175171.fb2
No i ujrzałam…
W pierwszej chwili zdumiał mnie kompletny brak kobiet. Sami mężczyźni, przeważnie młodzi, dziwacznie trochę odziani i bez kapeluszy. Gdzież się niewiasty podziały? Roman jednakże z nagła nie tylko zwolnił, ale nawet zatrzymał to… zastępstwo karety… z nie znanej mi przyczyny, i wówczas dokładnie ujrzałam tłum, przechodzący mi prawie przed nosem.
Osłupiałam i gdzieś w środku gorąco we mnie buchnęło. Ależ… Ależ to wcale nie byli sami mężczyźni! Najmniej w połowie to były kobiety! W spodniach…!!!
Mrugania chyba nawet zaniechałam i szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w jedną, stojącą tuż przede mną.
Dziewczyna to była z pewnością, młoda bardzo, ale już dorosła, włosy jasne na ramiona jej opadały, niczym nie nakryte, łono ukształtowane pięknie, ciasno opięte bluzką czarną, dołem zaś… Tchu mi zabrakło. Spodnie. Jakieś brudno niebieskie, długie, wąskie, męskie z pewnością… Spodnie…!
No nie. Tego już było za wiele.
Jak skamieniała, przypatrywałam się pilnie, do żadnego myślenia niezdolna, wyzuta z doznań wszelkich. Ujrzałam niewiastę w wieku, korpulentną, w żakieciku różowym, luźnym, przez moment myślałam, że ma spódnicę, ale nie, kiedy się poruszyła, okazało się, że są to również spodnie, jakby szarawary, szerokie, w kwiaty, długie do kostek. Gorzej, dwie razem przeszły młode panienki, nagie prawie, cóż one miały na biodrach, ścierkę…? Kawałek spodni chyba…? Czy im ktoś resztę oderwał…? Nogi całe obnażone, bez pończoch, gołe! Ależ to gorzej niż w kąpieli, a nie wyszły przecież z Sekwany! Któż by się kąpał w Sekwanie, publicznie, w środku Paryża…?! Nie patrzyłam już wcale na górę odzieży, tylko na dół.
Jedna kobieta młoda miała spódniczkę, która nawet kolan nie sięgała, druga owszem, prawie mogłaby się wydać ubrana, ho spódnica więcej niż do pół łydki jej dochodziła, ale ta była rozcięta z tyłu na wysokość tak absolutnie nieprzyzwoitą, że chyba sama o tym wiedzieć nie mogła. I spodnie… Znów panna w spodniach… nie, to mężczyzna, młodzieniec, zdumiewająco krótko ostrzyżony, z więzienia zapewne…? Ale tuż za nim dziewczyna w spodniach identycznych jak jego, mogliby się zamienić i nikt by nie zauważył. Przerażający widok!
Nagle wydało mi się, że ujrzałam niewiastę ubraną całkowicie, w kostium letni. Żakiet miała długi, wcięty, biały, niżej też biała spódnica, rozszerzona u dołu, spod której ledwo pantofelki wystawały, strój był to nawet twarzowy i prawie ulgi doznałam, ale nie. Uczyniła krok i wyszło na jaw, że to też spodnie. I ani jednego kapelusza…! I żadnych rękawiczek…! A za to wielka ilość osób, płci obojga, na plecach miała jakby worki dziwne, niewielkie…
I nie dość na tym, znienacka spostrzeżenie uczyniłam, że widzę jakąś szaloną ilość Murzynów i Murzynek. Czarne twarze, a ubrani tak samo jak biali, skąd się tu wzięli, na Boga, Francja to czy Ameryka?!
Roman ruszył dalej. Opadłam na oparcie, bom przedtem prawie z twarzą w oknie trwała, nie bacząc już wcale na przyzwoitość i maniery, i niejasno mi się jakoś pomyślało, że siedzenie w tym pojeździe jest znacznie miększe i wygodniejsze niż w karecie. A wydawało mi się, że moja kareta jest doskonale usłana…! I wstrząsów tu żadnych nie czułam… Zajechaliśmy pod Ritza.
Wreszcie…! Znajomy widok, normalne obyczaje, szwajcar wybiegł, za nim boy hotelowy w uniformie. Ktoś otwarł drzwiczki i pomógł mi wysiąść, co wcale nie było łatwiejsze niż wsiadanie, bo pochylić się bardzo musiałam, pamiętając o kapeluszu. Oszołomiona byłam tak, że nawet nie wiedziałam, dokąd mnie prowadzą, szczęściem Roman się przy mnie znalazł i coś napomknął o windzie. Prawda, winda! Ciekawiła mnie przecież…
Nic już nie mogło mnie zdziwić ani przerazić, nadmiar strasznych wrażeń jakby mnie zamurował wewnętrznie. Drzwi jakieś znów rozsunęły się przede mną, wkroczyłam do klatki większej niż tamta w oberży, rozmiarów niczym maleńki pokoik, w lustrze ujrzałam bladość własną i całą siłę woli poświęciłam, by symulować opanowanie. Podłoga lekko pchnęła mnie w stopy, poczułam, że się unoszę, widać to nawet było, za szybą budowla cała wokół przesuwała się w dół. Zatem dokładnie to samo, co z baronem Tańskim, tyle że nie skrzypi, nie brzęczy łańcuchami, nie zgrzyta i nie huśta mną, tak jak słudzy baronowym fotelem.
Jakoś znalazłam się w apartamencie i nareszcie mogłam odrobinę odetchnąć.
Odesłałam wszystkich. Przez chwilę chciałam być sama. Parę minut siedziałam w fotelu z zamkniętymi oczami, od
dychając głęboko. Myśli powoli zaczynały układać mi się w głowie.
Jakieś zmiany straszliwe musiały nastąpić przez ostatnie osiem lat mojego zamknięcia się na wsi. Postęp… Tak, ojciec nieboszczyk zwał to postępem. Postęp zatem, pojazdy, automobile bez koni tak niezwykle przekształcono, szybkość im nadając ogromną, te windy, niosące ludzi w górę i w dół, te urządzenia osobliwe w łazience… No dobrze, ale co wspólnego z postępem mają owe stroje okropne, owa nagość śmiertelnie nieprzyzwoita, ów tłum przedziwny na ulicy…?
Odzyskałam siły. Postanowiłam dowiedzieć się, co się tu właściwie dzieje, jakoś podstępnie i dyplomatycznie, nie czyniąc z siebie parafianki z prowincji. W pierwszej kolejności zadzwonić na służbę.
No i znów ten sam kłopot mi się pojawił, dzwonka na służbę nie było. Zirytowało mnie to i rozejrzałam się dookoła uważniej.
Teraz dopiero dostrzegłam zmiany, jakie i tu zaszły. Umeblowanie było inne niż kiedyś, łóżko w sypialni bez baldachimu, bez kotar i firanek, dekoracji różnych mniej znacznie kanapy i fotele proste bardzo, ale przyznać musiałam, że wygodniejsze niż dawne. Lampy wszędzie, po umbrelkach je rozpoznałam. I to coś wielkie, czarną szybą osłonięte, wypukłą trochę… Co by to mogło być…? Stół napojami zastawiony to mnie zainteresowało, w pamięci miałam dobroczynni działanie koniaku, przyjrzałam się. Woda mineralna. Woda mineralna…? Jakże…? Ze źródeł…? Wodę mineralną pijałam w badach, skąd ona tu, w hotelu? Czerwone wino, bordeau, owszem, chętnie bym się napiła, ale zakorkowane, miałam sama korek wyciągać? Jakim sposobem? Nie czyniłam tego~ nigdy w życiu! Ach, i koniak w małej butelce, bardzo dobrze skorzystam, co za szczęście, że nie jestem już młodą panienką, której w żadnym wypadku nie wypadałoby tego zrobić.
Odkręciłam zamknięcie wypróbowanym sposobem i nowa energia we mnie wstąpiła Obejrzałam łazienkę, której potrzeba pojawiała się już we mnie, zrozumiałam, co widzę. O tak, ta woda, ciepła i zimna, lecąca ze ściany, to bez wątpienia był postęp wielki! O ileż wygodniej…! Dostrzegłam krótki i gruby rulon… cóż to było…? Czy miałam to uważać za… intymne serwetki…? Przypominało nad wyraz miękki i delikatny papier…
Bardzo tym koniakiem i łazienką podniesiona na duchu, szczegółowo obejrzałam resztę apartamentu. Na ścianie przy drzwiach dostrzegłam cały rząd wystających guziczków, jakby stworzonych dla przyciskania. Odczytałam napisy przy nich, pokojówka, fryzjer, kawiarnia, restauracja, boy… Czyżby to były dzwonki na służbę? Na Boga, jakże działają?!
Jedną dłonią wiodąc po owych guziczkach, drugą wsparłam się o ścianę nieco wyżej i nagle za moimi plecami rozbłysły światła, widoczne nawet w biały dzień. Drgnęłam silnie, ale już byłam gotowa na wszystko. Świecił żyrandol pod sufitem i lampy pod umbrelkami, wszystko razem. Spojrzałam na ścianę. Coś białego wystawało z niej nad guziczkami, czyżbym to przycisnęła…? Zebrałam odwagę, przycisnęłam świadomie, światła zgasły. Nie do uwierzenia! Przycisnęłam ponownie, zapaliły się. Przycisnęłam tak kilkakrotnie…
Znów musiałam ochłonąć. Wdzięczność mnie ogarnęła niezmierna dla mojego świętej pamięci nieboszczyka ojca, przecież, gdyby nie on i jego eksperymenty, za samą czarną magię bym to wszystko wzięła! On we mnie wpoił, że wynalazki ludzkie prawie nie mają granic, i teraz chyba nie zdziwiłabym się nawet zbytnio, widząc maszynę latającą. Uprzytomniłam sobie zarazem, że w łazience było jasno, choć okna żadnego tam nie widziałam, czyżby również to niezwykłe i tajemnicze światło, nie wiadomo skąd pochodzące…?
Z ciekawości poszłam tam i popatrzyłam. Owszem, ujrzałam na ścianie taką samą rzecz wystającą, zuchwale przycisnęłam ją i w łazience zrobiło się ciemno. Przycisnęłam znów, zrobiło się jasno.
A cóż to za niezwykłość jakaś, wręcz zachwycająca…!
Z determinacją postanowiłam posunąć się dalej. Podeszłam do drzwi i przycisnęłam guziczek na pokojówkę. Przez długą chwilę nie działo się nic i żadnego dźwięku nie słyszałam. A potem zapukano do drzwi, kazałam wejść‹ i naprawdę pojawiła się pokojówka!
Udając, że niczemu się nie dziwię, zażądałam od niej rozpakowania rzeczy, wezwania mojego służącego, przy czym ugryzłam się w język, by nie powiedzieć “stangreta”, bo gdzież stangret przy braku koni, oraz przyniesienia mi najnowszego żurnala. Zarazem zdjęłam wreszcie kapelusz.
Pokojówka odwracała się już ode mnie, ale zatrzymała się w tym obrocie.
– Ach! – wykrzyknęła ze szczerym zachwytem. – Co za włosy!
Nie oburzyłam się na to zuchwalstwo, byłam do niego przyzwyczajona. Wielokrotnie moje włosy budziły okrzyk podziwu, bo też istotnie rozpuszczony warkocz opadał do kolan, a i barwę miał piękną, jasną, jakby nieco przydymioną. Upięty na głowie tworzył zwał wielki i sprawiał kłopoty przy czesaniu.
– Fryzjer też mi będzie potrzebny -rzekłam z lekkim westchnieniem.
– To oczywiste – odparła pokojówką i jęła spełniać moje życzenia.
Mniej już osłupiała, ale za to niezmiernie zaciekawiona nie odrywałam od niej chciwego spojrzenia. Podeszła do sto- liczka w rogu i ujęła w dłoń jakąś rzecz, którą przyłożyła d ucha. Miałam wrażenie, że popukała przy tym palcami w coś co na stoliczku pozostało. Uświadomiłam sobie, że podobny przedmiot widziałam już w oberży.
– Proszę wezwać służącego hrabiny Lisznicki – rzekła przed siebie, w powietrze, i odłożyła przedmiot.
Tego też się spodziewałam, zamiast “Lichnicka” mogli powiedzieć “Lisznicki”, sama bym tak odczytała własne nazwisko po francusku. Co natomiast znaczyła jej czynność, nie umiałam sobie wyobrazić.
Następnie przycisnęła na ścianie guziczek, wzywający boya. Pojawił się błyskawicznie.
– Pani hrabina życzy sobie “Elle”, “La mode nouvelle” i “Marie Claire” – powiadomiła go, po czym zajęła się moim bagażem.
W chwilę później ujrzałam mojego Romana. Z tego wszystkiego sama zapomniałam już, co mu miałam powiedzieć i co polecić.
– Roman ma pokój w hotelu? – spytałam, gwałtownie próbując przypomnieć sobie własne zamiary.
– Tak, proszę jaśnie pani. Numer 615.
– Obiad chciałabym zjeść w restauracji hotelowej. Zapewne trzeba zarezerwować stolik. Niech mi Roman to załatwi. – Tak, proszę jaśnie pani. O której godzinie?
Pomyślałam o fryzjerze.
– Sądzę, że około drugiej. Potem zaś trzeba będzie jechać do pana Desplain. Zawiadomię go, Roman list powiezie. Obejrzałam się za przyborami do pisania. Oczywiście też ich nigdzie nie było. Nagle uświadomiłam sobie, że Roman, zwykły sługa, jakoś lepiej się w tym świecie obraca, jakby go znał i przywykł do niego. Najwidoczniej dawał sobie radę o wiele łatwiej niż ja, nie do pojęcia jakim sposobem. Pozwoliłam sobie zatem na podstęp.
– Proszę mi przygotować coś do pisania – poleciłam niedbale, udając, że zajęta jestem dozorowaniem pokojówki. Spod oka pilnie spoglądałam ku niemu.
Roman nic nie odrzekł, tylko podszedł do biurka, ze środkowej szuflady wyjął blok listowy, w skórę oprawny, jakieś przedmioty dość długie i cienkie, do grubych ołówków podobne, obok ułożył i skłonił mi się. Przygotował…? A gdzież pióro, gdzie atrament?
Poszłam dalej w moim podstępie.
– Proszę adres napisać na kopercie. Pan Desplain mieszka…
– Wiem, na avenue Marceau – powiedział tak prędko, jakby chciał mi słowa z ust wyjąć. – Woziłem tam jaśnie państwa wiele razy i byłem u niego.