175171.fb2 Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 47

Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 47

– Tak, przez okno go widzę…

– On ma więcej rozumu niż ty. Powiedz mu, co ja mówię, i jedź do notariusza!

Tym okrzykiem pani Łęska zakończyła konwersację i rozłączyła się pozostawiając mnie w stanie osłupienia doskonałego. Dobry Boże, czy ja się od tego Armanda już nigdy w życiu nie odczepię?

Na wszelki wypadek poszłam za jej radą, korzystając z czasu, żeby obejrzeć nowoczesną Warszawę. Roman mnie obwiózł po całym mieście, które chwilami wydawało mi się nawet dość znajome, a chwilami całkowicie obce. Zaintrygowała mnie budowla ogromna, w samym środku wzniesiona, niepodobna do niczego, ani do dawnych pałaców, ani do nowych wieżowców, wielce ozdobna i nader dziwaczna. Roman mnie objaśnił, że jest to najsłynniejszy budynek kraju, Pałac Kultury, którym nas Rosja po ostatniej wojnie uszczęśliwiła i z którym teraz nie wiadomo co zrobić. Zepsuł się podobno już ładne parę lat temu i ciężko w nim wytrzymać,, bo klimatyzacja działać przestała, a żadne inne wentylacje nie zostały przewidziane. Gdyby zatem miał służyć do, na przykład, powolnego duszenia skazańców, owszem, nadałby się nieźle.

Nader pouczającą wycieczkę odbywszy, podpisałam wreszcie ten przeklęty testament. Oryginał został u pana Jurkiewicza, a ze sobą zabrałam kopię. Z ulgą wielką i obfitymi zakupami wróciłam do domu.

Dziwiło mnie trochę, że nie widzę gości. Czyżbym nie miała tu żadnych znajomych i przyjaciół? Pamiętałam, że przed stu piętnastu laty opadli mnie już pierwszego dnia, cóż za umiar teraz okazują?

Roman wyjaśnił mi to zjawisko.

– Wszyscy pracują, proszę jaśnie pani, albo interesy robią i nikt nie ma czasu. Tak sobie wpaść z wizytą, a szczególnie do nas, do Sękocina, to rzadko kto sobie może pozwolić. Ja bym radził… ośmielam się… żeby jaśnie pani swój notes przejrzała.

Prawda, miałam notes! Chwyciłam go z wielkim zaciekawieniem i jęłam przeglądać, po większej części na obce nazwiska się natykając. Ale także Porajskich znalazłam, Wąsowiczów, Burzyckich, Tańskich… Najwidoczniej nie wszystkie rodziny przez ten miniony czas wyginęły i doprawdy, przydałaby mi się jakaś osoba o plotkarskich skłonnościach, która by o ich losach opowiedziała. Tymczasem do zdobywania całej tej wiedzy towarzyskiej miałam wyłącznie Romana!

Późne popołudnie już było, zatem tak sobie, z pustej ciekawości, na chybił-trafił wybrawszy, zadzwoniłam do Moniki Tańskiej. Dawna, znana mi, baronowa Tańska jakoś najbardziej mi pasowała, z tym że tamta, sprzed wieku, miała na imię Klara. Linia męska musiałaby się uchować, żeby nazwisko pozostało…

– Katarzyna Lichnicka – przedstawiłam się, niewieści głos usłyszawszy, i więcej nic nie zdążyłam powiedzieć.

– Kaśka! – ucieszyła się moja rozmówczyni. – No wiesz…! Wreszcie jesteś! Gdzieś ty się podziewała, na tydzień wyjechałaś, a nie ma cię przeszło miesiąc! Kiedy wróciłaś?

– Wczoraj – odparłam, pełna nadziei, że z Moniką Tańską rozmawiam i bardzo jej ciekawa. – Tak mi wypadło, że zostałam dłużej, ale już dzwonię.

– Natychmiast musimy się zobaczyć! Przyjedziesz do mnie…? Nie, czekaj, to ja wpadnę do ciebie, u mnie wszyscy będą przeszkadzać, a może nowe ciuchy przywiozłaś?

– Tyle co kot napłakał. Bardzo dobrze, kiedy przyjedziesz? – Dziś nie dam rady, ale jutro. Chcesz? Koło piątej, urwę się z roboty.

– Doskonale – powiedziałam całkiem szczerze. – To do jutra…

I wcale to nie był koniec rozmowy. Nowa Monika Tańska wylała z siebie mnóstwo tak upragnionych przeze mnie plotek, dowiedziałam się, że jakaś Anita ma nowego gacha, że Burzyccy znów się zaczęli rozwodzić, że jakiś Tomasz zdecydował się kupić ten cały teren na Mazurach, że jakaś Agata nareszcie jest w ciąży i będzie rodzić, że jakaś Marzena przez miesiąc schudła o pięć i pół kilo i że mała Wąsowiczówna wdała się w narkotyki, kompromitując strasznie Dominika. Pomyślałam, że trzeba będzie ją, tę Monikę, namówić na jakieś obszerniejsze przyjęcie, żebym mogła u niej poznać tych wszystkich moich znajomych.

Na dalsze telefony już się nie odważyłam, ale za to zadzwoniono do mnie.

– Cześć, tu Michał – powiedział męski głos w słuchawce. – Chwałaż Bogu, że już jesteś! Doczekać się nie mogłem!

– Witaj – odparłam, nie mając pojęcia, kim jest ów Michał. – No jestem. Bo co?

– Bo kroi nam się niezły interes, tyle że ryzykowny i musisz zadecydować, idziemy na to czy nie. W grę wchodzi duży nakład. Wpadnij jutro koło południa, koniecznie, ostatnia chwila!

– Gdzie…?

– Jak to, gdzie? Do wydawnictwa! Będziesz mogła?

– Będę, dobrze, wpadnę – zgodziłam się słabo, zastanawiając się w popłochu, czy Roman albo pan Jurkiewicz będą wiedzieli, gdzie się to tajemnicze wydawnictwo mieści. Pytać o to wydało mi się niewłaściwe.

Nie mniej od wydawnictwa tajemniczy Michał ucieszył się i odłożył słuchawkę. Usilnie zaczęłam zastanawiać się, o co tu może chodzić, i znów chwyciłam notes. Zaczęło mi się coś majaczyć, zajrzałam do otrzymanych od pana Jurkiewicza dokumentów, zadzwonił Gaston, omal nie zwierzyłam mu się, jaki mam kłopot, wezwałam w pomoc Romana…

Okazało się, że jestem współwłaścicielką wydawnictwa książkowego, które doskonale prosperuje i w którym mam głos decydujący, bo na moich pieniądzach stoi. Znalazłam właściwy adres, znalazłam nawet nazwisko owego Michała. Dolnik. Michał Dolnik. Może być.

Zadzwoniłam do pani Łęskiej z informacją, że jeszcze żyję, Armanda nie ma, a testament nareszcie został podpisany I i mam w domu kopię.

– Opraw ją w ramki i powieś na ścianie, na widocznym miejscu – poradziła mi. – Żeby to była pierwsza rzecz, jaka mu w oko wpadnie, w razie gdyby się pojawił.

Po czym przekazała mi wieści o najnowszych odkryciach. Odnaleziono podobno buty, które zostawiły ślady po sobie w kredensowym gabinecie panny Luizy, i wykryto je w śmietniku pod domem Armanda. Kolejna poszlaka, dla pani Lęskiej będąca dowodem niezbitym, miał dość rozumu, żeby je wyrzucić, ale nie dość, żeby do wyrzucania znaleźć odpowiednie miejsce. Pewna już była, że to on ją zabił i nawet przyczynę odgadywała, ale sprawdzi to ostatecznie za dwa tygodnie i wówczas mi powie. Nie nalegałam, zbyt wiele tu miałam własnych zagadek i kłopotów, żeby jeszcze Armandem sobie głowę zawracać.

Dosyć trudne wydało mi się to obecne życie, jednakże interesujące. Widać już było, że nudzić się nie zdołam!

Co przeżyłam, ludzkie słowo nie opisze!

Zaczęło się od tego, że wsiadłam na konia. W spodniach do konnej jazdy i żakieciku, siodło było męskie, sprawdzone, nie zleżałe, w doskonałym stanie, Roman mi dłoń podstawił, ta nowa Gwiazdeczka do galopu się rwała.

I od razu zaczęła ponosić.

Kiedy pojawiła się przede mną biało-zielona bariera na łące, wpadłam w najdzikszą panikę. Jezus Mario, ona mi znów skoczy, znów się znajdę w poprzednim świecie, tym sprzed stu lat, na męskim siodle, w spodniach…! Z Armandem na karku, bez Gastona, bez telefonu, bez samochodu, bez łazienki… Bez książek, które już tak mnie zaciekawiły! A za to z całym bagażem trosk i plotek, na skraju kompromitacji…

Ależ nie chcę! Za nic!!!

Wszystkie siły włożyłam w opanowanie rozszalałej klaczy, hamowałam ją, zmuszałam do skrętu, w desperacji postanowiłam spaść z niej przed skokiem, ona niech się przenosi do zeszłego wieku, jeśli koniecznie chce, ale ja tu zostanę! Może zdołam ujść z życiem…

Jednak udało mi się. Tuż przed samą barierą Gwiazdeczka zmieniła kierunek, skręciła gwałtownie w lewo, kładąc się niemal, poszła w las, zostawszy po tej stronie. Z ulgą niebotyczną pozwoliłam jej pędzić jeszcze przez jakiś czas leśną ścieżką, uspokoiła się wreszcie, zwolniła i już posłuszna i grzeczna poddała się mojej ręce. Pot po mnie płynął, więcej wywołany strachem niż wysiłkiem, dłonie mi drżały, oddychałam głęboko, zawróciłam ją, widok asfaltu za drzewami sprawił mi najwyższą przyjemność.

Od tego przenoszenia się w czasie tam i z powrotem zdrowe zmysły straciłabym z całą pewnością i nieodwracalnie…! wróciłam do domu szczęśliwie i już bez żadnych przeszkód. Poranny spacer dostarczył mi wrażeń niezapomnianych, a przede mną widniały następne emocje. Pojechałam na umówioną wizytę, gdzie doznałam kolejnego wstrząsu.

O wydawnictwach wszelkich nie miałam wszak najsłabszego wyobrażenia, a tu zasypano mnie informacjami, z których zrozumieć zdołałam tylko jedną. A mianowicie, że im więcej towaru, tym taniej on kosztuje. Taką rzecz pojąć nawet najgorszy tuman potrafi, na tym się więc oparłam w decyzji, jaką ze mnie wydarto.

Ryzykowna ona była podobno i wielkich strat mogła przyczynić, ale z drugiej strony nadzieję na wielkie zyski stwarzała. No więc niech tam, wola boska, przewidywane straty mogłam ponieść, do bankructwa się nawet nie zbliżając. W skupieniu wielkim starałam się tylko, jakoś nieznacznie i podstępnie, zapamiętać ludzi, z którymi miałam do czynienia, i nazwiska do osób dopasować, co mi się w pewnym stopniu udało. Następnie przyjechała Monika Tańska.

Pamiętałam już, że w drodze powrotnej powinnam czynić Zakupy, bo obyczaj dostarczania do domu wszelkich towarów przez kupców zanikł kompletnie, a nie można było wymagać od Siwińskich, żeby duże ciężary parę kilometrów na piechotę nieśli. Owszem, zapasy jakieś w domu miałam, trudno jednakże bez czegoś świeżego się obyć, choćby owoców czy pieczywa. To też była nowość dla mnie, nigdy w życiu dotychczas nie musiałam żadnego domu w produkty spożywcze osobiście zaopatrywać i nawet mi się to dość spodobało. Na przyjęcie pani Tańskiej podwieczorkiem wybrałam różne zabawne rzeczy, jakieś ciasteczka większe i mniejsze, serki rozmaite, gotowe kotleciki z drobiu, na rożnie w magazynie skwierczące, sama ciekawa ich smaku, do tego kazałam Siwińskiej sałatkę owocową przyrządzić z bitą śmietaną. Śmietanę do ubicia również musiałam kupić i teraz dopiero uświadomiłam sobie w pełni, że nie mam folwarku, nie mam własnych krów, kur, kaczek, gęsi, indyków, bażantów… Nic swojego, wszystko trzeba kupować! Ale może to i wygodniej, o ileż mniej roboty w kuchni.

Monice Tańskiej przyjrzałam się z uwagą wręcz zachłanną, kiedy wysiadała z samochodu i podbiegała do moich drzwi. Starsza była ode mnie tak samo, jak dawna pani Tańska, i chyba nawet odrobinę do niej podobna. Charakterem i zachowaniem z pewnością.

Słusznie spragniona byłam rozmowy z nią, dobrze przeczułam, okazała się dla mnie istną kopalnią wiedzy. Część tych znajomych obecnych pasowała mi do tamtych, sprzed stu lat, odgadłam, że baron Wąsowicz musiał się ożenić, a na pewno nie ze mną, i męska linia do dzisiejszych czasów się uchowała, zrozumiałam, że Januszek Burzycki poślubił przed stu laty Zosię Jabłońską, która jakiś duży spadek dostała… Jezus Mario, po mnie czy co…? Może nie spadek, tylko posag, ciepłą ręką dany…? I obecni Burzyccy to ich potomkowie, musiało tak być, bo inaczej nic by mi się nie zgadzało. A Monika Tańska, w ogóle Tańska z domu, po mężu Strzelecka, ale po rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska.

Na szczyty dyplomacji się wspięłam, żeby to wszystko rozwikłać, a i tak chwilami Monika dziwiła się mojemu brakowi pamięci. Siedziałyśmy w jadalni przed wielką szybą, mając widok na trawnik i podjazd przed domem. Brama w ogrodzeniu, po wpuszczeniu Moniki, pozostała szeroko otwarta i nagle przez tę bramę wjechał jakiś samochód, na co nie zwróciłam w pierwszej chwili uwagi, zajęta nalewaniem herbaty.

– O, masz gościa? – powiedziała Monika z zainteresowaniem. – Kto to jest? Przystojny chłopak!

Odwróciłam głowę, spojrzałam i zdrętwiałam kompletnie. Z samochodu wysiadał Armand.

Tak długo milczałam, niezdolna do wydania głosu, że Monika zdążyła ocenić go dokładniej i zdumiewająco trafnie. Widać było, że jej się spodobał. Armand popatrzył w nasze okno, uniósł dłoń w powitalnym geście i skierował się ku drzwiom.

– Armand Guillaume – wydusiłam w końcu z siebie z wielkim wysiłkiem. – To Francuz. Mój bardzo daleki krewny.

– Francuz? – ucieszyła się Monika- Dobrze, że nie Anglik,. francuski znam o wiele lepiej. Interesujący facet.

– Możesz go sobie wziąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale ostrzegam cię, że to łajdak.