175171.fb2
– Ze wszystkiego wynika, że naprawdę muszę go otruć wyrwało mi się.
Roman, wcale tą myślą nie wstrząśnięty, pokręcił głową. – Osobiście jaśnie pani nie da rady. Natomiast w razie gdyby się nocą włamał do domu… Włamywacza zastrzelić, rzecz zwykła. Pułapkę nawet można by zastawić, drzwi nie zamknąć… No, skandal byłby okropny, bo nikt by nie uwierzył, że on nie z wolą jaśnie pani przyszedł, ale chyba lepszy skandal niż grób?
Też byłam tego zdania, nawet na sto skandali gotowa, żeby życie ocalić. Jedyne, co mnie niepokoiło, to Gaston, kto wie jak by tę kwestię potraktował, jak by przyjął moją rzekomą rozpustę… I to jeszcze z Armandem…
– On przecież nawet teraz może do jaśnie pani przez okno strzelić – powiedział Roman ponuro.
Mimo woli spojrzałam w okno, oczywiście częściowo otwarte, za którym ciemność panowała. Może przynajmniej kotary powinnam zaciągać? I nagle, na poczekaniu, wymyśliłam cały kryminał, otóż nie on do mnie, tylko ja do niego. Przebiorę się po męsku, pójdę czatować pod jego oknem w oberży i strzelę. Nikt mnie przecież o to nie posądzi, wykraść się z własnego domu i potem zakraść z powrotem, to dla mnie żaden problem, najwyżej panna Cecylia mnie usłyszy i pomyśli że znów idę pożywiać się w kuchni. Manii takiej dostałam.
Roman, niestety, skrytykował mój pomysł, który mu natychmiast przedstawiłam. Armand mieszkał na piętrze, żeby go trafić, na drzewie trzeba by siedzieć, nie wiadomo przy tym ule wieczorów i nocy mógł gdzie indziej spędzić. Moją codzienną maskaradę i wykradanie się ktoś by wreszcie zauważył. Do niczego.
– A co gorsza – westchnął – widzę, że jaśnie pani wcale czegoś takiego pod uwagę nie bierze… pan Guillaume wcale nie musi strzelać do jaśnie pani osobiście. Pierwszego lepszego zbira może opłacić, złote góry mu obiecać, zbir w jaśnie panią huknie, a pan Guillaume zaraz potem, przy rozrachunkach, zbira spokojnie zabije, żeby szantażu uniknąć. Dla niego to kiszka z grochem… znaczy, chciałem powiedzieć, małe piwo… znaczy, bardzo przepraszam, chciałem powiedzieć, nic takiego, drobnostka. Śledztwa w sprawie zbira nikt nie będzie prowadził…
Omal w zapale nie zaproponowałam Romanowi, żebyśmy też wynajęli zbira, którego się potem spokojnie zabije, ale zreflektowałam się. Uświadomiłam sobie, że jednak nie poszłoby to tak spokojnie, krwiożerczych skłonności w gruncie rzeczy wcale w charakterze nie miałam. A nawet i samego Armanda… Kto wie czyby mi ręka nie drgnęła.
– Drgnęłaby jaśnie pani bez wątpienia – zapewnił mnie Roman. – Co innego projekty, a co innego czyn. Jechać może jednak do Warszawy, pod nosem panu Jurkiewiczowi stanąć i z testamentem go pogonić…? Choćby i jutro. A przez tę noc, to już ja dopilnuję.
Na tym stanęło.
Co za noc przeżyłam okropną…
Nie, nie przez Armanda, cóż znowu! Przez Gastona. Od chwili kiedy mi na myśl przyszedł, już się tęsknoty do niego pozbyć nie mogłam. Sama zostawszy, tylko jego jednego miałam w głowie, i żeby tylko! W głowie, w sercu, w całej sobie, aż zęby musiałam zaciskać i paznokcie w dłonie wbijać. Szał mnie jakiś do niego ogarniał, w pamięci miałam owe noce, razem za sto piętnaście lat spędzane, i prawie jęki się ze mnie wyrywały. Chciałam go wszystkim, chyba plecami nawet!
O zaśnięciu mowy nie było. Przewracałam się w pościeli, wstawałam, chodziłam po tym gościnnym pokoju, wciąż jako sypialnia używanym, miejsca mi było za mało, biec przed siebie chciałam, coś robić, męczyć się czymś, do wody skakać, na koniu pędzić po wądołach i bezdrożach, tłuc głową o ścianę, a bodaj stajnie czyścić i gnój spod koni własną ręką wyrzucać…!
Kiedy zaś zadrzemałam na chwilę, Gaston mi się natychmiast śnił, garnący mnie w uścisku, i budziłam się rozgorączkowana i nieszczęśliwa bezdennie. Myśl o koniach sprawiła, że omal w środku nocy nie popędziłam osobiście siodłać Gwiazdeczkę i tylko resztki wstydu przed ludźmi mnie pohamowały.
Niedługo jednak wytrzymałam i ledwie świtało, a już na mojej klaczy się znalazłam. Wschód słońca na skraju lasu mnie zastał, nie wiem, która z nas bardziej była zmęczona, z Gwiazdeczki para buchała, ale ja spokojniejsza się nieco poczułam. Wreszcie jakaś rozsądniejsza myśl do głowy mi przyszła, że oto głupstwo robię, na zamach jakiś się narażam, ale siły wielkiej ta myśl nie miała. Własne życie stało mi się obojętne, Gaston tylko istniał, a przy nim znikła reszta świata.
Do domu jednakże wróciłam już opanowana, przynajmniej zewnętrznie. Roman mi wyrzutu żadnego nie uczynił za samotną wyprawę, bo, jak się okazało, Armanda pilnując, o mnie był spokojny. Zbira nawet jeśli Armand wynajął, to tak niedawno, że chyba nie zdążył go na mnie zasadzić, takie rzeczy Roman wiedział, wszędzie swoich ludzi utknąwszy, których nawet pojęcia nie miałam, skąd bierze. Plany nasze nadal były w mocy, ale ostatecznie do Warszawy nie pojechałam, ledwo się bowiem zdążyłam ogarnąć po szaleńczej jeździe, przybył pan Jurkiewicz.
Trafił akurat na późne śniadanie. Z trudem okazałam tyle grzeczności, żeby już przy stole awantury mu nie zacząć robić, ale na więcej się nie zdobyłam. Nim w gabinecie miejsce w fotelu zająć zdołał, z pretensjami wystąpiłam.
I okazało się, że niepotrzebnie, bo pan Jurkiewicz gotowy dokument do podpisania przywiózł. Nadęty mocno i naburmuszony, wytknął mi, że moje lekkomyślne zaniedbania zmusiły go do korespondencji telegraficznej z panem Desplain, bez mała dzień i noc trwającej, co pozwoliło wreszcie mój stan posiadania ustalić i do tego rzecz równie ważną, wykonawstwo testamentu na dwa kraje. Z mojego pisma bowiem wynikało, że w Polsce owszem, występuje pan Borkowski, we Francji natomiast nie wiadomo kto. Wspólnie o tym beze mnie zadecydowali, ja zaś zgodziłam się teraz na ich decyzje, nawet nie słuchając, bo mi było wszystko jedno. Aż się trzęsłam do złożenia podpisu!
Świadkiem jednym był sam pan Jurkiewicz, drugim zaś, jak na zamówienie przybyły ksiądz wikary, który po obiecane pieniądze dla ubogiej rodziny przyjechał. Podpisał się, w treść testamentu wcale nie wnikając, i zaraz odjechał.
Za to na samo zakończenie tej procedury zjawił się Armand, co mnie nad wyraz ucieszyło. Nie omieszkałam powiadomić go natychmiast, co tu robimy i do czego mi ‘pan Jurkiewicz potrzebny. Pan Jurkiewicz lekkie zdziwienie i niezadowolenie okazał, kiedy o rozdysponowaniu majętnością tak skwapliwie mówiłam, i bardzo niechętnie potwierdził kościelną korzyść, Armand natomiast prawie pełne opanowanie zachował. Na moment krótki, niczym błysk oka, w twarzy mignął mu gniew, ale bez uważnej obserwacji nawet bym tego nie dostrzegła, później zaś drwiąco pobożne intencje pochwalił. Mógł sobie chwalić albo ganić, nic mnie to nie obchodziło, bo wreszcie poczułam się przed nim bezpieczna.
W szampański humor wpadłam i pozwoliłam mu zostać na drugim śniadaniu, nie bacząc na głupie plotki i ludzkie opinie, tyle że pannę Chodaczkównę kurczowo przy sobie trzymałam. Bałam się trochę, czy Armand w rozbestwienie przesadne nie wpadnie i znów mi tu nie zacznie roli pana domu odgrywać, ale o dziwo, nic takiego nie nastąpiło i nawet dosyć szybko i bez nacisku wizytę zakończył.
Potem zaś list od Gastona przyszedł, z drogi pisany, i na nowo stałam się stracona dla świata. Zamknęłam się w buduarze dla wielokrotnego przeczytania tej korespondencji, która najmniejszych wątpliwości nie pozostawiała. Nie napisał wprost, że mnie kocha i pragnie za żonę, ale tak wyraźnie dał mi to do zrozumienia, że więcej nie było trzeba. Oczu od jego pisma oderwać nie mogłam, trzech bitych stron nauczyłam się na pamięć i dopiero na obiad z buduaru wyszłam.
I zaraz potem od Romana dowiedziałam się, że zgadliśmy wszystko doskonale. Armand z jakimś złoczyńcą spotkał się tego ranka i musiał go na moją zgubę wynająć, bo, stwierdziwszy osobiście istnienie testamentu, szukał swojego opryszka jak szaleniec, w wielkim pośpiechu. No oczywiście, zabicie mnie teraz przyniosłoby szkodę nieodwracalną, niewątpliwie zatem starał się zlecenie odwołać.
Dwie ulgi razem, które na mnie spadły, sprawiły, że zalęgły mi się w głowie dzikie pomysły. Dawno już bardzo, w dzieciństwie tylko, zdarzało mi się jeździć konno na oklep, bez siodła całkiem, niczym wiejski chłopak. Teraz nagle zaciekawiło mnie, jak też by mi się jechało po męsku z siodłem i strzemionami, i pokusa, żeby spróbować, stała się nieodparta. Prawdę mówiąc, od początku miałam ochotę na ten sposób jazdy, na filmach go widywałam, i strój, na spodniach oparty, wcale mnie nie zrażał, jedyne to były damskie spodnie, które mi się wydawały twarzowe. Zresztą i szeroka spódnica na męską jazdę pozwalała, tyle że trochę nóg musiało się pokazać. Ale wszak nie na paradę się wybierałam…?
Byłabym może jawnie eksperymentu dokonała, gdyby nie całe gadanie Eweliny. Dość się już wszystkim naraziłam. Postanowiłam nawet Romana w tę niepoważną zachciankę nie wtajemniczać i samej to po cichu załatwić.
Siodło jedno męskie, bardzo lekkie, a za to kosztowne i ozdobne, w dawnym gabinecie mojego męża leżało, od dziesięciu lat nie używane. Wyniosłam je, pod pelerynką przed służbą ukryte, na sam koniec ogrodu, gdzie furtka mała wiodła na drogę akurat naprzeciwko kapliczki i w tej kapliczce je schowałam tak, by móc łatwo ręką sięgnąć. Wróciwszy, Tatara kazałam sobie osiodłać, bo Gwiazdeczka już na dziś dość galopu miała, a chciałam jej jutro użyć, po czym na tym spokojnym i posłusznym koniu na powolny spacer odjechałam dookoła własnego ogrodzenia.
Rzecz oczywista, siodło z kapliczki chwyciłam i dalej udałam się do lasu. Na te zamierzone sztuki potrzebowałam schronienia odległego od ludzkich oczu, wybrałam sobie zatem szałas drwali, wciąż pustką stojący, bo tylko w zimie użytkowany, wokół którego teren jakoś nie był grzybny, dzięki czemu nikt tam się nie zapuszczał. Z tej zresztą przyczyny tam się z Gastonem umawiałam… W szałasie znowu siodło ukryłam i spokojnie, choć już o zmroku, wróciłam do domu.
Wszystkie te wydziwiania tak mnie zajęły i nawet rozśmieszyły, że ów głód Gastona trochę we mnie zelżał. Suknię sobie jeszcze wybrałam na jutro, nie amazonkę klasyczną, a inną, z szerszą znacznie spódnicą, dowiedziałam się, że jutro ludzie łazienkę robić skończą i będę mogła wrócić do własnej sypialni, kolację zjadłam i poszłam spać.
No i oczywiście wczorajsze szały mi wróciły: Nie tak już niespokojne, nie takie rozpaczliwe, a za to bardziej upragnione. W sen zapadałam, Gaston mi się śnił, budziłam się, jego obraz przed oczami mając, znów mnie tęsknota ogarniała…
Ale jednak odrobinę mniej dotkliwie. Pomyślałam, chyba rozumnie, że te wysiłki całodzienne ukojenia trochę dostarczają, im więcej się zmęczę, tym mniej cierpienia doznam, niechże choć szalone jazdy i szalone pomysły zaoszczędzą mi nocnych męczarni! Inaczej bowiem zhańbię się ostatecznie, karetę podróżną każę wyciągać i do Paryża za nim pojadę…
Ach, gdybym pretekst miała…! Oszalałam chyba, tak się zakochać…!!!
Kiedy zbudziłam się tuż po wschodzie słońca, pierwszą moją myślą było szukanie pretekstu dla wyjazdu, a zaraz drugą przypomnienie zaplanowanej próby. Ta druga myśl od razu mnie pocieszyła, ożywiła i oderwała od uczuciowych boleści. Ledwo kawę wypiłam; kazałam siodłać Gwiazdeczkę i prawie bez pomocy Zuzi włożyłam wybraną garderobę. I po cóż się miała dziwić, że nie w normalnej amazonce jadę…
Przed szałasem drwali przesiodłałam moją klacz. Ciekawa byłam, co na to powie, bo więcej przywykła do damskiego siodła niż męskiego, ale okazało się, że musiano ją porządnie objeżdżać w czasie mojej nieobecności, bo nie zdziwiła się i nie protestowała. Suknię podpięłam i podwinęłam trochę na kształt obszernych szarawarów, ciesząc się brakiem licznych halek i spódnic, które by mi tylko przeszkadzały, po czym po pniach równo ułożonych wdrapałam się na siodło.
Wdrapałam, nie wskoczyłam, bo nawyk robił swoje. Inny całkiem zamach nogą był tu potrzebny, nie umiałam go zrobić, w dodatku nikt mi pod stopę dłoni nie podstawiał, musiałam sobie sama radzić. Poradziłam, ulokowałam się na męskim siodle.
Ejże, to było zupełnie inaczej! O wiele pewniej się poczułam, obejmując konia z obu boków nogami niż trzymając je po jednej stronie. Spodobało mi się to, zapragnęłam tylko tak jeździć, buntowniczo postanowiłam nakichać na skandal, towarzystwa się wyrzec, męski strój sobie sprawić i tym sposobem konia używać. I niech gadają, co chcą. Zachichotałam nawet na myśl, że kto jak kto, ale baronowa Tańska rychło zapewne pójdzie w moje ślady i we dwie będziemy okolicę gorszyć.
Gwiazdeczka niecierpliwie rwała się do galopu, puściłam ją na przesiekę, sama się potem w dziczą ścieżkę skierowała i rychło wypadła na skraj lasu, gdzie dziki do kartoflisk się dobierały. Drogą przy łące pędziła jak wiatr, z niepokojem poczułam nagle, że mnie nie słucha, rozszalała się, robi, co chce, no dobrze, mogłam poczekać, aż się zmęczy, i dopiero wtedy zacząć ją hamować, gałęzie mi tu nie groziły, ale ona nagle w skos się rzuciła ku rzędom żarnowca i berberysu. Skoczyła przez nie.
Też dobrze, była skoczna, ileż przeszkód na niej brałam! Chciała sobie poskakać, niech jej będzie. Zaczęło mi się to jeszcze bardziej podobać, bo i skakało się łatwiej w tej męskiej pozycji. Droga w rżysku ugnieciona usłała się przed nami, na niej przed sobą ujrzałam nagle dość wysoką barierę w poprzek stojącą, na biało i zielono pomalowaną, nie zdążyłam pomyśleć, skąd tu jakaś bariera i cóż ona na moich gruntach przegradza, kiedy Gwiazdeczka skoczyła.
I w tym momencie pod lewą stopą poczułam, że puślisko poszło…
Ocknęłam się.
Długą chwilę zmysły odzyskiwałam. Zorientowałam się, że, leżę na trawie, przed nosem widziałam źdźbła suche. Zamrugałam oczami, powolutku i ostrożnie spróbowałam się poruszyć.
Owszem, mogłam. Uniosłam głowę, potrząsnęłam nią, lekki zawrót zaraz mi przeszedł, wsparłam się na rękach, obróciłam, powolutku usiadłam. Wszystkie członki mi działały i miałam nad nimi władzę. Pomacałam trawę. Gruba jej warstwa elastyczna dość była, ale pod nią wyczułam grunt suchy i twardy. Pomyślałam, że ładne parę siniaków rychło się na mnie objawi.
O, doskonale wiedziałam, że przy skoku puślisko mi pękło i zleciałam z Gwiazdeczki, nie dziwiło mnie to wcale. Siodło od dziesięciu lat nie używane, zleżała skóra… Głupstwo zrobiłam, nie sprawdziwszy, w jakim jest stanie. No trudno, przepadło, chwałaż Bogu, że żyję i mniej więcej jestem w całości.
Obejrzałam się dookoła. Gwiazdeczka w pobliżu, już spokojna, szczypała trawę, za mną na słabo wyjeżdżonej drodze wznosiła się biało-zielona bariera, tuż blisko widziałam skraj lasu. Wszystko się zgadzało, a jednak doznałam idiotycznego wrażenia, że jest całkiem inaczej.
Gwizdnęłam lekko na klacz, która chętnie ku mnie przybiegła i chrapami sięgnęła ku mojej twarzy. Uchwyciłam uzdę, uklękłam, wsparłam się na koniu i stanęłam na nogach. Lewego strzemienia przy siodle nie było, jasne, odpadło oderwane.
No i jak miałam na nią wsiąść…?
Był to w tej chwili mój jedyny problem, tak wielki, że nic innego mnie nie obchodziło. Spojrzałam ku lasowi, mały kawałek wyrośniętej łąki mnie od niego dzielił, ruszyłam ku niemu razem z koniem, mając nadzieję na jakiś pniak, ujrzałam słupek kamienny, podprowadziłam do niego Gwiazdeczkę i wdrapałam się na jej grzbiet. Odnalazłam stopą prawe strzemię i oprzytomniałam całkowicie.
Siedziałam na koniu i patrząc z góry, rozglądałam się dookoła.
Dopiero teraz zaczęłam sobie uświadamiać, co widzę. Przede wszystkim szosę. Słupek stał przy wąskiej szosie, o której od razu wiedziałam, że jest asfaltowa. Dalej, za łąką, wznosiły się jakieś zabudowania całkiem odmienne od mojej wsi, wille w zieleni. Za nimi widać było wysokie budowle.
Popatrzyłam na las. Cóż to za las? Nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt lat, a gdzież moje dwustuletnie dęby? Gdzie jawory i wiązy, stare i potężne?