175172.fb2
Kiedy jeszcze smok przewracał się na drugi bok głęboko w ziemi, a echo jego ryku budziło gości motelu, Dylan wrzucił bagaż Jillian Jackson z powrotem do forda. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, zamknął klapę.
Kiedy usiadł za kierownicą, jego kłótliwa pasażerka zdążyła już zająć miejsce obok niego, trzymając Freda na kolanach. Oboje równocześnie zatrzasnęli drzwi.
Uruchomił silnik, oglądając się przez ramię, by sprawdzić, czy brat zapiął pas. Shep siedział, trzymając ręce na głowie, jak gdyby kask z dziesięciu palców mógł go ochronić przed następną eksplozją i opadającym gruzem. Przez chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się, ale dla chłopca kontakt wzrokowy okazał się zbyt intensywny. Shep zamknął oczy, znajdując w dobrowolnej ślepocie upragnioną samotność, i odwrócił się w stronę okna, twarzą do ciemności, wciąż mając zaciśnięte powieki.
– Jedź, jedź- popędzała go Jilly, nabierając nagle ochoty na przejażdżkę z mężczyzną, który mógł być socjopatą-kanibalem. Dylan był zbyt praworządny, żeby przeskakiwać krawężniki i niszczyć zieleń, pojechał więc w stronę frontu rozległego motelu, zmierzając do wyjazdu. Niedaleko portyku nad wejściem do recepcji odkrył źródło ognia. Wybuchł samochód.
Nie był to typowy, estetyczny wybuch, jaki zwykle widać na filmach: nie ustawił go scenograf, nie rozplanował wrażliwy artystycznie reżyser, kształtu, rozmiaru i koloru płomieni nie obliczył specjalista pirotechnik w porozumieniu z koordynatorem scen kaskaderskich, aby uzyskać maksymalnie piękny widok. Daleki od kinowego ogień miał paskudną ciemnopomarańczową barwę, a z płomieni jak zakrwawione języki bluzgały wymiociny gęstego, czarnego dymu. Klapa bagażnika odpadła i skręciła się w bezkształtną obrzydliwą masę przypominającą współczesną rzeźbę, lądując na dachu jednego z trzech czarnych chevroletów, które stały w odległości dwudziestu stóp od płonącego wraku. Martwy kierowca siłą wybuchu został częściowo wyrzucony przez przednią szybę i połową ciała leżał na masce. Jego ubranie musiało spłonąć na popiół w ciągu kilku sekund od chwili eksplozji. Teraz ogień trawił jego samego, a płomienie żywiące się jego ciałem, tłuszczem i szpikiem miały zupełnie inny kolor od tych, które pożerały samochód: żółty z żyłkami purpurowymi jak kwaśny cabernet i zielonkawymi przypominającymi gnijące resztki.
Nie potrafiąc oderwać wzroku od tej potworności, Dylan wstydził się swojej okrutnej ciekawości. Prawda mieszkała nie tylko w pięknie, ale i w okropności, złożył więc makabryczną fascynację na karb przekleństwa spojrzenia artysty, choć zdawał sobie sprawę, że to subiektywne i wygodne usprawiedliwienie. Gdyby przestał oszukiwać samego siebie, mógłby spojrzeć w oczy strasznej prawdzie – śmierć jest w perwersyjny sposób atrakcyjna przez trwałą skazę, jaką pozostawia w ludzkiej duszy.
– To mój cadillac coupe deville -powiedziała Jilly, bardziej wstrząśnięta niż zła, jak gdyby nie mogła wyjść ze zdumienia, że jej życie tak nieoczekiwanie zmieniło się na gorsze w sennym miasteczku Arizony, które nie było niczym więcej niż tylko przystankiem dla podróżujących autostradą międzystanową.
Z czarnych chevroletów, które stały z otwartymi drzwiami, wysiadło kilkunastu mężczyzn. Zamiast w czarne garnitury albo stroje paramilitarne, byli ubrani jak zwykli turyści: w białe i beżowe buty, białe i kremowe spodnie, zwykłe koszule i koszulki polo w różnych pastelowych kolorach. Wyglądali, jakby spędzili dzień na polu golfowym, a wieczór w klubowym barku, w dzień prażąc się w słońcu, pod wieczór racząc się ginem, ale na twarzy żadnego z nich nie malowała się groza ani nawet zaskoczenie, jakiego można oczekiwać od przechodniów, którzy właśnie byli świadkami katastrofy.
Mimo że Dylan nie musiał mijać płonącego cadillaca, kierując się w stronę wyjazdu z motelu, kilku ze sportowców amatorów oderwało wzrok od ognia i spojrzało na forda. Nie wyglądali na księgowych ani biznesmenów, lekarzy ani inwestorów budowlanych: wyglądali na ludzi bardziej bezwzględnych i niebezpiecznych niż adwokaci. Mieli twarze zupełnie bez wyrazu, nieruchome maski pozbawione życia, jakby wyciosane z kamienia, ożywiane tylko refleksami płomieni. Ich oczy błyskały złowrogo, lecz chociaż odprowadzali wzrokiem forda, żaden nie próbował go zatrzymać; żaden nie rzucił się w pościg.
Dopadli już ściganą ofiarę. Wszystko wskazywało na to, że stuknięty lekarz zginął w cadillacu, zanim zdołali go pojmać i przesłuchać. Wraz z nim ogień musiał też strawić to, co nazywał dziełem swojego życia, a także wszelkie dowody na to, że brakuje filołek z tajemniczą szprycą. Grupa pościgowa, oddział – czy kimkolwiek ci ludzie byli – sądziła, że pogoń zakończyła się sukcesem. Jeśli szczęście będzie sprzyjać Dylanowi, nigdy nie dowiedzą się, że było inaczej, a on nie dostanie kuli w łeb.
Zwolnił, a potem zatrzymał samochód, gapiąc się z niezdrową ciekawością na płonące auto. Gdyby przejechał, nie przystając, mogłoby to wyglądać podejrzanie.
Siedząca obok Jilly zrozumiała powód jego ociągania się z odjazdem.
– Trudno grać hienę, jeżeli zna się ofiarę.
– Wcale go nie znaliśmy, a jeszcze kilka minut temu nazwałaś go zakłamanym workiem łajna.
– Nie o nim mówię. Cieszę się, że uśmiechnięty gnojek nie żyje. Mówię o miłości mojego życia, moim pięknym granatowym cadillacu.
Przez moment kilku rzekomych golfistów przyglądało się Dylanowi i Jilly gapiącym się na płonący wrak. Bóg jeden wie, co pomyśleli sobie o Shepherdzie, który siedział z tyłu, wciąż osłaniając głowę rękami, i zupełnie nie interesował się pożarem, jak i wszystkim innym, poza własną skórą. Gdy mężczyźni odwrócili się od forda, uznając jego kierowcę i pasażerów za nieszkodliwych gapiów, Dylan zwolnił hamulec i ruszył dalej.
Na końcu wyjazdu znajdowała się ulica, przy której niecałą godzinę temu odważył się kupić cheeseburgery i frytki – kolejną ratę przybliżającą go o krok do choroby serca. Jednak nie miał okazji zjeść kolacji.
Skręcił w prawo, kierując się w stronę autostrady i słysząc dobiegające z oddali wycie syren. Nie przyspieszał.
– Co masz zamiar zrobić? – spytała Jillian Jackson. – Odjechać daleko stąd.
– A potem?
– Odjechać jeszcze dalej stąd.
– Nie możemy wiecznie uciekać. Zwłaszcza że nie wiemy, przed kim albo czym uciekamy – ani dlaczego.
W jej uwadze brzmiało tyle prawdy i rozsądku, że trudno z nią było polemizować i gdy Dylan szukał w myślach odpowiedzi, zorientował się, że osiągnął poziom ekspresji werbalnej, jaki w jej przekonaniu cechował wszystkich malarzy.
Gdy zbliżali się do wjazdu na autostradę, siedzący za Dylanem brat wyszeptał:
– Przy blasku księżyca.
Shepherd wymówił to tylko raz, na szczęście – zważywszy na jego skłonność do powtarzania – ale potem rozpłakał się. Shep nie był beksą. Rzadko płakał w ciągu minionych siedemnastu lat, odkąd skończył trzy lata i uciekł od cierpień i rozczarowań tego świata, odkąd zaczął spędzać większą część życia w bezpieczniejszym świecie, jaki sam sobie stworzył. A teraz: dwa razy łzy w ciągu jednego wieczoru.
Nie szlochał i nie zawodził, płakał cicho: prawie bezgłośnie łapał powietrze i cichutko kwilił, połykając wszystkie odgłosy skargi, zanim zdołały wydostać się na zewnątrz. Mimo że Shep bardzo starał się zdusić emocje, nie potrafił ukryć ich gwałtowności. Dręczył go jakiś tajemniczy smutek. We wstecznym lusterku widać było, że jego spokojne zazwyczaj oblicze – ciasno obramowane ramionami – krzywi się w niewyobrażalnym cierpieniu, zupełnie jak twarz z „Krzyku" Edwarda Muncha.
– Co mu się stało? – spytała Jilly, gdy dojechali do końca wjazdu.
– Nie wiem. – Dylan z niepokojem spoglądał to na drogę, to we wsteczne lusterko. – Nie wiem.
Shep wolno zsunął dłonie z czubka głowy wzdłuż skroni, jak gdyby stracił nad nimi władzę, ale zaraz zacisnął je w pięści. Wcisnął kostki palców w policzki, jakby próbował powstrzymać straszne ciśnienie wewnętrzne, które groziło pęknięciem kości czaszki, rozciągnięciem ciała i rozdęciem twarzy w maskę z pokazu dziwów natury.
– Boże drogi, nie wiem – powtórzył Dylan, zdając sobie sprawę z drżenia własnego głosu. Opuścił wjazd i włączył się do ruchu na wschodnim pasie autostrady międzystanowej.
Samochody mknęły przez noc Arizony w kierunku Nowego Meksyku o wiele szybciej niż ford expedition. Dylan, wytrącony z równowagi kwileniem i jękami brata, nie potrafił dostosować się do tempa narzuconego przez innych kierowców.
Potem poczciwy Shep – posłuszny i spokojny Shep – zrobił coś, czego jeszcze nigdy przedtem nie robił: zaczął się bić pięściami po twarzy.
Niezręcznie balansując donicą trzymaną na kolanach, Jilly odwróciła się do tyłu i krzyknęła z przerażeniem:
– Nie, Shep, skarbie, nie rób tego!
Chociaż Dylan wiedział, że bezwarunkowo muszą teraz uciekać od mężczyzn w czarnych chevroletach, włączył prawy kierunkowskaz i zatrzymał się na szerokim poboczu.
Robiąc krótką przerwę w wymierzaniu sobie kary, Shep wyszeptał:
– Robisz swoje.
I znów zaczął się okładać.