175171.fb2 Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 50

Przekl?ta Bariera - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 50

Drugi samochód był nam potrzebny, peugeot został w Paryżu, ale tu Roman w jednej chwili kupił dla mnie toyotę, która od razu mi się spodobała i sama zaczęłam jeździć wszędzie, chciwie poznając swój kraj i swoje miejsce zamieszkania. Polska to była naprawdę, prawdziwa, bez żadnych obcych przymusów, języka w szkole innego niż własny dzieci uczyły się dobrowolnie, z napisów wszelkich cyrylica znikła, jakby jej nigdy nie było. Więcej znacznie francuski i angielski się pokazywał, ale to mi nawet przyjemność sprawiało, bo jakimś sposobem zbliżało nas do Europy. Ponadto też było dobrowolne, nikt nikogo do tego nie zmuszał.

I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie moje zdrowie, które nagle zaczęło się psuć.

Nie chorowałam właściwie nigdy. Teraz wiedziałam już, iż był to wynik mojego wychowania, doskonałe pożywienie, mnóstwo owoców, które tak często jadłam potajemnie, mnóstwo świeżego powietrza, mnóstwo ruchu, opór przeciwko zbyt długiemu siedzeniu grzecznie w salonie… wszystko to razem sprawiło, że wyrosłam na dziewczynę silną i zdrową aż nazbyt, jak na ówczesne obyczaje. W dziedzinie chorób żadnych własnych doświadczeń nie miałam.

Kiedy zatem po normalnym śniadaniu ogarnęły mnie nagle straszliwe mdłości, aż całego posiłku musiałam się pozbyć, po womitach zaś szarpiących zawrót głowy okropny poczułam, przeraziłam się śmiertelnie. Jednakże Armand zdołał… Szaleniec…! Ledwo raz tu był bez Moniki, mnie nie zastał, a jednak zdołał truciznę podrzucić!

Jaką…?! I czy udało mi się wyrzucić ją z siebie…?! I w czym jeszcze ona się znajdzie…?! I jakim cudem ja jedna zostałam zatruta, wszak i Zuzia, i Siwińscy, i Roman jedli to samo…!

Nie rozdzielałam pożywienia państwa i służby, nie zamykałam kredensów. Jakimś tajemniczym instynktem wiedziona, nie wiadomo na jakiej podstawie, pojmowałam, że byłoby to niewłaściwe, że takich rzeczy dziś się nie robi. Te same potrawy Siwińska gotowała dla wszystkich. Gdybym chociaż wino piła, ale nie, skąd, na śniadaniowej herbacie poprzestałam i też ją inni pili. Więc jakim cudem…?

Po tych doznaniach chorobowych przyszłam do siebie nawet dość szybko. Nic nikomu nie rzekłam, obserwowałam tylko pilnie, jak się służba czuje. Najmniejszych oznak słabości nie dostrzegłam w nikim, na wszelki wypadek potajemnie wyrzuciłam czekoladki, już napoczęte, które podobno Armand przyniósł, do kanalizacji je po jednej wsypałam, żeby ich psy nie zjadły. Produkty spożywcze w kuchni obejrzałam z uwagą pod pozorem szukania śledzi marynowanych, na które nagle nabrałam ochoty. Było to zresztą prawdą, ni z tego, ni z owego apetyt na śledzie marynowane poczułam zgoła szaleńczy, nic innego do ust bym nie wzięła, jak tylko te śledzie. Znalazły się, owszem, rolmopsy, niedawno sporządzone, pół słoika ich jeszcze zostało. Zjadłam je z taką zachłannością, że prawie miałam łzy szczęścia w oczach, ale też, trzeba przyznać, że po zmarnowanym śniadaniu czułam się zdrowo głodna.

Zjadłam je i nic mi nie było.

Mdłości lekkie odezwały się we mnie nazajutrz przy wstawaniu i znów zawrót głowy, ale tak słaby, że za resztki wczorajszej dolegliwości go poczytałam i spokojnie pojechałam na konny spacer. Gwiazdeczka jakoś ostatnimi dniami normalne posłuszeństwo okazywała i żadnych fochów nie stroiła, więc miałam z tej przejażdżki samą przyjemność. Po powrocie natomiast…

Siwińska najwidoczniej słoninę i boczek na smalec zaczęła topić, bo przez kuchenne okno zapach mnie zaleciał. Co potem nastąpiło, lepiej nie mówić, byłam pewna, że umrę w męczarniach, wezwać Gastona chciałam, jednakże do wydania nie tylko poleceń, ale nawet głosu, sił mi zabrakło. Zdziwiona, że wciąż jeszcze żyję, opuściłam wreszcie łazienkę i na fotelu przy oknie usiadłam, oddychając głęboko.

Lekarz był mi potrzebny, to mi nareszcie zaświtało w głowie. Skądże go miałam wziąć? O Boże, Philipa Villon z Francji ściągać…? Nonsens, niemożliwe, żeby w Warszawie nie było lekarzy, jakże się z nimi sprawę załatwia? Nie znałam żadnego, nie wiedziałam w ogóle, gdzie i jak go szukać!

Byłabym zadzwoniła do Moniki, gdyby nie obawa, że u niej natknę się na Armanda, a jemu z pewnością nie chciałam z choroby się zwierzać. Kogo więc zapytać? Romana oczywiście, on mi przecież wszystkie sprawy załatwiał, jedyny,, który wiedział, skąd moje trudności się biorą!

A jednak tym razem jakaś dziwnie skrępowana byłam. I niby dlaczego? Wszak on pierwszy mógł pojąć, że Armand usiłuje mnie otruć, innym osobom musiałabym Bóg wie co tłumaczyć. Ale tak zostawić sprawy nie mogłam, jakieś leczenie było mi niezbędne.

Przemogłam się.

– Chyba panu Guillaume sztuka się powiodła – rzekłam ponuro, wezwawszy go, wciąż siedząc przy tym otwartym oknie. – Strułam się czymś. Czy Roman wie, jak się tu wzywa doktora?

– To znaczy, że zwariował – odparł Roman z wielką stanowczością. – Albo na pieniądzach krzyżyk położył i tylko się mści. Doktora można wezwać, oczywiście, nawet wiem o dobrym, ale radziłbym jaśnie pani inaczej. Jakieś badania mogą być potrzebne, analizy, więc może lepiej do lecznicy pojechać, gdzie wszystkie specjalności są na miejscu i wszystko da się sprawdzić na poczekaniu. Jeśli jaśnie pani przecierpi do jutra, ja tę sprawę załatwię, pojedziemy i nawet czekać nie będzie potrzeby.

Zgodziłam się. Już znów się czułam doskonale i byłam pewna, że jutra dożyję. Piątek to miał być, wieczorem Gaston przylatywał, sama myśl o nim zdrowia mi dodawała. Do tego stopnia, że z pewnością zaniedbałabym kurację, gdyby nie to, że o poranku okropne objawy wystąpiły, tyle że mniejsze już i krótsze, dostateczne jednakże, żeby mnie porządnie przestraszyć. Pojechałam do owej lecznicy.

Zaś o godzinie drugiej po południu wstyd mi było przed samą sobą i nie wiedziałam, gdzie oczy podziać. Dorosła kobieta, tak śmiertelnie głupia, że nic jej do głowy nie przyszło! Zatrucie, cha, cha…!

Najzwyczajniej w świecie byłam w ciąży.

Sama postanowiłam po Gastona pojechać na lotnisko, bo tylko w cztery oczy mogłam nowinę wielką mu powierzyć, Bogu przy tym żarliwie dziękując, że mnie ustrzegł od zażyłości z Armandem. Gdybym się z nim wygłupiła… Aż dech mi zaparło na myśl, że teraz sprawcy sama nie byłabym pewna, a on może nawet sobie zasługę by przypisał. A tak, że nikt inny mnie nie tknął, jak tylko Gaston, mogłam mieć pewność triumfującą!

Uzupełnienie zakupów okazało się niezbędne, wysłałam zatem do marketów Romana z Siwińską, każąc wybierać co najlepsze, sama upiększaniem własnej osoby zajęta. Niecierpliwość jednakie tak mnie pchała, że niemal tuż za nimi wyjechałam, choć jeszcze było za wcześnie, a Zuzia za mną z grzebieniem biegała. Nikt już w domu nie miał wątpliwości, którym kuzynem jestem zajęta, i nawet o dacie ślubu wszyscy wiedzieli, możliwe, że ode mnie, Gastona przy tym w pełni aprobowali, bo od pierwszej chwili dawał się lubić, a przy tym polski język znał. Roman mu chyba takie reklamę zrobił, a wiadomo przecież, jak życzliwość domowników życie ułatwia.

Wyjeżdżając z bramy, jeszcze w oddali mercedesa widziałam. Pojechałam za nim asfaltową ulicą przy lesie.

I nagle, mimo przejęcia tą upragnioną odmianą w moim życiu, z głową i sercem pełnymi Gastona, jakimś cudem wśród zarośniętej łąki dostrzegłam bialo-zieloną barierę. Mignęła mi w oddali za krzewami i wysoką trawą. Nie przez nią, ale obok niej musiałam przejechać, choć w odległości się wznosiła, niejeden raz już tak przejeżdżałam i nic się nie działo, ale teraz nagle jakby mi wszystko w środku skamieniało. Na myśl, że tuż za nią miałabym się nagle znaleźć w wolancie na przykład, choćby i sama powożąc, w kostiumiku o krótkiej spódniczce, z moim pałacem za plecami, z Armandem na karku, z Gastonem w Paryżu, bez uzgodnionej daty ślubu, bez telefonu, bez światła elektrycznego, bez łazienek… no, może z jedną, którą mi wszak kończyli robić… bez żadnych innych udogodnień, w środku całego towarzystwa, wpatrzonego we mnie i chciwego plotek… i w ciąży…!!!

Wdowa od przeszło roku, w brzemiennym stanie…!!!

I bez tych lekarzy, bez kliniki lśniącej czystością, pełnej urządzeń, które życie mogły zapewnić… Z konowałem naszym, z babą wiejską, która plując na palce noworodkowi oczy przemywała, z groźbą gorączki połogowej… W brudzie, co tu ukrywać, wszak brudny był ten mój wiek dziewiętnasty, wszak w jednej wodzie wszystkie talerze były płukane, wszak srebra lśniące, ale kurz cały z miejsca na miejsce tylko przepędzany… Zmiłuj się, Boże, nade mną…!!!

Dziką paniką ogarnięta, byłabym się z pewnością zatrzymała przed ową granicą, jaką mi przeklęta bariera wyznaczała, ale do najmniejszego ruchu nie czułam się zdolna. Stopy mi na pedałach skamieniały, ręce na kierownicy, samochód jechał. Zamknęłam oczy i na moment jakby w pustce jakiejś czarnej i potwornej się znalazłam…

Otworzyłam oczy, czując, że coś innego w dłoniach trzymam.

No i trzymałam. Lejce. Zgadłam jakoby w jasnowidzeniu, wolantem jechałam po gruntowej drodze, w jednego konia, nie myśląc nawet, rozpoznałam Patryka po dwóch białych cętkach na zadzie. Stary las szumiał mi blisko.

Jeszcze ta odrętwiałość okropna we mnie trwała, kiedy daleko przed sobą, za osłonionym zielenią zakrętem, ujrzałam wolno jadącą karetę i już wiedziałam, nie wiadomo skąd, że jest to kareta pani Porajskiej. Kurz okropny się nagle wokół niej podniósł, przez chwilę tylko chmurę było widać, aż wyłonił się z niej powozik w dwa konie, wielkim pędem ku mnie lecący. Do żadnego myślenia nadal nie byłam zdolna, ale ręce same, bez mojego udziału, umiejętnie do roboty się wzięły. Wstrzymały Patryka, na miejscu zawróciły wolancik, lekkim kłusem poprowadziły go w przeciwną stronę. Przed sobą ujrzałam aleję, wiodącą do pałacu, którego kominy już wśród drzew się pojawiały.

Przed myśleniem wciąż coś się we mnie broniło, ale rozumiałam przynajmniej, co widzę. Owszem, siebie na koźle, w spódniczce do pół uda, kosiarzy na łące obok, którzy czapki przede mną zdejmowali, szlag niechby trafił te ich czapki, wjazd już dosyć bliski do mojego parku, rękawiczki na dłoniach dokładnie takie same, w jakich wyjechałam… Wybrzuszenie na palcu dawało się zauważyć, pusta ciekawość mnie zdjęła, czy też jest to zaręczynowy brylant od Gastona…?

Chwil parę ledwie minęło, kiedy pędzący powozik mnie dogonił i przy wolancie zwolnił. Spojrzałam.

– Jaśnie pani raczy wybaczyć – rzekł Roman jakimś chrapliwym głosem i strzelił z bata nad karkiem Patryka, samą grzywę mu końcem musnąwszy.

Nigdy moje konie nie były bite. Nie pozwalałam na to, żadne zwierzę nie zostało nigdy uderzone, głos i klepnięcie nieco silniejsze zawsze wystarczały. Ten strzał i to muśnięcie dla Patryka były niczym piorun z jasnego nieba, dosłownie runął przed siebie, wolant niemal w powietrze się uniósł, dobrze, że powozić od dzieciństwa umiałam, bo inaczej nie wiem, gdzie bym się znalazła. Ptakiem lecąc, przez bramę do parku wpadłam, w mgnieniu oka znalazłam się przed gazonem. Za sobą słyszałam powozik, w którym na jeden moment dostrzegłam z tyłu siedzącą Mączewską, półprzytomną wprost, czerwoną, kurczowo ściskającą jakieś pakunki.

Zatrzymałam Patryka bez trudu, bo sam przywykł w tym miejscu jazdę kończyć. Roman lejce rzucił nadbiegającemu chłopakowi, zeskoczył z kozła, rzucił się ku mnie i siłą prawie, bez żadnego szacunku, z wolantu mnie uniósł, końską derką gwałtownie okrywając. Uporczywie zdrewniała i świadomie bezmyślna, jeśli tak to można określić, rozumiałam jednak, co czyni i dlaczego.

– Pani Porajska zaraz tu będzie – wysyczał mi w ucho rozkazująco. – Jaśnie pani musi…!!!

Dobrze wiedziałam, co muszę. Przede wszystkim służby uniknąć. Od pasa w dół tą końską derką oplątana, bez słowa do własnej sypialni popędziłam, klucz w drzwiach przekręciłam, bo już Zuzia gdzieś mi tam po drodze mignęła, zdarłam z siebie kostium i domową suknię chwyciłam. Myśl jednakże przez mój upór zaczęła się przedzierać, godzina przedwieczorna, jaka tam domowa suknia, ubrana być powinnam! Słabości udawać nie dam rady, pani Porajska z daleka mój wolant widziała, nikt w nią nie wmówi, że dolegliwość własnoręcznym powożeniem leczę. Błyskawicznie zmieniłam zdanie, znalazłam strój odpowiedniejszy, Zuzię wpuściłam dopiero, kiedy mi samo zapięcie na plecach pozostało. Makijaż z twarzy jeszcze musiałam zmyć…

Zbyt długo pani Porajska w salonie czekała i zbyt wiele osób mój dziwny powrót do domu widziało, żebym mogła wyjaśnień wszelkich odmówić. Zrozpaczona, zbuntowana i wściekła, przynajmniej wzburzenia mogłam nie kryć, opowiadając na poczekaniu wymyśloną katastrofę, jak to mi się falbana sukni w koło wkręciła, cała się obrywając, i jak tylko ta derka końska resztki przyzwoitości uratowała. Spod wyrazów współczucia pani Porajskiej nagana wyraźnie wystawała i jakoś bardzo silnie próbowała dociec, w jakim to celu samotnie na przejażdżkę się udawałam.

Tu nagle moje opanowanie pękło. Nie bacząc na obecność obu młodych Porajskich, rzekłam zuchwale:

– O, że nie na żadne romantyczne spotkanie, to pewne. Wszyscy już chyba wiedzą, że jedyna osoba, jaka mnie interesuje, jest właśnie nieobecna. Jak sądzę, do Paryża dojeżdża albo nawet już się tam znalazła.

Panią Porajską zatchnęło. Udając, że bardzo się dziwię jej zdziwieniem, dodałam:

– Jakże, myślałam, że moja skłonność do pana de Montpesac powszechnie się rzuca w oczy? Skrywałam ją, póki tu nie przyjechał, ale skoro mogę mieć nadzieję na wzajemność, po cóż mam stwarzać jakieś inne pozory? I to jeszcze przed najlepszymi przyjaciółmi?

Pani Porajska przejęła się tak, że nawet o własnych córkach zapomniała. Obie udawały, że oglądają albumy, a uszy miały od ściany do ściany. Nie próbowała mnie już wypytywać, większą przyjemność sprawiły jej intrygi, dowiedziałam się, że Gaston w Paryżu ma żonę, kochankę, może nawet dwie, kilkoro nieślubnych dzieci, Bóg wie co jeszcze. Jest graczem namiętnym, utracjuszem, bankrutem, w zbrodnię jakąś został zamieszany, jakże ja mogę tak lekkomyślnie do interesowania się nim przyznawać! Wiadomość jakąś dostał i proszę, oto jak podejrzanie szybko wyjechał…!

Poznałam w tym rękę Armanda, który nawet zbytnio wysilać się nie musiał, wróbelków kilka wypuścił, które właśnie stadem wołów wracały. Mimo koszmarnej sytuacji, w jakiej się znalazłam, wypieki pani Porajskiej wręcz mnie rozśmieszyły. Namyśliłam się dostarczyć jej żeru i pierścionek pokazałam, który miałam na palcu, co, rzecz jasna, sprawdziłam w pierwszej kolejności.

– Zatem pan de Montpesac harem sobie chyba założy, w którego skład wejdę – rzekłam beztrosko. – Oto widomy znak, że zamierza mnie poślubić…

Zarazem przemknęło mi przez głowę, że i ta wiadomość w jakiejś przeraźliwej postaci zapewne do Gastona dotrze, i nawet się nieco zaniepokoiłam. Ale już mi zaczynało być wszystko jedno, omal o swoim stanie nie napomknęłam, na szczęście pani Porajska tak się poczuła zapchana sensacjami, że pilną potrzebę poczuła dalej je rozpowszechniać. Pożegnała mnie w tempie wprost nieprzyzwoitym i odjechała.

Odetchnęłam głęboko kilka razy i kazałam wezwać Romana.

– No i cóż to ma być? – spytałam gniewnie i srogo.

– Ja się od razu zorientowałem i dlatego natychmiast wróciłem – odparł na to posępnie. – Proszę jaśnie pani, ja na to nie mam wpływu…

– Pewnie, że Roman nie ma wpływu, skoro ta przeklęta bariera tu stoi! – rozzłościłam się. – Ciekawe, co ja mam teraz zrobić…

Roman się zdumiał i zaniepokoił. – Jaka bariera?