175171.fb2
Nie wiem, do jakich wniosków oni obaj doszli, bo sama zaczęłam myśleć jakoś obok, więcej w tym było moich chęci niż realizmu. A gdyby tak ktoś zabił Armanda…? W dawnych czasach tak łatwo byłoby doprowadzić do pojedynku, tylu młodych półgłówków umiało doskonale strzelać, każda kobieta potrafiła jakiegoś podpuścić, sama mogłabym się założyć, że znajdę co najmniej pięciu… Wycelowałby taki porządnie, odrobina szczęścia i proszę, mój wróg osobisty byłby z głowy, a ja mogłabym udawać rozpacz pod czarnym welonem…
Zdaje się, że razem zjedliśmy doskonałą kolację, nie tylko Siwińska ją przygotowała, ale i jeszcze Zuzię podającą widziałam do późna. Coś musiało być w atmosferze, że wszystkie osoby były tym zainteresowane, na szczęście życzliwie dla mnie. Poczułam się otoczona opieką. Otóż to. Poczucie bezpieczeństwa. Jakby mi balsam spłynął na całe wnętrze od czubka głowy aż do stóp…
Na myśl, że od poniedziałku zostanę sama, bez Gastona, a za to z kretyńską barierą, stojącą mi na drodze, zrobiło mi się coś takiego, że bez sekundy namysłu podjęłam decyzję.
,, O mój ty Boże jedyny, ależ to było coś cudownego! Nigdy, nawet na fali wielkiej, żadnej choroby morskiej nie odczuwałam i żadne mdłości mnie się nie imały. Tym bardziej teraz, kiedy kołysania wcale nie było, a spodziewałam się go, tylko ziemia jakoś nagle zaczęła się ode mnie oddalać, smugi mgliste ją zaćmiły, zmalało wszystko i malało coraz bardziej, cóż za widok niezwykły! Oczu od tego nie mogłam oderwać, zapomniałam prawie, że Gaston koło mnie siedzi, siłą musiałam się powstrzymywać od wydawania okrzyków zachwytu! Oderwałam się od ziemi!
Ten lot samolotem zgoła mnie upoił, że też nie spróbowałam go wcześniej! A, prawda, nie miałam kiedy. I cóż za pięć dni zachwycających spędziłam w Paryżu, poranne okropieństwa całkiem mi przeszły, żadnych nieprzyjemności nie odczuwałam, Gaston był zajęty w pracy, ledwo śniadanie razem w południe jedliśmy, a potem miałam swobodę, jak nigdy w życiu. Peugeot stał w garażu, używałam go, oddalona od Armanda, spokojna, bezpieczna, szczęśliwa, z Ewą i Karolem zdążyłam się zobaczyć, odwiedziłam odremontowane Montilly, wygrałam na wyścigach, zakupy poczyniłam w magazynach i domach mody, czułam, jak wszystko we mnie rozkwita! Gastona z wielką stanowczością odsunęłam od siebie, raz tylko u niego czekałam, obiad zjedliśmy, a potem on usiadł do pracy przed komputerem, na którym niezwykłe jakieś rysunki się pojawiały. Zasnęłam, czekając, obudził mnie o jakiejś porannej godzinie, mną się zajął, zamiast odpocząć, niemożliwe to było. Nie dla mnie, dla niego. Razem szczęśliwy był i okropnie niewyspany.
O nie, na jego zdrowiu też mi zależało. Zapowiedziałam, że do piątku niech o mnie zapomni, weekend będzie dla nas na teraz, a reszta tygodnia też dla nas na przyszłość. Pokochał mnie za to chyba jeszcze bardziej, twierdząc, że rzadko która kobieta pracy mężczyzny zgodzi się dać pierwszeństwo.
– A któryż mężczyzna pojmie, że do gotowalni damskiej przed balem wchodzić nie należy? – odparłam na to bez chwili namysłu.
Co mi do głowy strzeliło, żeby takie zeszłowieczne słowa wypowiedzieć, sama pojąć nie mogłam. Na szczęście Gaston za żart je poczytał.
– Balzak się kłania. Siedzisz w klasykach, zauważyłem. Jeśli taki wpływ mają na ciebie, zacznę ich kochać.
– Zacznij. Mają doskonały.
Byłabym nie jeden, a dwa tygodnie w tym Paryżu spędziła, gdyby nie wściekła chęć ponownego lotu samolotem. Wymyśliłam jakieś potrzeby, choć nie było to konieczne, bo w pośpiechu Gaston i tak rezerwacji na najbliższy piątek dokonał. Później dopiero pomyślał, że można było mój pobyt przedłużyć.
I na dobre nam wyszło. Pierwsze słowa, jakie czekający na lotnisku Roman wygłosił, to że Armand, z opóźnieniem dowiedziawszy się o moim wyjeździe, sam też do Paryża pojechał. Samochodem, zatem dłużej to musiało trwać i pewnie właśnie na weekend tam się znalazł. Mijał się z nami, dobre i tyle.
Dwa tygodnie nam jeszcze do ślubu zostało. Licząc na to, że Armand, zdezorientowany, do następnego weekendu w Paryżu poczeka, postanowiłam spokojnie spędzić je w domu. Inną drogę do wyjazdu sobie znalazłam, wspomnienia przywoławszy, przez las do szosy na Magdalenkę, która za moich czasów nie istniała, leśną przecinką, a potem jakimiś lokalnymi dojazdami. Dalej to było znacznie i mniej wygodnie, ale za to bezpieczniej. Na powrót do przeszłości nie miałam chęci się narażać.
Jako pierwsza, moją ciążę odgadła Monika.
– Nic nie widać, ale tak kwitniesz, że mam podejrzenia – rzekła przy którejś wizycie, przyglądając mi się z uwagą. – Sama miłość czy jednak przychówek?
Myśl o czasach, w których dziecko hańby nie stanowi, uszczęśliwiała mnie tak, że straciłam opamiętanie, pozwoliłam sobie na szczerość.
– Ciąża, jasne – odparłam beztrosko. – Nie masz pojęcia, jak okropnie chciałam wreszcie coś urodzić. Chcę mieć dzieci.
– A on? Gastona mam na myśli, bo chyba o niego chodzi? – Też. Chce. Im prędzej, tym lepiej.
– Prawie ci zazdroszczę, chociaż dzieci ogólnie nie lubię. Gdzie będziecie mieszkać?
– Pół na pół. Trochę tu, trochę we Francji. Ślub weźmiemy tutaj, potem na trochę wyjedziemy, potem się zastanowimy… Monika z gratulacjami wystąpiła, ale roztargnienie w niej widać było. O Armanda zaczęła mnie pytać, co też on w tej Francji robi i po co właściwie pojechał. Wyznała, że zależy jej na nim, nie jest to żadna wielka miłość, ale zauroczenie i fascynacja, i chciałaby mieć go dla siebie chociaż przez jakiś czas. Chciałaby więcej o nim wiedzieć.
Zakłopotała mnie tym okropnie, bo jakże mogłam jej powiedzieć, że podejrzenia o zbrodnię na nim się grupują, a i ja sama strzec się go muszę z całej siły. Ostrzegłam ją delikatnie, że nie można na niego zbytnio liczyć, żałuję, że aż tak w nim ugrzęzła, bo rozczarowania mogą ją spotkać, ale na to wzruszyła ramionami i nie przejęła się zbytnio.
– Przez rozczarowania do Wisły skakać nie będę – rzekła lekceważąco. – Idzie mi tylko o to, czy mam się go jeszcze spodziewać, bo bezowocnego czekania bardzo nie lubię. Myślisz, że jeszcze przyjedzie? Bo prawie mam ochotę sama jechać do Paryża i tam go przypadkiem spotkać, o ile mi powiesz, gdzie mieszka.
Przyjazdu Armanda byłam zupełnie pewna i to jej mogłam zagwarantować. Odeszła, pocieszona i ożywiona, i zaraz potem zadzwoniła pani Łęska.
Że już nadszedł październik, rezydowała w Montilly. Okazało się, że swojej obietnicy dotrzymała.
– Nie chce mi się teraz lecieć do Warszawy – zawiadomiła mnie od razu. – Podobno tu byłaś, jak mnie jeszcze nie było, szkoda. Nie przyjedziesz ponownie?
– Nie wiem. Chyba dopiero po ślubie, razem z Gastonem. – Na waszym ślubie też nie będę, zdjęcia przywieźcie albo film. Ale wolałabym wszystko opowiedzieć ci osobiście, bo przez telefon gorzej się plotkuje. No nic, powiem ogólnie…
No i powiedziała. Więcej niż pół godziny słuchawkę do ucha przyciskałam, rozciekawiona i przejęta.
Otóż pani Łęska odnalazła jedną dawną pomoc kuchenną z Montilly i owa pomoc kuchenna stanowiła cały romans. Nie była to żadna prosta dziewka, tylko absolwentka specjalnej szkoły gastronomicznej, do gotowania utalentowana wielce i karierę w tej dziedzinie zamierzała zrobić. Konkurencję miała ogromną, zaczęła zatem od praktyki w dużym domu, w Montilly właśnie. Nie pchała się ze swoimi umiejętnościami, na byle jaką pensję się zgodziła, udawała takie stworzenie cichutkie i nieśmiałe, podpatrywała kucharkę, szperała w starych przepisach, wścibska była w ogóle i lubiła wszystko wiedzieć. Ale poza tym sympatyczna i niegłupia.
Panna Luiza znienawidziła ją śmiertelnie, ponieważ bardzo szybko wypatrzył ją Armand. On zaś z pięknych dziewczyn lubił korzystać i nie żałował sobie. Tym razem jednak panna stawiła opór, nie chciała go, być może wolała unikać zadrażnień i nie odbijać amanta wszechwładnej gospodyni, w każdym razie Armand, zły na nią i uparty, zachował się nieostrożnie i panna Luiza nabrała podejrzeń. Wyrzuciła ją w końcu i potrzebnego jej świadectwa odmówiła.
Ale dziewczyna też była uparta. Świadectwo postanowiła sama sobie wystawić, a że różne zakamarki już spenetrowała, wiedziała, gdzie papiery z nadrukiem pałacowym leżą, i na takim świadectwo chciała mieć, podpisane przez główną kucharkę i przez pannę Lerat. Podpis panny Luizy, rzecz jasna, zamierzała sfałszować..
Trzeba trafu, że podkradła się pod gabinet panny Luizy we właściwej chwili, mniemając, że w zamkniętym domu nikogo nie ma. Okno było uchylone i przez nie zamierzała wejść. Tymczasem panna Luiza z Armandem tam się właśnie kłócili. Panna Luiza fałszywy akt ślubu prezentowała, wiadomo już było, że prawdziwy być nie mógł i Armand z małżeństwa z nią stanowczo rezygnował, za to pistolety zabytkowe chciał zabrać. Wyrzuty sobie wzajemnie czynlli, o niepotrzebnym zabójstwie urzędniczki mówiąc, w wielkiej furii obydwoje, ale końca tej awantury dziewczyna nie doczekała, bo w obawie, że ją pod oknem ujrzą, oni czy ktoś inny, uciekła. Słyszała tylko jeszcze, jak panna Luiza śmiercią Armandowi groziła, huk się rozległ i rumor jakiś, mniemała zatem, że się może pobili albo co.
Nie bardzo miałaby ochotę w sądzie świadczyć, bo w zamkniętym pałacu ona sama też by się bezprawnie znalazła, podejrzenia na siebie jakieś ściągając. Nową pracę dostała, taką, jakiej pragnęła, i dobra opinia jej potrzebna.
Pani Łęska od dziecka ją znała i w pewnym stopniu dobrodziejką jej była, więc, odnaleziona, wyznała jej wszystko, błagając tylko, żeby ją oszczędzić i do sądu ciągnąć dopiero w ostateczności. Poza wszystkim, Armanda się boi, bo on, jej zdaniem, do najgorszego zdolny.
W wypiekach słuchałam, sama niepewna, co z tym fantem zrobić. Pani Łęska, jak dotąd, nikomu jeszcze o dziewczynie nie powiedziała i nie powie, dopóki palącej potrzeby nie będzie. Mnie mówi, żebym się z Gastonem naradziła, a później może i z panem Desplain, ale to już lepiej osobiście. Aż do chwili ślubu, wedle jej poglądu, jestem bezpieczna, potem zaś Armand, jeśli ma rozum, natychmiast spróbuje razem nas zabić, w taki sposób, żebym później umarła niż Gaston, bo w ten sposób w odziedziczeniu spadku po mnie nic by mu już nie przeszkodziło.
No rzeczywiście, a cóż za pociągająca perspektywa! Najpierw z Romanem się naradziłam. Zdanie pani Łęskiej poparł całkowicie i w ponurą zadumę popadł. Komplikacje same widział i nie krył ich wcale przede mną, bo nawet i z zeznaniem podkuchennej same poszlaki o winie Armanda świadczyły. A gdyby go jednak skazano, łatwo by mu było przypisać zabójstwo w afekcie albo zgoła w obronie własnej, skoro panna Luiza pierwsza strzeliła, a musiało tak być, bo nie strzeliła przecież po śmierci, więc bardzo niską karę by dostał. Możliwe, że z zawieszeniem, przez co ciągle byłby dla mnie zagrożeniem.
Rozumiałam te wszystkie słowa, bo różnych kryminalnych książek przeczytałam już wielką ilość i wykształcenie w tej dziedzinie zdobyłam nadzwyczajne. Jedyną pociechę stanowiła mi w tej chwili myśl, że o przyjeździe Armanda od Moniki natychmiast się dowiem.
Gaston w sobotę miał przyjechać, bo do piątku wieczór u siebie w pracy różne sprawy chciał pokończyć, żeby potem aż do ślubu już tutaj zostać. Armand, oczywiście, pojawił się wcześniej, o czym też istotnie Monika mnie zawiadomiła.
Wybierałyśmy się razem do sklepów, w pośpiechu przeprosiła, że nie jedzie, bo ze swojego amanta chce korzystać. A daj jej Boże zdrowie…
Pojechałam zatem z Romanem, żeby oszczędzić sobie kłopotu z parkowaniem w rozmaitych trudnych miejscach, bo Warszawa pod tym względem przedstawiała gorsze piekło niż Paryż. Tam przynajmniej mogłam na chwilę zostawić samochód choćby i na środku ulicy i nikt się nie czepiał, tu zaś jakaś okropna straż miejska wyskakiwała niczym diabeł z pudełka i awantury robiła, mimo że nikomu nie przeszkadzałam, a dla jakiej przyczyny akurat w takim spokojnym miejscu zabroniono postać trochę, niepodobna było odgadnąć. Wygodniej mi było zatem Romana w samochodzie zostawiać, a samej do magazynów wchodzić.
I od razu krzyk podniosłam, bo Roman zwykłą drogą ruszył. Zażądałam jazdy przez las i przez ową Magdalenkę, która zresztą część moich dawnych dóbr stanowiła, co go zdumiało i niemal przeraziło. Już tak z nim byłam spoufalona, że ośmielił się spytać o przyczynę.
– Była mowa o barierze czy nie? – odparłam na to gniewnie. – Wiem, gdzie ona stoi, i narażać się nie myślę. Będziemy ją omijać z daleka.
Romanowi coś jakby jęk się wyrwało, ale już po chwili z szacunkiem, grzecznie i cierpliwie jął mi tłumaczyć, że się mylę, że bariera czasu jest symboliczna, że ta akurat została z dawnego toru przeszkód, kiedy na mojej łące hipiczne zawody sobie urządzano, i różne inne takie brednie. Mógł sobie mówić, co chciał, ja wiedziałam swoje i ucięłam te naukowe wywody.
– Strzeżonego pan Bóg strzeże – rzekłam z naciskiem i musiał mi ulec.
Po Gastona też z nim razem pojechałam taką samą drogą, zadowolona nawet, że nie w piątek przylatywał, bo w piątek istne urwanie głowy miałam. Z panem Jurkiewiczem intercyzę musiałam omówić, przy udziale pana Desplain na odległość, co mi się tak podobało, że nawet kaprysów żadnych nie prezentowałam i na wszystkie propozycje godziłam się bez oporu. Zdaje się, że obaj się tym zdziwili. Pan Desplain, wbrew wszelkim prawnym obyczajom, stronę Gastona zarazem reprezentował, przez niego upoważniony. Dokumenty zostały sporządzone i tylko nasze podpisy były już potrzebne. Potem zaś znów mi zawracano głowę tym wydawnictwem, rachunki, zresztą bardzo korzystne, przedstawiając, a później jeszcze należało rezerwacji ostatecznej dokonać, żeby sala w restauracji w Wilanowie na przyjęcie weselne została przygotowana. Skromne to przyjęcie miało być, wszystkiego raptem dwadzieścia dwie osoby, ale nie chciało mi się bałaganu sobie w domu robić i wolałam obcych zatrudnić.
W owej drodze okrężnej na lotnisko Roman zaczął do mnie jakieś okropne rzeczy mówić.
– Jaśnie pani pozwoli… Ja się już dobrze zastanowiłem nad panem Guillaume i przyznam się, że na własną rękę rozmawiałem i z panią Łęską, i z panem Desplain, i z tym moim przyszywanym kuzynem z policji. Sprawa jest beznadziejna. Tu u nas różne mafie działają i każdy wypadek można im przypisać, to strzelanina jakaś, to bombę pod samochód podłożą, niby to między sobą się tłuką, ale kto im zabroni pomyłkę popełnić? Na pana Guillaume nie padnie, bo za krótko u nas przebywa i nie ma z nimi nic wspólnego, a skutek będzie taki, że lepiej nie mówić. I dochodzę do wniosku, że pana Guillaume trzeba się pozbyć raz na zawsze.
– Chce Roman przez to powiedzieć, że mam go otruć albo zastrzelić? – spytałam cierpko.
– Ktoś powinien. Niekoniecznie jaśnie pani musi osobiście. Nawet lepiej, żeby nie. Możliwe, że już wymyśliłem sposób, tylko chciałem zapytać, czy pani Tańska nie ma jakiegoś… no… byłego męża… albo dawnego wielbiciela, który dla pana Guillaume w odstawkę poszedł…?
Aż mnie niemal zatchnęło, bo dawne czasy mi się przypomniały, a o takich sprawach ze sługą mówić… Błysk to był zaledwie, dawno już Roman sługą dla mnie być przestał, opiekunem się stał i wprost zaufanym przyjacielem. I nikt mi nie musiał tłumaczyć, że nie z pustej ciekawości takie pytanie mi zadaje.