim, że tylko w dwa dni tygodnia przyjmuję. Choć wiadomo było, że na wsi w pełni się do tego nie dostosują, to jednak ograniczenie trochę pomoże.

Przy okazji uniknęłam także i Armanda, który koło południa przyjechał i jakoś, szczęśliwie, nie upierał się przy dłuższym oczekiwaniu mojego powrotu z przejażdżki, chociaż, jak twierdził, podobno był umówiony. Po drodze właśnie wstąpił, od państwa Skąpskich jadąc. O moje zdrowie troskliwie wypytywał, które, wnioskując z tego, że swobodnie na konia wsiadłam, musiało mu się wydać doskonałe. Na temat nocnych wydarzeń niewiele usłyszał, bo zabroniłam o tym gadać, udając, że chcę ukryć przed ludźmi swój kompromitujący, kuchenny posiłek, zatem na razie służba milczała.

Od pana Jurkiewicza posłaniec przyjechał i okazało się, że znów Roman miał trafne przeczucia. Nie żaden projekt testamentu mi przywiózł, tylko informację o kłopotach z wykonawcą mojej ostatniej woli. Przed Januszkiem Burzyckim chcąc spadek dla Zosi Jabłońskiej zabezpieczyć, musiał pan Jurkiewicz nad wyraz rzetelnego człowieka znaleźć, i nawet myśl mu przyszła, żeby władze kościelne w to wplątać. Poradzić się chciał księdza biskupa, który lada chwila miał z Rzymu wrócić, szczególnie że kościół kościołem, ale jakaś konkretna jednostka organizacyjna musiałaby zostać wymieniona. I która, nasza czy francuska? Chyba że całe mienie postanowię papieżowi osobiście zapisać…

Wydało mi się to skomplikowane nie do zniesienia i znów usiadłam do korespondencji. Gniew sprawił, że, oprócz listów, napisałam także i testament własnoręczny, mający by~ wskazówką, w którym sto tysięcy rubli Zosi Jabłońskiej zapisałam, pięćdziesiąt tysięcy dla służby przeznaczyłam do podziału wedle uznania pana Desplain i pana Jurkiewicza, całą resztę, ile by jej nie było, oddałam na kościół, a wykonawcą wyznaczyłam Karola Borkowskiego, męża Eweliny. Ni z tego, ni z owego do głowy mi przyszedł, a miałam nadzieję, że z Januszkiem Burzyckim w przyjaźni nie pozostaje. Na świadków tego pisma dość osobliwego wezwałam mojego rządcę i Żyda Szmula, dzierżawcę mojej oberży, który akurat po mięso ze świeżego uboju do nas przybył i przez okno go przypadkiem ujrzałam. O Szmulu wiedziałam, że jest to człowiek uczciwy i rozumny, nie bez powodu dzierżawcą go swoim uczyniłam.

Obaj, zdumieni strasznie późnym wezwaniem, posłusznie do gabinetu na dole przybyli, obaj usłyszeli, że majątek na kościół przeznaczam i obaj się podpisali bez protestu. Dziwnie trochę na mnie patrzyli, ale to ważności testamentowi nie odejmowało. Razem z listami wyekspediowałam ten dokument natychmiast, nie bacząc, że posłaniec z pewnością pana Jurkiewicza ze snu wyrwie. Niech wyrwie, może to wyrwanie popędu mu trochę doda.

Służba dzień cały spędziła na porządkach i mogłam wrócić do swojej sypialni, gdzie nie spaleniznę już, a lawendę, wosk, żywicę i moje perfumy czuć było. Łóżko z małżeńskiej sypialni do mnie przeszło, tam zaś postanowiłam sprawić całkiem nowe z materacami bez gór i dołów.

Łazienki z przyszłości brakowało mi wprost straszliwie…

Noc przeszła wreszcie spokojnie bez żadnych sensacyjnych wydarzeń. Nie zakazałam mówić świadkom o podpisywaniu mojego testamentu i jego kościelnej treści, miałam zatem wielką nadzieję, że Armand ze Szmula te informacje wydobędzie. Zważywszy, iż beneficjentem stała się instytucja, umiejąca swego bronić, powinien raczej chronić moje życie niż na nie nastawać. Co najmniej do chwili, kiedy zmienię poglądy…

Z Gastonem przestaliśmy już udawać, że spotykamy się na przejażdżce przypadkowo, tym razem jednak w pewnym oddaleniu towarzyszył nam świadek. Roman dyskrecję Szmula oceniał chyba wyżej, bo pilnowanie mnie potraktował poważnie i dosłownie. Później dowiedziałam się od niego, że Armand również był w lesie, szukał mnie chyba, ale nie znalazł, gorzej znał teren i przesieki go myliły. Lada chwila jednak lepsze rozeznanie ryska, więc muszę się liczyć z tym, że dodatkowe towarzystwo będę miała zapewnione.

Upilnował mnie za to w domu. Nie zaprosiłam Gastona na drugie śniadanie, bo umówiona byłam z Eweliną, ponadto ludzie do zrobienia wodociągu i kanalizacji przybyli i zanim zostawiłam ich Romanowi, jakieś decyzje musialam podjąć, ledwo zatem Ewelina się pokazała, zaraz za nią i Armand przybył. Na jego widok spojrzała na mnie pytająco, ja zaś ledwie zdążyłam skrzywić się i pokręcić głową, co, na szczęście, zrozumiała właściwie.

Czystym ratunkiem w tej sytuacji stał się baron Wąsowicz, który nie wytrzymał i przyjechał, rzekomo z polowania wracając. Dzikie kaczki mi przywiózł.

Zdziwił się może nieco na tak płomienne zaproszenie, z jakim się spotkał, ale jego uczucia niewiele mnie obchodziły, broń zaś na Armanda stanowił doskonałą. Normalną było rzeczą zostawić panów samych, żeby sobie przy naleweczce polowanie omawiali i zniknąć z przyjaciółką w buduarze.

Trochę moja zbytnia szczerość i poufałość w pierwszej chwili Ewelinę zaskoczyła, ale przystosowała się do niej w mgnieniu oka, dzięki zapewne sensacyjnym treściom, jakie w sobie zawierała. Żeby nie odczuwać ciekawości, Ewelina musiałaby być z kamienia. Nie była, na szczęście.

– Ależ sama o niej słyszałam, w Paryżu będąc! – wykrzyknęła na wzmiankę o pannie Lerat. – Widziałam ją nawet z daleka. No i popatrz, zamordowana we własnym mieszkaniu…! A nam o tym pan de Montpesac słowa nie powiedział! To dlatego nie było z nią kłopotów…

– Otóż to – przyświadczyłam z zapałem. – Za to większy kłopot w salonie z panem Wąsowiczem rozmawia. I tu ci powiem, że sama nie mam pojęcia, jak się go pozbyć.

Iwelina wyraźnie chciała okazać obłudne zdziwienie, ale nagle zrezygnowała z tych sztuk.

– No więc właśnie, zauważyłam, że jest ci nie na rękę. O, i nie musisz mi mówić, że o kompromitację przy nim aż nazbyt łatwo! Ale on przecież pretendował do spadku?

– Obawiam się, że nadal pretenduje.

– O twoją rękę się stara, tego nie ukrywa. Ostrzegam cię, moja droga, że gadanie już się zaczyna, sam pan Guillaume daje mu podstawy, wyznam ci, że jechałam tu niespokojna o ciebie, bo prawie pewna, że o bliskich zaręczynach usłyszę…

– No to przecież nie z nim! – wyrwało mi się z gniewem. Ewelinie uszy pod sufit urosły.

– A kto…? Chyba nie pan de Montpesac…?

– A czemuż by nie on? – odparłam zuchwale. Ewelina aż się żachnęła.

– Ależ… Boże drogi, przecież pan de Montpesac… No, moja kochana, nie chcę robić plotek, ale chyba powinnam cię ostrzec? On podobno ma szalenie skomplikowaną sytuację osobistą… Zobowiązania dość… intymne… A do tego zaręczony jest z panną de Rousillon…

– Kto tak powiedział? – przerwałam jej wrogo. – Słyszałaś o tym w Paryżu? Bo ja nie.

Ewelina się nagle zakłopotała i jakoś zastanowiła. – A wiesz, że nie… W Paryżu ja także nie…

– Ale widywałaś go tam? Z Francji go znasz?

– O, znam go od dawna, od dzieciństwa niemal, rodziny nasze się znały i widywały, tyle że rzadko bardzo. W Paryżu jakoś nie… Wiesz, że to dziwne, dopiero tu i teraz to się rozeszło, nie wiem jakim sposobem…

Poruszona się poczułam głęboko, ale umysł mi przez to nie zamarł.

– Czy to przypadkiem nie pan Guillaume na takie niedyskrecje sobie pozwolił? – spytałam chłodno. – Konkurencję szkalowaniem niweczyć, zdaje się, że to do niego podobne? Może nawet zaczął wcześniej, jeszcze przed moim przyjazdem?

Ewelina przez długą chwilę przyglądała mi się z wielkim namysłem. Nie była ghzpia, to pewne.

– Że panu de Montpesac wpadłaś w oko od pierwszej chwili, to się dało zauważyć – rzekła wreszcie. – Czy on rzeczywiście miał dla ciebie różne poufne… No nie, głupstwo mówię i niepotrzebnie pytam, już sama informacja o pannie Lerat świadczy, że istotne wieści jakieś ci przywiózł. Coś więcej może…?

– Owszem – przyznałam bez oporu. – Pewne sekrety, o których pan Desplain nie chciał wyraźnie pisać. Po cóż tak jawnie kalać pamięć mojego nieboszczyka pradziada?