175171.fb2 Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 42

No tak, Ewa mówiła, że w ostatnią wojnę Niemcy wycięli… Z oddali hałas mnie dobiegał i też wiedziałam, że jest to warkot samochodów, właściwy dla autostrady. Spojrzałam na barierę, ni przypiął, ni wypiął, ustawioną na środku łąki.

No tak, niech to piorun strzeli. Znów przekroczyłam przeklętą barierę czasu! Więc ona tak wygląda…?

Wciąż jeszcze nie ruszałam koniem, zastanawiając się, gdzie wobec tego teraz mieszkam? Roman mówił, że pałac diabli wzięli i na jego miejscu jakiś nowy dom został odbudowany. Doskonale, gdzie może znajdować się to miejsce? Niby powinnam to wiedzieć, ale wszystko dookoła wyglądało jakoś inaczej, ponadto, nawet znalazłszy ten dom, przecież go nie poznam! I, zaraz… jak im tam…? A, Siwińscy. Pilnują go Siwińscy, ogrodnik z żoną, to znaczy, że ogród mi został…

Ciekawość mnie zdjęła tak wielka, że nawet się nie zdenerwowałam, wszystkie dodatkowe komplikacje usunąwszy z umysłu gruntownie i całkowicie. Później się będę nimi martwić. Teraz jęłam rozpatrywać kwestię kierunku.

Tam, gdzie szła autostrada, musiał przebiegać trakt warszawsko-krakowski, nie, odwrotnie, na trakcie krakowskim zrobili chyba austostradę, bo jakiż byłby sens robić ją gdzie indziej? Tu, gdzie ta szosa asfaltowa przy samym lesie… Ależ tak, oczywiście, to był mój dojazd do warszawskiej drogi, tędy, tylko w przeciwną stronę, powinnam dojechać do domu!

Ruszyłam w wywnioskowanym kierunku powoli, bo z jednym, i to prawym, strzemieniem nie najwygodniej mi się jechało i mój oszołomiony rozum jął odzyskiwać równowagę. Zaczęły docierać do mnie elementarne spostrzeżenia. Przede wszystkim tu już zaczynał się mój park i aleja ku pałacowi wiodła wśród drzew, lasu ogólnie było trochę więcej. Właściwie dochodził aż do tej wyjeżdżonej drogi na łące, gdzie teraz widniała biało-zielona bariera, ledwo o parę metrów od niej Gwiazdeczka mnie niosła…

Zaraz, chwileczkę. Czy ten koń teraz pode mną to była w ogóle Gwiazdeczka? Niemożliwe przecież, żeby po stu piętnastu latach życia była wciąż młoda i pełna wigoru, czy nie wydało mi się, że wygląda jakoś trochę inaczej…? Nie, nie wydało mi się… No dobrze, ale ją też przeniosło przez tę kretyńską barierę czasu, więc może to jednak ona…?

Nie mogłam teraz zsiąść i obejrzeć jej dokładnie, bo znowu miałabym kłopot z wsiadaniem, a jej gwiazdka na czole powiedziałaby mi wszystko. Nie było takiej drugiej na świecie, pojawiała się w tej linii klaczy i przechodziła z matki na córkę, nie wiadomo dlaczego omijając ogiery. Znaliśmy jej kształt lepiej niż własne twarze, i ja, i Roman…

Jezus Mario, Roman…! Czy on się tu znajdzie…?

Myśl o Romanie sprawiła, że serce załomotało mi nagłym popłochem, więc czym prędzej wyrzuciłam ją z głowy. Rozglądałam się pilnie, krajobraz nie bardzo mi się podobał, te zabudowania w niewielkim oddaleniu ograniczały go i psuły. Przed sobą miałam linię zieleni, wypatrzyłam w niej żywopłot ogrodzenia, idący w poprzek i za nim rosnące drzewa, nie las już, raczej drzewa parkowe czy ogrodowe. Tam mieszkam…? Jeśli tak, jak mam się tam dostać? Skakać przez ten żywopłot? Bez strzemienia? Trochę wysoki…

Nie, nie musiałam. Asfaltowa szosa poszerzyła się na niewielkim kawałku i ujrzałam bramę. Zamkniętą, niestety. Zatrzymałam się przed nią, niepewna, co czynić, wołać kogo, jechać dalej…? Za bramą był podjazd, obok niego alejka, dalej dom.

Właściwie chciałabym, żeby to był mój dom. Przyglądałam mu się z wielkim zainteresowaniem, podobał mi się, piętrowy, z mieszkalnym poddaszem, rozczłonkowany, w porównaniu z dawnym pałacem niewielki, ale ciasnotą jakoś nie straszył. Ładny był. Przypomniało mi się, że podobno jestem bogata, gdyby nie należał do mnie, mogłabym go może kupić?

Stałam tak i gapiłam się, aż Gwiazdeczka okazała się rozumniejsza ode mnie. Zarżała nagle tak potężnie, że wręcz echo poszło, i jakieś konie jej odpowiedziały, aż się sama wzdrygnęłam. Na ten dźwięk przeraźliwy od razu ukazały się trzy radośnie szczekające psy i dwie ludzkie osoby, niewiasta jakaś wybiegła z domu, a z boku podjazdu wyskoczył… o ulgo niebiańska…! Roman!

– Już otwieram! – krzyknął.

– Nie otwierałam, bo mi się zdawało, że pani ma pilota! zawołała równocześnie niewiasta usprawiedliwiająco. Brama rozsunęła się przede mną dostatecznie wolno, że bym przez ten czas zdążyła jeszcze trochę pomyśleć. Więc jednak. Mój dom, nie muszę go kupować i trafiłam do niego. Ta osoba, co wybiegła, to pewnie Siwińska. Pilota, a diabli wiedzą, może i miałam pilota, chociaż w rym stroju było to wątpliwe. Psy, święci pańscy, czy dla tych psów nie okażę się obca? Wyglądają jak moje domowe, Zagraj, Łobuz i Dama. Doprawdy, Dama…!

Roman bez słowa wziął konia za uzdę i poprowadził dookoła domu, a przypuszczalna Siwińska wróciła do środka. Psy biegały dookoła, Gwiazdeczka nie zwracała na nie uwagi, najwidoczniej cała ta menażeria była w przyjaźni. Milczałam przezornie na wszelki wypadek, aż znaleźliśmy się nie na tyłach budynku, a z boku, gdzie ujrzałam dziedzińczyk, wybieg i bez wątpienia niewielką stajnię.

Roman pomógł mi zsiąść.

– Łaska boska, że Siwińska nie zwróciła uwagi, jak jaśnie pani jest ubrana, a nikogo innego w pobliżu nie ma – westchnął z ulgą niemal równie wielką, jak moja na jego widok. – Zorientowałem się, że jaśnie pani znów przeskoczyła barierę czasu, kiedy się okazało, że nie karetę myję, tylko samochód, i nie bardzo wiedziałem, co robić. Miałem nadzieję, że jaśnie pani trafi, ale już bym pojechał szukać…

– Diabli nadali – wyrwało mi się w odpowiedzi. – Niech Roman popatrzy, czy to jest Gwiazdeczka:?.

– A, tego nie wiem. Zobaczmy.

Razem z szaloną uwagą obejrzeliśmy jej łeb i kłęby. Nie różniła się od siebie niczym.

– Skakałam razem z nią – przypomniałam. – Więc może ona też…?

Roman, na zmianę, kiwał i kręcił głową.

– Bóg raczy wiedzieć. Możliwe, że i ona też przeszła, a z drugiej strony zdarza się, że w którymś tam pokoleniu p jawi się identyczna klacz po jakiejś prababce. Jej, w każdy razie, powinno być wszystko jedno.

– No dobrze, ona czy nie ona, dajmy spokój na razie – zniecierpliwiłam się. -Co się tam dzieje w domu!? Czy ja mam Zuzi wyjaśnień, bardzo cennych, które pozwalały mi przynajmniej rozumieć, co się dzieje.

Ów proszek, wszędzie rozpylany, miał pokazać odciski palców. Te odciski palców wciąż mi się o uszy obijały i wciąż nie wiedziałam, co to jest i czemu ma służyć, ale też wolałam nie pytać, bo wszyscy tak o nich mówili, jakby stanowiły rzecz najprostszą w świecie. Ślady stóp na podłodze zrozumialsze były dla mnie, bo wszak zdarzało się często, że po śladach kopyt końskich złodziei odnajdywano, tyle że końskie kopyta wyraźnie odciskały się w ziemi i błocie, tu zaś posadzka była i maty dywan leżał. Cóż się mogło odcisnąć…? A jednak policja zadowolona była bardzo i z czegóż…?! Z owego odoru nieznośnego, który wszystkich od drzwi odpędził, dzięki czemu nikt do pokoju nie wszedł i śladów nie zadeptał. Chwalili sobie takie wielkie dla nich ułatwienie.

Z uwag Gastona wywnioskowałam, że podobno na najgładszej posadzce najczystsze nawet obuwie zawsze swój ślad zostawia, a przyrządy jakieś tajemnicze, od ludzkiego oka znacznie lepsze, ów ślad wykryć potrafią. Z podziwem słuchałam, że tu już wykryły i pokazały, iż ostatnie osoby, w tym pokoju obecne, to była ofiara i zbrodniarz, a zbrodniarz był płci męskiej. W każdym razie męskie buty miał na nogach. Ku mojemu zdumieniu odkryli nawet ich rodzaj, kształt i wielkość, a dalej mogli odgadnąć wzrost i ciężar złoczyńcy. W cichości ducha postanowiłam możliwie dużo książek kryminalnych przeczytać, takie sprawy opisujących, i dodatkowo postarać się o jakieś naukowe dzieło. Pożytek z encyklopedii płynący zdołałam już zauważyć, teraz zaś chęć mnie wzięła porównać sobie encyklopedię jak najstarszą z nowymi.

Potwierdziło się, że ofiarą padła Luiza Lerat i przestało mnie dziwić, że tak znikła z horyzontu, choć spodziewałam się po niej kłopotów. Pan Desplain na stronie wyznał mi to samo, też był zdumiony jej milczeniem i nieobecnością, nie chciał mi tym zawracać głowy, ale z dnia na dzień oczekiwał trudności z jej strony. Teraz, może to nieprzyzwoite i brutalne, ale ulgi doznaje, że jeden problem upadł.

– Nie śmiem się spodziewać, że i pan Guillaume doznał podobnego uszczerbku – dodał dość cierpko. – Byłaby to zbyt wielka pomyślność. Ale też mnie dziwi, że jakoś przycichł.

Badania wśród ludzi policja jęła czynić. Okazało się, że pies Alberta największą gra w tym rolę i jest świadkiem najcenniejszym, bo z pewnością nie kłamie, niczego nie ukrywa i nie da się przekupić. Moim zdaniem i reszta mówiła prawdę, i bardzo chciałam przy takim przesłuchaniu się znaleźć, ale było to niemożliwe, bo z każdym rozmawiano oddzielnie i w cztery oczy. Każdy jednakże później z zapałem opowiadał, o co go pytano i co odpowiedział, więc i tak można było zyskać dużo wiedzy.

Roman miał jej najwięcej. Policja swoich wniosków jeszcze nie ujawniała, ale sam swoje zdołał wyciągnąć.

– Panna Lerat miała własne klucze, tego wszyscy są pewne – rzekł, podszedłszy ku nam. – Dodatkowe, które musiała po cichu dorobić dla siebie, znaleziono je przy niej. Wkradła się tu, kiedy po zamknięciu pałacu już nikogo nie było, kuchennym wejściem, bo tam śladów najwięcej. Wygląda na to, że zabójca przyszedł z nią razem, zamordował ją, drzwi zamknął… Tych dwóch kluczy przy jej pęku brakuje, więc musiał je zabrać ze sobą, ale kuchenne drzwi zwyczajnie zatrzasnął, bo jest tam zamek zatrzaskowy.

– W nocy to było czy w dzień? – zainteresował się Gaston. – W tym rzecz, że w dzień, bo w nocy, z racji całego ruchu w stajniach, bardzo pilnowano. Jest tu więcej psów, nie tylko ten koronny świadek Alberta, na noc są wypuszczane. Ustalono już datę tego wypadku i wiadomo, że nie mógł uciec od razu, mnóstwo ludzi się kręciło, a wszyscy tutejsi, więc obcego by zauważono. Poza tym istnieją przypuszczenia, że czegoś szukał po pałacu i tak doczekał wieczoru, w nocy natrafił na przeszkody, więc w rezultacie wymknął się w dzień. A ten następny dzień już był dla niego łatwiejszy, ponieważ zaczęto zwozić konie i pojawili się obcy, mógł się wmieszać między nich i nikt by na niego nie zwrócił uwagi.

– Dobę przesiedział ze swoją ofiarą! – wykrzyknęłam ze zgrozą.

– Musiał mieć mocne nerwy. Zresztą, pałac jest duży… Przerażające mi się to wydało. Zaspokoiłam już nieco ciekawość i miałam dość tej woni, którą w samej sobie zaczynałam czuć, zgodziłam się zatem odjechać. Ponadto byłam głodna, co usiłowałam ukrywać, bo nie stracić apetytu w obliczu zbrodni, to wprost nieprzyzwoite i skandalicznej nieczułości dowodzi. Jeść tu, na miejscu, wydawało mi się nieprzyzwoite tym bardziej, wolałam zatrzymać się gdzieś po drodze albo nawet do Paryża na głodno wytrwać.

Czekałam przez chwilę w bibliotece, aż Roman podjedzie, i rozglądałam się wokół. Biblioteki jeszcze wcale nie zdążyłam spenetrować, ledwie okiem na nią rzuciwszy, teraz zatem skorzystałam z okazji i przebiegłam wzrokiem grzbiety książek, którymi całe ściany były zapełnione. Biblioteka w Trouville już mi żeru dostarczyła, ta była większa, stwarzała większe nadzieje. Już widziałam, że pół życia mogłabym tu spędzić na czytaniu, kiedy nagle wpadło mi w oko grube dzieło pod nad wyraz interesującym tytułem. Historia samochodu!

Wyciągnęłam je z półki. Zajrzałam na początek i od razu ujrzałam coś nadzwyczajnego! Wizerunek dokładnie tego automobilu, którym śmiałek-wynalazca przez cały Wiedeń przejechał i który widniał w tygodniku, przez ojca mojego sprowadzanym. Razem oglądaliśmy go z ciekawością wielką, mnie się wydawał dziwaczny i raczej obrzydliwy, a ojcu mojemu zachwycający! Pamiętałam go doskonale…

Pojęłam, że z tej książki mnóstwo się mogę nauczyć, mnóstwo zrozumieć i czym prędzej zagarnęłam ją dla siebie. Romanowi kazałam tylko jakieś opakowanie dla niej znaleźć, by nikt się nie dziwił, że takie rzeczy czytam, i wyszłam z pałacu.

Zatrzymaliśmy się po drodze w pierwszej napotkanej restauracji i wonią rzeczywiście musieliśmy przesiąknąć, bo kelnerka dziwnie jakoś na nas patrzyła. My wszyscy, przywykłszy, na świeżym powietrzu już tego odoru prawie nie czuliśmy.

Jednakże i ja musiałam się wykąpać i przebrać, i Gaston był w tym samym położeniu, a nie wątpiłam, że i Roman postara się zmienić aromat. Dzięki czemu w Paryżu rozstaliśmy się na krótko, Gaston pojechał do siebie, a ja zostałam sama z Romanem.

Rzuciłam się na niego z pytaniami od razu.

– Dobrze, że jaśnie pani nie zdradziła się z tym niepotrzebnie – pochwalił mnie. – Odciski palców to jest rzecz znana już prawie od stu lat. Wykryto, że nie ma na świecie dwóch jednakowych, bardzo długo ludzie nie chcieli w to wierzyć, przeprowadzono miliony badań i fakt jest faktem, nie ma. Najgłupszy złodziej już teraz pracuje w rękawiczkach, ale, oczywiście, rzadko się zdarza, żeby ktoś żadnych śladów palców nigdzie nie zostawił, więc zawsze coś znajdą. Nie dość na tym, teraz już można rozpoznawać nawet ślady rękawiczek. Ślady tkaniny również, powiedzą pani, w jakim ubraniu ktoś na fotelu siedział, odgadną, kto zakleił kopertę, jeśli ją polizał. Właściwie prawie wszystko. Jaśnie pani powinna poczytać książki na ten temat, jeśli jaśnie pani sobie życzy, znajdę coś odpowiedniego w księgarniach i kupię.

Sama też już na ten pomysł wpadłam, więc bardzo jego propozycji przyklasnęłam. Z tym że nie kazałam kupować zbyt wiele, bo istniała możliwość, że dużo lektury we własnych bibliotekach znajdę. Tak jak tę historię samochodu…

Umówiona z Gastonem, nie miałam czasu dalej się kształcić, musiałam zadbać o siebie. Niepokoiła mnie myśl o włosach, we włosach zapach najdłużej się trzyma, ale zabiegi fryzjerskie zbyt długo by trwały, więc tylko perfumami się posłużyłam, doskonale wiedząc, że zbyt silna woń złego gustu dowodzi. Z dwojga złego jednakże wolałam zostać posądzona o zły gust niż rozsiewać trupie odory.

Popołudnie i wieczór spędziłam cudownie.

Trudno mi się było z nim rozstać przed drzwiami hotelu, ale czułam, że muszę. Nie była to chwila na te doznania upojne, które już zaczynałam przeczuwać. Nie w obliczu zbrodni, świeżo odkrytej, nie na oczach całego personelu hotelowego i nie pod strażą Romana…

Ewa darowała mi brak wieści od wczoraj, kiedy wyjawiłam jej, co mnie w Paryżu zatrzymało. Mniej przejęła się dramatem w Montilly niż zaciekawiła, bo o Luizie Lerat nigdy dotychczas nie słyszała, zaś o moich drobnych perypetiach spadkowych nie miała żadnego pojęcia. Nie wdawałam się zresztą w szczegóły tych ostatnich, uważając je za minione i teraz już mało ważne.

– Armand był wściekły – powiadomiła mnie w zamian. – Dopiero późnym wieczorem zorientował się, że pojechałaś do Paryża. A że Gaston zniknął również, wysnuł sobie własne wnioski i nadal jest zły jak diabli. Coś mi się jednak wydaje, że nie zrezygnował… O, proszę, już idzie!

Siedziałyśmy na plaży w cieniu namiociku, nawet jeszcze do wody nie wszedłszy. Karol, Gaston i Philip zostawili nas same, wyraźnie widząc, że jakichś zwierzeń wzajemnych jesteśmy spragnione, Armand natomiast podszedł bez wahania i siadł na leżance tuż przy moich nogach. Myślałam, że pocznie mi czynić jakieś wyrzuty albo zadawać pytania, ale nie, wesoło jął opowiadać o wczorajszych gonitwach konnych w Deauville, gdzie sam śmieszną pomyłkę popełnił i dzięki niej wygrał. Udawał, że moją nieobecnością nie przejął się wcale i tylko zdawkowy żal wyraził, że mnie nie było, bo, jako znawczyni koni, zapewne wygrałabym więcej. Po czym zaproponował na dzisiaj wieczór w kasynie.

Zawahałam się z odpowiedzią. Prawdę mówiąc, powinnam była wracać do Paryża, a ściśle mówiąc, do Montilly, i poważnie się zająć porządkowaniem i odnawianiem pałacu, i nawet miałam zamiar pod wieczór wyjechać, ale był to zamiar bardzo niepewny. Moje myśli i uczucia Gaston wypełniał. W Paryżu hotel, służba, ludzkie oczy… a tu miałam własny dom, w którym jedna Florentyna wcześnie szła spać, Roman zaś już mnie tak nie pilnował…