175171.fb2
Zaniepokoiłam się. – Gdzie?
– Tu, w Warszawie. Chciałem ci zrobić niespodziankę i pojawić się u ciebie z zaskoczenia, ale okazuje się, że nie dam rady. Przyleciałem wieczornym samolotem, wziąłem taksówkę i żaden z nas, ani kierowca, ani ja, nie umiemy do ciebie trafić.
Najpierw pomyślałam, że chyba źle słyszę, bo to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, potem szybko samej sobie złożyłam gratulacje za odebranie tego telefonu w gabinecie, wreszcie radość we mnie gejzerem wybuchła. Jeśli miał nadzieję, że się ucieszę, z pewnością przekroczyłam wszelkie jego oczekiwania.
Opanowałam się z wielkim trudem i tylko po to, żeby rozmawiać jako tako zrozumiale.
– Powiedz dokładnie, gdzie jesteś!
– Dokładnie nie potrafię. Gdzieś w okolicy Magdalenki. – O Boże! – jęknęłam i wpadła mi szczęśliwa myśl do głowy. – Czekaj, ja oddam słuchawkę Romanowi, a ty temu swojemu kierowcy i niech oni uzgodnią, gdzie się mogą spotkać. Wiedzą to znacznie lepiej od nas…
Roman… A, do diabła, zaprowadzę wszędzie te dzwonki na służbę, jeśli zacznę wzywać go krzykiem, Monika i Armand się zainteresują, a właśnie figa, nic im nie powiem… Gdzież ten Roman…?!.
Ledwo wyjrzałam z gabinetu, już go dostrzegłam, czuwał, jak zwykle, w pobliżu, jasne, skoro pojawił się Armand, Roman odgadywał, że będzie potrzebny. Gorączkowo wetknęłam mu słuchawkę do ręki, w dwóch słowach wyjaśniając sprawę, ucieszył się niemal tak samo jak ja, poleciłam jechać tam do nich, znaleźć tę taksówkę, przywieźć Gastona osobiście i ostrzec go po drodze, opisać okropną sytuację, jaka się tu wytworzyła. Zaskakiwać chciałam Armanda i Monikę, ale przecież nie Gastona! Oni zaś, proszę bardzo, niech go zobaczą znienacka, Armand szczególnie, już tak pewny siebie.
Nim wróciłam do jadalni, postanowiłam przygasić nieco ten blask, jaki zaczął bić ze mnie, sama ujrzałam go w lustrze. Mimo wysiłku, ponurej twarzy pokazać nie zdołałam.
Monika, do której, skojarzonej jakoś niepojęcie z dawną baronową Tańską, już się całkowicie przyzwyczaiłam, mimochodem uczyniła uwagę, że musiałam chyba dobrą wiadomość otrzymać, Armand drwiąco napomknął o osobie rozmówcy, bez wątpienia odgadywał Gastona, sądził jednak, że dzwonił z Paryża. Nie podjęłam tematu, ale on nie popuścił, na paryskie plotki się rzucił, Monika znała wszak doskonale Ewę i Karola Borkowskich, wiedziała o Montilly, owe plotki były jej bliskie. Armand skorzystał z okazji, wplątał w nie Gastona, jasno mi dał do zrozumienia, że pan de Montpesac na weekend się gdzieś wybiera, podobno w czarującym towarzystwie. Omal na ten komunikat śmiechem nie wybuchnęłam, ale i tak przyjęłam go tak radośnie, jakby Gaston mnie nic nie obchodził. Mściwie pomyślałam, że im większych nadziei Armand nabierze, tym głębsze będzie jego rozczarowanie.
Na myśl, że lada chwila Roman mi tu Gastona przywiezie, wpadłam w humor szampański i o prawdziwym szampanie przypomniałam sobie. Zapasy jakieś w domu wszak musiałam mieć, wysunęłam się do kuchni, gdzie Siwińscy rzeczywiście kolację jedli, o kolejnym gościu już wiedzieli, Roman im powiedział, szampana do lodu wstawić kazałam. Do zamrażalnika ściśle biorąc, bo w samej lodówce nie dość szybko by się ochłodził. Wróciłam do jadalni.
Monika zmianę atmosfery dostrzegła, dostosowała się do niej natychmiast, niezmiernie zaintrygowana. Zaiskrzyło się wręcz między nami. Jasnowidzenie mnie jakieś ogarnęło, w myślach Armanda czytałam niczym w książce otwartej. Był pewien, że plotką o Gastonie zatruł moje uczucia, że, urażona śmiertelnie, zemścić się od razu postanowiłam, jego za narzędzie tej zemsty obierając. Talent trzeba mu było przyznać wielki, bo razem mnie i Monikę uwodził, a każda z nas mogła być święcie przekonana, że tylko o nią mu chodzi.
Zegar ścienny miałam przed oczami i spoglądałam nań nieznacznie. Roman odjechał tak, że go widać i słychać nie było, nie wiedziałam, jak długo ta wyprawa potrwa, ale sądziłam, że do godziny najwyżej. Tymczasem niespodziankę mi sprawił, bo ledwie trzydzieści pięć minut minęło, jak światła reflektorów w bramie się ukazały.
– Goście…? – zaciekawiła się Monika, już i tak wprost zachłannie zainteresowana wieczorem, który nie całkowicie rozumiała. – O, tylko jedna sztuka – odparłam ze śmiechem, nie mogąc już radości pohamować, i pośpieszyłam ku drzwiom ową jedną sztukę powitać.
Roman, nie wiem, czy sam z siebie, czy też odgadł moje intencje, zatrzymał samochód tak, że z okien jadalni nie było go widać. Na tarasiku przed wejściem padłam Gastonowi w ramiona, kichając na wszelki umiar i opamiętanie. Wiedział od Romana już chyba wszystko, bo jeden tylko komentarz wygłosił.
– Siła wyższa musiała mnie natchnąć i sam siebie podziwiam za aż tak trafną decyzję – rzekł uroczyście i jeszcze w holu, zatrzymawszy się, otworzył mi przed nosem jubilerskie pudełeczko.
Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek, już wszystko jedno w których czasach, sprawiło mi kiedykolwiek równie wielką przyjemność, jak włożenie na palec brylantu, rubinami otoczonego. Przepiękny był! Ale nawet gdyby cały pierścionek stanowił blachę z kawałkiem brukowca, też uszczęśliwiłby mnie niebotycznie.
Z Gastonem pod rękę wkroczyłam do jadalni.
– Moniko, pozwól… Gaston de Montpesac, mój narzeczony. Panowie się znają…
Monika, węsząc już wielką intrygę, zgoła światłem rozbłysła. Armandowi doprawdy należały się słowa uznania, bo ledwo na moment szczęki zacisnął, a zaraz potem swobodnie się zachował. Nie darowałam mu jednakże.
– W pełni popieram opinię, że pan de Montpesac spędza weekend w czarującym towarzystwie – wytknęłam mu równie słodko, jak jadowicie.
Tych słów, rzecz jasna, Roman nie mógł słyszeć i Gastonowi powtórzyć, ale i na Gastonie nie zawiodłam się wcale. Odgadł jakieś judzenie, ze śmiechem potwierdził, jakoby już od tygodnia wszem i wobec oznajmiał swoje zdrożne chęci, rodzaju towarzystwa tylko nie precyzował, więc różnie można go było rozumieć. Usadziłam go przy stole tak zręcznie, że zajął miejsce pana domu.
Błogość, niebiańska wprost, sprawiła, że uspokoiłam się całkowicie i poniechałam wszelkich sztuk. Puściłam wszystko na żywioł, na pastwę losu. Okropnie byłam ciekawa, co teraz Armand wymyśli, uprze się zostać u kuzynki czy jednak poszuka hotelu, od razu postanawiając, że, jeśli zostanie, w jego oczach zajmę z Gastonem wspólną sypialnię. Ludziom każę pilnować, żeby mi w nocy domu nie podpalił…
Nie, jednakże nie został. Wpływ na to miała Monika, która z upływem czasu i przy szampanie dosłownie rozkwitała w oczach. Biedna dawna pani Tańska, gdyby dysponowała takimi środkami i taką swobodą, jak ta obecna, pewnie oszalałaby ze szczęścia i furorę zrobiła co najmniej ogólnokrajową.
Nie mogła przecież jechać sama po tej ilości alkoholu; musiał ją ktoś odwieźć. Armand, w przekonaniu, iż dotarł do celu, również się zbytnio nie ograniczał, w rezultacie Roman odwiózł ich obydwoje, przełożywszy tylko walizy Armanda do naszego samochodu. Wysiedli pod domem Moniki i miałam go z głowy.
I nareszcie, po tylu udrękach, miałam Gastona dla siebie…
– Przyjmij ode mnie wyrazy wdzięczności – rzekła mi nazajutrz Monika przez telefon. – Chłopak jak brzytwa, nie do pojęcia, że go nie chcesz, ale właściwie, przy tym twoim, przestaję się dziwić. Też cholernie przystojny i ma w sobie coś. Bierzecie ślub?
– Tak. W październiku.
– Rozumiem. No i wiesz, soliter na palcu…! To milioner? – Nie wiem. Wszystko mi jedno. Biedny nie jest z pewnością.
– Daj ci Boże zdrowie. Ale powiem ci, że spektakl był super, w życiu bym nie przypuszczała, że trafi mi się takie przedstawienie, fantazja! To ma drugie dno, oczywiście?
Wiedziałam doskonale, co ma na myśli, przyświadczyłam, obiecując, że opowiem wszystko przy okazji. Rozciekawiona była szaleńczo, ale zarazem zajęta Armandem. Zapowiedziała wspólną wizytę po południu, bo w końcu zostały u mnie oba ich samochody i chcieli je odebrać. Zgodziłam się bez żadnego oporu, nic na świecie nie mogło mi w tej chwili zepsuć przecudownego nastroju.
Uzgodniliśmy z Gastonem, że ślub weźmiemy w Polsce,. zwyczajowo w miejscu zamieszkania panny młodej, co, zdaje się, było zgodne z prawem. Roman obiecał sprawdzić te kwestie w poniedziałek, w urzędzie stanu cywilnego. Chciałam wziąć także ślub kościelny, jako wdowa mogłam, Gaston również, bo, aczkolwiek rozwiedziony, kościelnego nie brał i nie miał teraz żadnych przeszkód.
– Przyznam ci się, że odwalałem robotę dzień i noc bez przerwy, żeby się wyrwać na te dwa dni – wyznał mi przy śniadaniu, zdaje się, że wyjątkowo późnym. – Zleceń mamy od groma i trochę, nagle świat się na nas rzucił. Jean-Paul, mój wspólnik, oszalał ze szczęścia, pieniądze są mu potrzebne na operację żony, ja mam boki, ale on żyje z pracy, więc sama rozumiesz. Tyle że na razie, we wrześniu, wszystko jest na mojej głowie. Ale… no dobrze, przyznam się… nagle zrobiło mi się coś takiego… aż mi trudno to sprecyzować… poczułem, że muszę cię widzieć, po prostu muszę, bo inaczej cię stracę na zawsze. Nie mam skłonności samobójczych, ale na taką myśl znalazłem się wręcz u progu… No i proszę, Guillaume… Nie kryję, że dołożyła mi także pani Łęska. Przyleciałbym, nawet gdyby z tego powodu nazajutrz miał nastąpić koniec świata.
Na koniec świata szczęśliwie jakoś się nie zanosiło. Gaston zatroskał się natomiast tymi naszymi różnymi krajami, tu ja mam dom, tam on ma pracę, czy zgodzę się mieszkać w Paryżu? Istnieją szanse, że filię pracowni zdoła otworzyć w Warszawie, ostatecznie jest to stolica dosyć dużego kraju, wówczas połowę czasu tutaj by spędzał, ale w ten sposób musielibyśmy mieć równocześnie dwa domy…
Odzyskałam już odrobinę rozumu i nie miałam najmniejszego zamiaru wyznać mu, że zgodziłabym się mieszkać z nim na biegunie północnym, w leśnym szałasie, albo zgoła na księżycu, a domów mogłabym prowadzić nawet i dwadzieścia. Z pobłażliwym umiarem ukoiłam jego niepokój, starannie kryjąc dziką chęć polatania samolotem, czego jeszcze do tej pory nie udało mi się osiągnąć. Ileż to czasu, z dojazdem do domu licząc, wszystkiego raptem trzy godziny, wielkie rzeczy…
Uzgodniliśmy całą resztę. Monika przyjechała razem z Armandem, posiedzieli chwilę i zaraz odjechali, zabierając samochody. Po ich odjeździe dopiero przyszło mi na myśl, że jutro będę miała trudny dzień, bo zabrawszy Gastona na owo przyjęcie do Moniki, będę musiała ukryć przed nim, że pierwszy raz widzę na oczy swoich znajomych i przyjaciół. Ale taka byłam szczęśliwa, że nic nie wydawało mi się zbyt trudne.
I dopiero jakoś pod wieczór strzeliła we mnie okropna myśl, która powolutku wyłaziła z dna mojej duszy. Armand okazywał spokój, zadowolony był z siebie wręcz podejrzanie, jakby zrezygnował ze mnie, obojętne, żywej czy martwej, i na pieniądzach położył ostateczny krzyżyk. Niemożliwe. Niepodobne do niego. Od pieniędzy zależała cała jego dalsza egzystencja, a Monika Tańska aż tak bogata nie była…
Wypracował sobie nową koncepcję…? Czy przypadkiem nie wymyślił, żeby zabić Gastona…?
O, nie trzymałam w sobie tej potwornej myśli! Podzieliłam się nią z Gastonem natychmiast, bo aż mi wszystko zdrętwiało. Nie przejął się zbytnio, argumentował nawet dość logicznie, że wobec wszystkich dotychczasowych podejrzeń, nowe zabójstwo to dla Armanda byłby gwóźdź do trumny, a kretynem przecież nie jest, że tym sposobem nie skłoni mnie chyba do zgody na małżeństwo z nim, i że nic mu w ogóle z takiej zbrodni nie przyjdzie, bo mój testament i tak odbiera mu jakiekolwiek szanse na spadek. Rozumiałam, co do mnie mówi, ale okropny niepokój mi pozostał.
Głupio bardzo zażądałam, żeby na siebie uważał. Sama nawet nie wiedziałam, jak to uważanie miałoby wyglądać, powinien przestać jeździć samochodem? Nie chodzić pod murami budynków, bo jakaś cegła może mu spaść na głowę? Nie jeść i nie pić niczego, jeśli mu tego nie poda kochająca ręka? Unikać ludzi, zamknąć się w piwnicy? Co za bzdura! A jednak bałam się Armanda i koniec!
Na przyjęcie do Moniki Gaston pojechał bardzo chętnie, mówiąc, że jak najszybciej chce poznać całe moje środowisko, wszystkich znajomych i przyjaciół, wejść w moje życie tak, jak ja wejdę w jego egzystencję. Wydało mi się to słuszne. Teoretycznie, z opowiadań, wiedziałam już o nim mnóstwo, w przeciwieństwie do mnie miał jakąś bliższą rodzinę, cioteczną siostrę, przyrodniego brata, tu, w Polsce, nawet jakąś ciotkę, mieszkającą w Kołobrzegu, bo morski klimat jej służył. Na następny weekend zaplanowaliśmy sobie wyjazd do Kołobrzegu…
Z drżeniem serca, ale i nieco rozśmieszona, przekroczyłam bramę ogrodu Moniki. Nie był wielki, o ileż mniejszy od mojego, ale przyjemny i ładnie urządzony. Rzuciła się tam na mnie od razu młoda osoba, której twarz przysięgłabym, że kiedyś widziałam, wyszło na jaw, że jest to Jola Burzycka, po kądzieli z Porajskich pochodząca, uszczęśliwiona moim widokiem, bo podobno w kwestii rozwodu z Januszkiem doskonałych rad jej udzielałam. Dominik Wąsowicz tak podobny się okazał do barona Wąsowicza, mojego adoratora, że gdyby nie tusza nieco mniejsza i okulary, wręcz upierałabym się przy tożsamości osoby. Mało mówiąc, a dużo słuchając, rozszyfrowałam jakoś ich wszystkich, w czym pomógł Gaston, bo mu się przedstawiali.
Armand grał rolę pana domu, z czego po pierwsze ucieszyłam się nadzwyczajnie, a po drugie wywnioskowałam, że Monika Tańska akurat żadnego stałego amanta nie miała. Całkiem jak sto piętnaście lat temu…
A, do diabła z tymi stoma i piętnastoma laty…!
Razem wziąwszy, ogromną korzyść z przyjęcia odniosłam i, Gastona mając przy boku, bawiłam się doskonale. W dodatku nazajutrz nie o poranku odjechał, tylko wczesnym popołudniem, przedtem bowiem, wedle instrukcji Romana, który wszystkiego się wywiedział, złożyliśmy wspólnie odpowiednie dokumenty w urzędzie stanu cywilnego.
Trzeba przyznać, że przy tym ciężką chwilę przeżyłam, metryka moja bowiem okazała się koniecznie potrzebna. Do tego akt zgonu mojego pierwszego męża. Na myśl, że na tych papierach daty z zeszłego wieku ujrzę, aż na moment zdrętwiałam i bałam się spojrzeć. Roman, obecny przy ich wydobywaniu, wzrokiem mnie uspokoił, odwagi dodał, i słusznie. Nie wiadomo jakim cudem były w porządku…
Z księdzem w najbliższym kościele też udało się wszystko załatwić i termin obu ślubów, cywilnego i kościelnego, wyznaczono nam jeden po drugim, cywilny na siedemnastego, a kościelny na osiemnastego października.
Po czym Gaston odleciał. Pierwszy raz z bliska ujrzałam lotnisko i samoloty, unoszące się w powietrze, a także te, zniżające się z nieba i siadające na ziemi niczym ptaki jakieś nadnaturalnych rozmiarów. Oczu od tych widoków nie mogłam oderwać i zdaje się, że cały czas kurczowo ściskałam Romana za rękaw. O, bez niego chyba w ogóle bałabym się patrzeć!
Gaston odleciał, ale Armand został i nawet byłam z tego bardzo zadowolona. Mnie już śmierć od niego nie groziła, kopia testamentu w biurku stała się moją tarczą, a za to na taką odległość Gastonowi nic złego zrobić nie mógł. Ponadto węch mi mówił, że Monika Tańska, niech jej będzie na zdrowie, zaabsorbowała go tak umiejętnie, że nawet przy swych zdolnościach z jej szponów nie umiał się wyplątać. Słusznie w dawnych czasach baronowa Tańska uważana była za kobietę niebezpieczną!