175171.fb2
Aż wzdrygnęło się we mnie wszystko i mimowolnie oczy zwróciłam na Gastona, który z niewielkiego oddalenia, spod namiociku Ewy, akurat na mnie patrzył. I w tym samym momencie Armand, bezczelnie i zuchwale, przeciągnął dłonią po mojej nodze, przy której tuż siedział.
– Opaliłaś się już bardzo ładnie – rzekł z uznaniem, jakoś namiętnie pochwalnym.
Zerwałam się, jak oparzona, niemal piasek spod moich stóp prysnął, bąknęłam coś o gorącu i chłodzie i popędziłam do wody, nawet o czepku zapominając. Tą gwałtownością zaskoczyłam wszystkich, bo dopiero po chwili poderwał się i Armand, a z nim razem Ewa, panowie obok zaś jeszcze odrobinę później namyślili się nam towarzyszyć.
Armanda, przez przypadek zapewne, zdołałam oszukać. Prawie zdołał mnie dogonić i wielkim skokiem rzucił się w głąb morza, w przekonaniu, że, jak zwykle, zechcę uciekać przed nim, płynąc. Tymczasem ja w tym momencie przypomniałam sobie o włosach, niczym nie okrytych. Gdybym je zamoczyła w morskiej wodzie, na nowo musiałabym wszystkich zabiegów fryzjerskich dokonać, które już dziś rano u Ritza półtorej godziny fryzjerowi zajęły.
Zatrzymałam się zatem jak wryta, ledwie po pas wbiegłszy, on zaś nurkiem wielki kawał odpłynął, a wynurzywszy się, zaczął mnie wzrokiem wokół siebie szukać. Te kilka chwil wystarczyło, bym się znalazła otoczona przez całe towarzystwo, dzięki czemu dostęp do mnie już miał wysoce utrudniony. Pozostałam na płytkiej wodzie, łagodnie się na falach kołysząc i pilnując, by głowy nie zamoczyć, co od razu wszyscy ode mnie usłyszeli i zrozumieli, bo najgorszy debil łatwo by odgadł, że z taką ilością włosów muszę mieć kłopoty. Gastona wzrokiem od wypłynięcia w morze powstrzymałam, do czego już się wyraźnie szykował. Pojął chyba moje spojrzenie, bo coś w nim jakby błysnęło i został przy mnie.
Armand, wróciwszy, próbował się zemścić. Chlapnął na mnie fontanną wody, alem się w bok rzuciła i głowy mi ten wodotrysk nie sięgnął. Symulując równocześnie wielką urazę i dostateczne ochłodzenie, wyszłam na brzeg tak niezręcznie, że Gastona koniecznie musiałam się przytrzymywać…
Ach, to wychowanie, w całym moim życiu odbierane… W iluż okolicznościach tak cudownie przydatne, ileż niuansów mające, jakże w obecnych czasach mężczyznom obce…!
Matkę, ciotki, guwernantki i niańkę moją w tym momencie błogosławiłam…
Ewa dla żartu Armandowi wyjść z wody przeszkodziła, nie na długo wprawdzie, ale czas ten okazał się dostateczny. Gaston ocenił chyba całą sprawę właściwie, bo nie oddalił się już ode mnie, ruszyliśmy przejść się kawałek wzdłuż brzegu i zaraz wprost mnie spytał:
– Mam się wtrącić czy wolisz sama sobie z nim poradzić? – Och, poradzę sobie – odparłam lekko, bo w tej kwestii nie miałam wątpliwości, za plecami zawsze czując opiekę Romana. – Nie chcę tylko, żeby ktokolwiek myślał, że to natręctwo ma jakieś podstawy i że je aprobuję.
– Jak sobie życzysz. W razie czego wiedz, że jestem do dyspozycji.
Do licha! Do dyspozycji… Pewnie, że wiem i że chcę, żeby mi był do dyspozycji, tylko może niekoniecznie w pojedynku z Armandem… Inne formy tej dyspozycji bardziej by mi odpowiadały.
Wahałam się zaprosić go do siebie. O powrocie do Paryża zaczęłam mówić, nie kryjąc skłopotania i troski o Montilly, na co mi bardzo rozsądnie poradził. Wszak przenoszenie się z Paryża do Trouville i z powrotem krótko trwa i w każdej chwili jest możliwe, czemuż bym zatem nie miała na kilka dni tam pojechać, zarządzić przygotowanie pałacu do zamieszkania choć w małej części, w samym Paryżu apartament wynająć lub kupić i z Ritza się wynieść. Do Trouville zaś przyjeżdżać, kiedy mi się spodoba i kiedy ochłody zapragnę.
O porzuceniu Ritza już i sama myślałam z racji kosztów wielkich, choć było mi tam bardzo wygodnie, więc chętnie jego radę przyjęłam. Tyle że sama nie umiałam wszystkich tych spraw załatwić, bo i ludzi należało do remontu pałacu nająć, i mieszkanie odpowiednie w mieście znaleźć, a Paryż w sierpniu stał pustką, sami turyści go wypełniali, do niczego nie przydatni.
Tu Gaston przyznał mi rację, ale zarazem Mamina Becka polecił. Na miejscu mieszkając, wszystkich znał i ludzi do roboty mógł znaleźć z łatwością, co do mieszkania zaś, jacyś pośrednicy z pewnością dostęp do siebie zostawili i tą kwestią pan Desplain potrafi się zająć. Ja bym tylko musiała zarządzenia wydać.
Zarazem przypomniał mi Romana, który wszystko umiał załatwić, z niego zaś rozmowa na Polskę zeszła.
– Bywam tam często – rzekł Gaston. – Po kądzieli z Polski pochodzę.
To mnie bardzo zainteresowało, więc jął mi wyliczać swoich przodków. Razem z tymi przodkami wróciliśmy do towarzystwa, gdzie w wyliczaniu i Ewa udział wzięła, do swoich prababek sięgając, aż zorientowałam się, że pra-pra-pradziadek Gastona mógł być na moim ślubie. War mnie oblał, bo nagle nabrałam pewności, iż ów młodzieniec, w przeddzień dostrzeżony, zapamiętany na zawsze i tak bardzo do niego podobny, to musiał być właśnie on!
Cudem chyba żadne słowo o wydarzeniu z ust mi się nie wyrwało, bo przy podobnym wspomnieniu już bez wątpienia za wariatkę by mnie wzięto. Przezornie wolałam zmienić temat, o kłopotach mieszkaniowych napomykając, co oczywiście nową dyskusję wywołało. Nikt na tych wakacjach nie miał nic do roboty, więc chętnie w cudze sprawy każdy się wdawał.
Pobyty Gastona w Polsce nadzwyczajnie mnie ciekawiły, bo skoro Francja aż tak się zmieniła, tam również wszystko musiało wyglądać inaczej, a nie mogłam się przecież przyznać, że nie mam pojęcia, jak. Powinnam to wiedzieć lepiej od niego i żadne zamknięcie na głuchej wsi w lesie mnie nie tłumaczyło, skoro, wedle opinii Ewy, i sam las bardzo się zmniejszył. Miałam wielką ochotę zabrać Romana i pojechać tam choć na tydzień, ale bałam się trochę, że znów tym sposobem jakąś barierę przekroczę, nie wiadomo do czego wrócę i od tego już do reszty kołowacizny dostanę.
W tym nowym świecie zaczynało mi się coraz bardziej podobać…
Ustaliłam sama ze sobą, że do jutra jeszcze w Trouville zostanę, a po południu do Paryża pojadę i kilka dni na urządzenie domów poświęcę.
Na Gastona zdecydowana już byłam całkowicie, ale postanowiłam z inicjatywą żadną nie występować. Niech on teraz przedsiębiorczość jakąś wykaże. Ułatwienie pewne zastosowałam, każdemu objawiłam inne zamiary wieczorne, to wycieczkę po okolicy, to odwiedzenie kasyna, to wizytę u Ewy, która dobrze wiedziała, że może się mnie nie spodziewać, jemu jednemu powiedziałam, że w domu zostanę i lekturze się oddam. Co prawdą było o tyle, że istotnie chciałam poczytać książkę o samochodach.
Siedziałam i czytałam rzeczywiście, a temat, wbrew spodziewaniom, pochłonął mnie bez reszty. Ach, ojciec nieboszczyk gdybyż to do rąk dostał…!
Kto by przypuszczał, że aż tak dawno o pojazdach bez koni myślano! Nic dziwnego, że i ojca te wynalazki intrygowały i coraz to nowych się spodziewał. Rysunek jeden, całkiem taki, jaki tu ujrzałam, wisiał u niego w gabinecie na ścianie…
Przy wizerunkach i fotografiach owych automobili ludzie się pokazywali i mogłam widzieć przy okazji, jak się moda i stroje zmieniały, co nie wiem, czy nie zajmowało mnie jeszcze więcej. Już przy silniku parowym i okropnie niezgrabnych sukniach byłam, kiedy Gaston przyszedł.
Piechotą przyszedł, nie wziął samochodu, i taktowne to było z jego strony, bo po cóż ma być powszechnie widoczne, że jego pojazd pod moim domem stoi! Mimo przejęcia lekturą serce mi zabiło. Chociaż nawet dzwonka do drzwi nie słyszałam i dopiero głos jego z tych emocji historycznych mnie wyrwał.
Roman wydał mi się tym razem całkiem niepotrzebny, ale odosobniona byłam w swoim poglądzie, bo Gaston z nim właśnie wdał się w rozmowę, jakby do niego specjalnie przyszedł. O moich sprawach konwersowali, nie pozwoliłam się zatem całkowicie wykluczyć. Dwie kwestie omawiali, równie ważne i pilne, razem, odnowienie Montilly i wyszukanie apartamentu. Z Paryża do Montilly było blisko.
– Jaśnie pani przydałaby się swoboda ruchów -zauważył Roman. – Będziemy chyba musieli kupić drugi samochód, a jaśnie pani zrobi prawo jazdy.
– Nie masz prawa jazdy? – zdziwił się Gaston.
– Dotychczas nie było mi potrzebne – odparłam bez naysłu i doprawdy całkowicie zgodnie z prawdą, bo po cóż mi było jakieś prawo jazdy przy posiadanej ilości koni i karet. – Ale teraz Roman ma rację, należy to załatwić.
– Egzamin, na jakiś termin trzeba się zapisać. Prowadzić jaśnie pani umie, więc to będzie tylko formalność.
Trochę mi się włos podniósł na głowie, bo tę opinię Roman wygłosił mocno na wyrost. Owszem, miałam już pojęcie o czynnościach niezbędnych, żeby samochodem jechać, próbowałam, Roman sam mi pokazywał i nawet mnie chwalił, ale od prawdziwych umiejętności byłam jeszcze bardzo daleka. Praktyki potrzebowałam, jak przy wszystkim, powozić też nie nauczyłam się od razu i od łagodnych i posłusznych koni zaczynałam. Samochodem, którego już się wcale nie bałam i do którego przywykłam, powinnam więcej pojeździć, żeby wprawy nabrać, inaczej bowiem każdy egzaminator poznałby we mnie gęś niedoświadczoną.
Gastonowi taka komplikacja nawet do głowy nie przyszła. – Tu jest szkoła jazdy – oznajmił zachęcająco. – Tam trochę dalej, w kierunku na Hawr. Można od razu jutro porozumieć się z nimi i możliwe, że na egzamin eksternistyczny nie trzeba będzie wcale czekać.
Oczywiście, tego mi tylko brakowało…!
Roman przyjrzał mi się z uwagą i powątpiewaniem, ale nic nie powiedział, zapewne żeby mnie nie kompromitować. Dał mi tylko jakoś błyśnięciem oka do zrozumienia, że tę trudność przełamiemy. Odgadłam nawet, w jaki sposób, zapewne od wschodu słońca aż do śniadania będę jeździła po okolicy, umiejętności nabierając, całkiem tak samo, jak niegdyś musiałam ćwiczyć skoki na koniu…
Pomyślałam, że nader dziwnie ten naganny, przestraszający mnie trochę, a zarazem już upragniony romans do mnie się zbliża. Nie wiadomo nawet czy nie oddala…
Roman jednakże umiar i przyzwoitość zachował, nie narzucał swojej obecności, obiecał wszystko rozważyć i jutro przedstawić mi propozycje, teraz zaś skłonił się i odszedł. Czułam w głębi duszy, że Gastona aprobuje, przeciwnie niż Armanda, a co najdziwniejsze mi się wydało, to to, że mi jego milczące wtrącanie się wcale nie przeszkadza. Ani oburzenia nie czułam, ani żadnej obawy, ani nawet wstydu najmniejszego.
Na Florentynę zadzwoniłam i kazałam kolację jakąś sporządzić, by nigdzie nie chodzić. O ostrygi łatwo było, wątróbki gęsie i sery mogły głód zaspokoić, chęć spokojnej rozmowy o wczorajszych porannych, tak okropnych, wydarzeniach z łatwością mogłam symulować. Wino w piwnicy się znajdowało.
Gastona o zdanie nawet nie spytałam, bo widać było, że godzi się na wszystko, roziskrzonym wzrokiem we mnie wpatrzony, choć wyraz twarzy miał spokojny i pełen opanowania. Mniemam, że nie bardzo wiedział, co je, i można było przed nim otręby i kapustę jałową, bez okrasy, postawić, też by zjadł bez protestu. Przez żołądek do serca już mu chyba trafiać nie musiałam.
Przytomności umysłu jednakże zachował dosyć, by rozsądnie i rzeczowo o zbrodni ze mną rozmawiać. Rozterkę pewną czułam w sobie, bo i romans mnie nęcił, i tamte sprawy z Montilly. Po wstrząsie już przyszłam do siebie, równowagę odzyskałam całkowicie, a za to lągł mi się lekki niepokój, bo w końcu przytrafiło się to w moim własnym domu, jeszcze niedostatecznie mi znanym, który zamierzałam objąć w posiadanie. Cóż miało znaczyć owo okropieństwo, na samym wstępie odkryte?
– Plotkami tylko dysponuję – rzekł mi Gaston ze skruchą. – Obiło mi się chyba o uszy, że w grę weszły nieścisłości w inwentaryzacji. Pan Desplain zwrócił ci przecież na to uwagę?
– Tak – potwierdziłam. – Pistolety. Zaniżono ich wycenę tak bardzo, że złodzieja mogły skusić. Ukradłby jako coś niezbyt drogiego… Ale nie wiem, co dalej. Co by mu z tego przyszło?
– Poszukiwano by ich bez wielkiego zapału i zapewne bez skutku. Poczekałby, aż sprawa przyschnie, i sprzedał. Opłaciłoby mu się nawet za pół ceny.
– I panna Lerat zapragnęła je sobie przywłaszczyć? Ale były tam przecież dwie osoby…?
– Mogła mieć wspólnika. Razem przyszli i pojawiły się między nimi jakieś kontrowersje… A możliwe, że jest tam więcej przedmiotów źle wycenionych i zabójca usiłował je znaleźć dokładnie w tym samym celu. Po co my właściwie o tym mówimy?
Zaskoczona się poczułam, bo już mnie temat ciekawił, i popatrzyłam na niego pytająco.
– Za wcześnie na rozważania i wnioski. Dajmy szansę policji, niech wykryją coś więcej, będzie się nad czym zastanawiać. Znajomości panny Lerat muszą sprawdzić i tak dalej, a mnie, szczerze mówiąc, panna Lerat niewiele w tej chwili obchodzi.
Głosem spokojnym to powiedział, mnie jednak serce zabiło. Milczałam chwilę, po czym podniosłam się i zaproponowałam przejście do salonu, co w zasadzie było rzeczą naturalną, choć tak naprawdę w myśli mi tkwiły dogodności, możliwe, że przydatne. Dalej od kuchni był położony i umeblowany wygodnie, a radio od paru już godzin zawierało w sobie płytkę z muzyką bardzo romantyczną. Przez roztargnienie włączyłam je, przechodząc.