175171.fb2
Więcej nic nie zdołałam powiedzieć, bo Armand wszedł, wpuszczony przez Siwińską.
– Witaj, droga kuzynko – rzekł drwiąco.
No i proszę, przyznał się do kuzynostwa i, można powiedzieć, do siebie samego. Nie miałam chęci wypominać mu poprzedniej powściągliwości, a przecież od początku musiał wiedzieć, kim dla niego jestem. Udawał obcego człowieka!
Przedstawiłam ich sobie wzajemnie i Monika z miejsca wzięła się do dzieła. To na jej pytania odpowiadał, a nie na moje. Owszem, miał wakacje, nagle przyszło mu na myśl odwiedzić Polskę, której prawie nie znał, wiedział, że wracam i skorzystał z okazji, pewny doskonałego przyjęcia u krewniaczki. Ma zamiar zostać tu jakiś czas i obejrzeć ten piękny kraj.
I oczywiście Monika zrobiła dokładnie to samo, co Ewa Borkowska w Trouville. Zaprosiła go do siebie na niedzielne przyjęcie, pojutrze. Barbecue, taka zabawa ogrodowa u niej, pieczenie kiełbasek na grillu. Podała mu adres, willa na Służewcu, dla mnie nie nowość, miałam to zapisane w notesie.
Nie wpatrywałam się w niego, bo aż mnie skręcało w sobie, ale całkowicie omijać go wzrokiem nie było możliwe. Za którymś spojrzeniem nagle coś mi błysnęło. Chwilowy zanik pamięci jakoś mi przeszedł, spojrzałam ponownie i znów mnie zamurowało.
Pod włosami w uchu miał maleńki kolczyk. Diamentowy, w kształcie gwiazdki.
I po co to było w ogóle zastanawiać się nad amantem panny Lerat, Armand już się do niej przyznał w sposób bezczelny, nawet z tą pamiątką przestał się kryć. Pani Łęska miała rację!
Jedna tylko myśl mnie w tej chwili opętała. Testament! Czemuż nie zastosowałam się do jej rady natychmiast, czemuż nie zawiesiłam go na ścianie, na widocznym miejscu! Jak mam teraz, ni z tego, ni z owego, zawiadomić go o podpisaniu ostatniej woli na korzyść kościoła, instytucji nietykalnej?!
Drugą moją myślą był Roman. Gdzie on jest, do diabła, wie o przybyciu Armanda czy nie? Jeśli nie, trzeba go natychmiast zawiadomić, bo, nie daj Boże, dokądś się oddali…
Pani domu zawsze znajdzie pretekst, żeby zostawić gości i na chwilę wyjść, chociażby do kuchni, to nie tamte czasy, kiedy wszystko służba załatwiała. Bąknęłam coś niewyraźnego i popędziłam do Siwińskiej.
– Gdzie Roman? – wysyczałam dziko.
– Przy koniach – odparła, nieco zdziwiona. – Słyszę, że to krewny pani przyjechał, będzie u nas nocował? Przygotować pokój gościnny?
Ciemno mi się w oczach zrobiło. No tak, tyle po polsku Armand umiał powiedzieć, oznajmić się jako rodzina. Roman przy koniach, jasne, trzy ich było, pozostałe też należało objeżdżać, nie tylko Gwiazdeczkę. Na diabła mi tyle koni…? Ściągnąć go tu, niech przyjdzie, Armand rzeczywiście gotów u mnie zostać, pierwszy raz mu się to uda, ze mną samą, w moim domu, bez służby… Ależ gotowa jestem Romana we własnej sypialni umieścić…!!!
Mignęła mi nadzieja na przedsiębiorczość Moniki, dawna pani Tańska umiała dla siebie wielbiciela zagarnąć, czy tej obecnej też się to uda? Nie wiadomo, niegdysiejsza grzeczność nie pozwalała się ofierze wymigać, teraz już to inaczej wygląda, a jeszcze Armand, przy jego bezczelności…? Nie mogłam na to liczyć, zażądałam sprowadzenia Romana, pośpiesznie poprosiłam Siwińską, żeby została dłużej, niech razem z mężem zjedzą kolację tu, u mnie, niech sobie pooglądają telewizję, gdzie chcą, w salonie, w gabinecie, w gościnnym pokoju, byle nie szli do siebie. Siwińska zgodziła się chętnie, bo moje telewizory podobno były większe niż ich, przez okno dojrzała męża, krzyknęła do niego, by zawołał Romana… Dostrzegła moje rozgorączkowanie, ale położyła je zapewne na karb emocji uczuciowych, może się kocham w kuzynie, tak nagle przybyłym…
Było mi wszystko jedno, co ona sobie myśli. Wróciłam do jadalni, Armand zostawił nas na chwilę same, poszedł myć ręce, jak dla mnie mógł iść się powiesić. Skorzystałam z okazji.
– Błagam cię, zabierz go ze sobą! – wyszeptałam rozpaczliwie do Moniki. – Nie pozbędę się go inaczej, wywlecz go stąd!
– Jak to? – zdumiała się. – Nie chcesz go? – Nie chcę. Za nic!
– Dziwię ci się. Nie ukrywam, że ja chętnie, tylko chyba się nie da. Jestem samochodem, on też…
– No to co?
– A to, że brakuje przyczyny odprowadzania. Mam go od razu zaciągnąć do łóżka? Nie popadajmy w przesadę. On mnie wcale nie podrywa, to ja jego. I już widzę, że trzeba będzie się trochę wysilić. Spróbuję, ale nie licz na to, że mi się uda.
– Więc siedź tu chociaż jak najdłużej! Bodaj do rana!
– A cóż to za jakaś animozja niezwykła? – zainteresowała się Monika. – Dajże spokój, piękny chłopak, co ci takiego zrobił? Miałam jej od razu powiedzieć, że próbował mnie zabić?
Skompromitować? Bzdura, kompromitacja nie wchodziła w rachubę, a o Gastonie mówić, to za obszerny temat. Zdążyłam tylko jęknąć i już się nasza konspiracja skończyła, bo Armand wrócił.
Zarazem uprzytomniłam sobie, że Gaston już po południu nie dzwonił. No nie, dzwonił, o czwartej, króciutko, spytał tylko, co dziś robię, przypomniał, że mnie kocha i rozłączył się. No tak, powiedziałam o wizycie przyjaciółki, zapewne nie chciał już później przeszkadzać.
Roman zajrzał do jadalni, wycofał się natychmiast bez słowa i po chwili wrócił, trzymając jakąś płaską teczkę w ręku. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale jaśnie pani zostawiła tę kopię testamentu w samochodzie – rzekł spokojnie i udał, że w tej chwili dopiero dostrzega Armanda. – O, pan Guillaume, witam pana. Co za niespodzianka!
– Jakiego testamentu? – zaciekawiła się Monika, nie mając pojęcia, jaką mi przysługę wyświadcza.
– Witam pana kierowcę – odparł Armand kąśliwie i znaczącym spojrzeniem kilkakrotnie obrzucił najpierw jego, a potem mnie. Cóż on chciał dać do zrozumienia, że z nim sypiam? Z Romanem? Ależ ten człowiek gotów był wymyślić najgłupsze świństwo i w każde uwierzyć!
– Kochanek lady Chatterley – wymamrotał jeszcze pod nosem, odwracając się ku oknu.
Monika to dosłyszała, z nagłym błyskiem w oku spojrzała szybko tak samo, na Romana i na mnie. Na litość boską, a cóż to za podlec ten Armand, to w ogóle nie człowiek, to jadowity skorpion! Zabiję padalca, nie wytrzymam, otruję go!!!
Z najwyższą satysfakcją i bardzo wyraźnie udzieliłam odpowiedzi Monice.
– Mój testament. Dzisiaj go podpisałam u notariusza. Oryginał został u niego, a ja mam kopię. Dziękuję, niech Roman ›łoży to na biurku w gabinecie.
Monika się znów zdumiała.
– Napisałaś testament? Po co? No nie, głupie pytanie, ale kogo uczyniłaś spadkobiercą, jeśli to nie sekret?
– Wszystko zapisałam na kościół.
– Kościół…? Zwariowałaś…? Najbogatsza instytucja świata! Na cóż im jeszcze i twoje pieniądze?!
– Ach, moja droga, to nie mój pomysł. Szczerze mówiąc, moja babka mnie do tego zobowiązała. Miała jakieś osobiste zgryzoty, wyrzuty sumienia czy coś w tym rodzaju i wiem, że bardzo chciała cały majątek przekazać na kościół.
– Dlaczego sama nie przekazała?
– Ze względu na dzieci. I oczywiście, gdybym miała dzieci, nie wygłupiałabym się z kościołem. Ale skoro nie mam, niech się stanie wola babci.
– A jeśli będziesz miała…?
– Wtedy, oczywiście, wszystko zmienię.
Armand słuchał tej wymiany zdań w całkowitym milczeniu i nawet brew mu nie drgnęła, chociaż z pewnością miał nadzieję, że tego testamentu jeszcze nie załatwiłam. Babkę, rzecz jasna, wymyśliłam na poczekaniu, umarła, kiedy miałam cztery lata i o żadnych takich sprawach nie mogło być między nami mowy. Ale jakże miałam teraz wyjawić Monice prawdę?
Ponadto ta cała demonstracja była pomysłem Romana, niczego w samochodzie nie zostawiałam, teczka leżała w gabinecie na biurku, tam, gdzie ją miał z powrotem położyć. Sam wpadł na to, bez wątpienia odgadłszy na widok Armanda, że trzeba dokonać radykalnego posunięcia, bo już raz przecież ten łajdak nie uwierzył…
Zaraz, o Boże, to było przeszło sto lat temu…!
Kategorycznie i z największą stanowczością postanowiłam o mieszaninie historycznej nie myśleć. Po prostu i zwyczajnie, nie myśleć wcale. Nie zwracać żadnej uwagi na to, kiedy się coś zdarzyło, wszystko przyjąć jako obecne, bo inaczej obłęd mam gwarantowany!
Siedzieliśmy nadal przy małym stoliku, Monika chętnie spełniała moją prośbę i nie zdradzała żadnej potrzeby pośpiechu, Armand najwyraźniej zagnieżdżał się na stałe. Nie miałam pojęcia, co zrobić, zaproponowałam kolację, bo też i na nią pora przyszła, goście zaproszenie skwapliwie przyjęli. Zorientowałam się nagle, że dla Armanda sytuacja znienacka się skomplikowała, w planach bez wątpienia miał zręczną zbrodnię, upozorowaną na nieszczęśliwy przypadek, tymczasem zbrodnia straciła sens i musiał na poczekaniu przyjąć drugą koncepcję, poślubienia mnie. Brak konkurencji w osobie Gastona stwarzał mu wymarzone możliwości, sam na sam ze mną w pustym domu, mógł mnie uwodzić na wszelkie sposoby, upić na przykład, a tu w paradę weszła mu Monika, którą niełatwo było z siebie otrząsnąć. A podobała mu się i wspólny język w mgnieniu oka znaleźli, z pewnością nie chciał jej do siebie zrażać, bo czemuż by miał się wyrzec dodatkowego romansiku z tak piękną kobietą?
Jego zgryzota dostarczyła mi odrobiny pociechy, niestety, krótkotrwałej. Na parę minut stał się małomówny, nam pozwalając między sobą plotkować, po czym odżył na nowo i do wzmożonego brylowania przystąpił. Najwidoczniej obmyślił już sobie drogę do celu i niczego nie musiał się wyrzekać. Zrozumiałe to było, miał wszak przed sobą nie tylko ten jeden wieczór, ale także liczne dni następne…
W chwili kiedy Monika spytała go, w jakim hotelu się zatrzymał, on zaś już zaczął odpowiadać, że nie załatwił sobie żadnej rezerwacji, zadzwonił telefon. Poderwałam się z nadzieją, że to może Gaston.
I rzeczywiście, był to Gaston.