175172.fb2
Zjawy wkrótce ustąpiły miejsca rzeczywistości, a z autostrady zniknęły ostatnie gołębie, odlatując na gałęzie drzew i wysokie dzwonnice.
Serce Jilly stopniowo wróciło do normalnego rytmu, lecz każde uderzenie zdawało się równie głośne jak wtedy, gdy konała ze strachu.
Mając za plecami księżyc, a nad głową rozgwieżdżone niebo, przejechali milę czy dwie, słysząc tylko świst mijających ich aut i huk monstrualnych ciężarówek, gdy Dylan odezwał się, jak gdyby dodając melodię do rytmu bicia serca Jilly:
– A jaką ty masz metodę działania? Pytam o twoją pracę komika.
Wyschło jej w ustach, a język miała jak kołek, jednak kiedy przemówiła, jej głos zabrzmiał zupełnie normalnie.
– Masz na myśli mój materiał? Ludzka głupota. Wyśmiewam ją, jak najlepiej potrafię. Głupotę, zazdrość, zdradę, niewierność, zachłanność, zarozumiałość, żądzę, próżność, nienawiść, bezmyślną przemoc… Komik nigdy nie narzeka na brak tematów. – Słuchając sama siebie, zawstydziła się, porównując jego i swoje inspiracje twórcze. – Ale tak pracują wszyscy komicy-ciągnęła. Nie zamierzała się usprawiedliwiać, lecz jakiś impuls kazał jej się tłumaczyć i nie mogła go opanować. – Mamy ciężką robotę, ale ktoś to musi robić.
– Ludzie potrzebują śmiechu – zauważył idiotycznie, starając się ją pocieszyć, jak gdyby czytał jej w myślach.
– Chcę ich rozśmieszać do tego stopnia, żeby płakali – powiedziała Jilly, zastanawiając się, skąd się wzięły te słowa. – Chcę, żeby czuli…
– Czuli co?
Słowo, które miała na końcu języka, było tak niewłaściwe i sprzeczne z motywacją, jakiej każdy oczekiwałby od komika, że poczuła się nieswojo, słysząc je w głowie. „Ból". Omal nie powiedziała: „Chcę, żeby czuli ból". Przełknęła jednak to słowo, krzywiąc się, jakby miało gorzki smak.
– Jilly?
Z ulgą porzuciła grzebanie we własnym mrocznym wnętrzu i wróciła do grozy czającej się w ciemnościach nocy, od której oboje na moment uciekli. Spoglądając na autostradę, zmarszczyła brwi i powiedziała:
– Jedziemy na wschód. – Tak.
– Dlaczego?
– Przez czarne fordy, wybuchy, bandytów w strojach golfowych – przypomniał jej.
– Ale ja jechałam na zachód, zanim… zanim doszło do tego łajna. W przyszłym tygodniu mam trzy występy w Phoenix. Siedzący z tyłu Shep przerwał milczenie:
– Kał. Fekalia. Defekacja.
– Nie możesz teraz jechać do Phoenix – sprzeciwił się Dylan. – Po tym, co się stało, po twoim mirażu…
– Gdyby nawet miało dojść do końca świata, potrzebuję pieniędzy. Poza tym nie można ustalić terminu, a potem wycofać się w ostatniej chwili. W każdym razie jeśli chce się jeszcze pracować.
– Wypróżnienie. Stolec. Odchody – powiedział Shep. – Zapomniałaś o swoim cadillacu? – spytał Dylan.
– Jak mogłabym zapomnieć? Przecież ci dranie wysadzili go w powietrze. Mojego pięknego coupe deville. – Westchnęła. – Czyż nie był piękny?
– Prawdziwe cacko – przytaknął.
– Uwielbiałam te gustownie stonowane stateczniki na tylnych błotnikach.
– Rzeczywiście eleganckie.
– Przedni zderzak wyglądał, jakby wmontowali tam pociski haubicy.
– Tak, był bardzo haubiczny.
– Napis „Coupe DeVille" na bokach był złoty. Uroczy szczegół. Teraz wszystko wyleciało w powietrze, spaliło się i śmierdzi pieczonym Frankensteinem. Kto mógłby o czymś takim zapomnieć?
– Nawóz. Obornik – powiedział Shep. – Co on robi? – spytała Jilly.
– Jakiś czas temu powiedziałaś mi, że jestem wulgarny -przypomniał jej Dylan. – Sugerowałaś, żebym poszukał synonimu słowa, które cię uraziło. Shep postanowił mnie wyręczyć. – Gnój. Koprolit.
– Ale to było jeszcze przed naszym wyjazdem z motelu – zauważyła.
– Jego poczucie czasu jest inne niż nasze. Trudniej mu rozróżnić przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, a czasem zachowuje się tak, jakby były dla niego tym samym i działy się równocześnie.
– Kupka – rzekł Shep. – Kaka.
– Jeśli chodzi o twojego cadillaca-ciągnął Dylan-to przypuszczam, że jeśli te zbiry w koszulkach polo dowiedzą się, że nie należał do Frankensteina, ale jest zarejestrowany na Jillian Jackson, zaczną cię szukać. Będą chcieli wiedzieć, jak zdobył twój samochód albo czy dałaś mu go dobrowolnie.
– Wiedziałam, że powinnam wezwać gliny. Powinnam zgłosić kradzież samochodu jak porządny obywatel. Teraz sama jestem podejrzana.
– E-e. Kakunianie.
– Jeżeli Frankenstein miał rację – ostrzegł Dylan – być może gliny nie potrafią cię ochronić. Może ci ludzie mają wpływy w policji.
– To chyba powinnam się zwrócić do kogoś innego – FBI? – Może nie da się przed nimi uciec. Mogą mieć też wpływy w FBI.
– Kto to, na Boga, jest – Secret Service, CIA, gestapo elfów Świętego Mikołaja, które robi listę niegrzecznych dzieci?
– Krowi placek. Nieczystości.
– Frankenstein nie zdradził, kim są – odparł Dylan. – Powiedział tylko, że jeżeli odkryją szprycę w naszej krwi, możemy się pożegnać z życiem, a naszych kości nigdy nikt nie znajdzie.
– Tak, może rzeczywiście tak powiedział, ale dlaczego w ogóle mamy mu wierzyć? To był szalony naukowiec.
– Opróżnienie jelit. Oddawanie stolca. Seans toaletowy. – Nie był szalony – oznajmił z przekonaniem Dylan.
– Sam mówiłeś, że jest stuknięty.
– A ty nazywałaś go komiwojażerem. W tamtej nerwowej chwili różnie go nazywaliśmy…
– Paczka sedesowa. Wkład do wychodka. Wydzieliny.
– …ale pomyśl o tym, jaki miał wybór – ciągnął Dylan. – Skoro wiedział, że ścigają go ci faceci i zamierzają zabić, podjął najbardziej logiczne i racjonalne działanie, jakie było w tym momencie możliwe. Jilly otworzyła szeroko usta, jak gdyby przygotowywała się do leczenia kanałowego.
– Logiczne? Racjonalne? – Przypomniała sobie, że tak naprawdę w ogóle nie zna pana Dylana O'Connera. Mógł się okazać jeszcze dziwniejszym osobnikiem niż jego brat. – Dobra, najpierw ustalmy fakty. Uśmiechnięty gnojek częstuje mnie chloroformem, wstrzykuje mi do żył jakiś eliksir doktora Jekylla, kradnie mój cudny samochód, daje się wysadzić w powietrze – i w twojej światłej opinii to zachowanie daje mu kwalifikacje szefa uniwersyteckiego zespołu dyskusyjnego?
– Przyskrzynili go, czas uciekał, więc zrobił jedyną rzecz, jaką mógł, żeby ocalić dzieło swojego życia. Jestem pewien, że nie zamierzał dać się wysadzić w powietrze.
– Jesteś tak samo pomylony jak on – uznała Jilly. – Ekskrementy. Łajno.
– Nie twierdzę, że postąpił słusznie-tłumaczył Dylan.
– Ale zgodnie z logiką. Jeżeli przyjmiemy założenie, że miał nierówno pod sufitem, popełnimy błąd, przez który możemy zginąć. Pomyśl: przegra, jeśli umrzemy. Dlatego chce, żebyśmy przeżyli, bo jesteśmy jego… nie wiem… bo jesteśmy jego żywym eksperymentem. W związku z tym muszę przyjąć, że wszystko, co mi mówił, ma nam pomóc przeżyć.
– Brudy. Biegunka. Wypłata z Jelitbanku.
Tuż po bokach autostrady międzystanowej, na północ i południe, rozciągały się równiny ciemne jak kamienie ze starożytnego paleniska poczerniałe od dziesiątków tysięcy ognisk, upstrzone szarymi jak popiół cętkami w miejscach, gdzie blask księżyca i gwiazd odbijał się od roślinności pustynnej albo błyszczących fragmentów kamieni. Na wschodzie majaczył posępny zarys łańcucha gór Peloncillo, które z północnego i południowego wschodu niczym imadło napierały na autostradę: twardy, czarny masyw poszarpanych skał, ciemniejszy od nieba, w które się wrzynał.
Pustynny krajobraz nie napawał otuchą i nadzieją, a poza autostradą nie było widać żadnego znaku, że to cześć zamieszkanej planety. Przypominał niesamowitą scenerię z filmu fantastycznonaukowego opowiadającego o świecie, w którym wszystkie gatunki wyginęły setki lat temu, pozostawiając po sobie martwą ziemię, nieruchomą jak diorama pod szkłem, gdzie poruszały się jedynie maszyny wykonujące zaprogramowane wieki temu zadania, które nie miały już żadnego znaczenia.
Ponury pejzaż skojarzył się Jilly z widokiem piekła, w którym wygaszono ognie.
– Nie ujdziemy z tego z życiem, prawda? – zapytała retorycznie, jakby nie spodziewała się przeczącej odpowiedzi.
– Co? Oczywiście, że przeżyjemy.
– Oczywiście? – powiedziała z niedowierzaniem. – Nie masz żadnych wątpliwości?
– Oczywiście – potwierdził. – Najgorsze już za nami. – Wcale nie.
– Ależ tak.
– Nie bądź śmieszny.
– Najgorsze już za nami – powtórzył z uporem.
– Jak możesz mówić, że najgorsze za nami, skoro nie mamy pojęcia, co nas jeszcze czeka?
– Tworzenie to akt woli – rzekł. – Co to niby ma znaczyć?
– Zanim stworzę obraz, układam go sobie w myślach. I w tym momencie już istnieje. Potem, żeby zmienić koncepcję w namacalne dzieło sztuki, potrzeba tylko czasu i pracy, farby i płótna.
– Czy my rozmawiamy o tym samym? – zastanawiała się na głos Jilly.
Shepherd znów zamilkł, lecz gadanina jego brata zaniepokoiła ją bardziej niż paplanie Shepa.
– Pozytywne myślenie. Przewaga umysłu nad materią. Bóg stworzył niebo i ziemię, powołując je do istnienia tylko myślą. Najpotężniejszą siłą wszechświata jest siła woli.
– Na pewno nie, bo inaczej miałabym własny sitcom i w tym momencie urządzałabym przyjęcie w swojej posiadłości w Malibu. – Nasza zdolność tworzenia stanowi odbicie boskiej zdolności tworzenia, bo codziennie wymyślamy nowe rzeczy i powołujemy je do istnienia-wynalazki, projekty architektoniczne, związki chemiczne, procesy produkcyjne, dzieła sztuki, przepisy na chleb, ciasto i pieczeń.
– Nie zamierzam ryzykować wiecznego potępienia, utrzymując, że robię tak dobrą pieczeń jak Bóg. Jego na pewno smakowałaby lepiej.
Puszczając mimo uszu jej uwagę, Dylan kontynuował:
– Nie mamy boskiej mocy, więc nie potra6my zamieniać energii naszych myśli bezpośrednio w materię…
– Bóg robi też pewnie lepsze sałatki niż ja i jestem pewna, że jest mistrzem nakrywania do stołu.
– …ale kierując się myślą i logiką-ciągnął cierpliwie Dylan – umiemy wykorzystać inne rodzaje energii, żeby zmienić istniejącąmaterię w prawie wszystko, co zechcemy. Przędziemy nici, żeby szyć z nich ubrania. Ścinamy drzewa i z drewna budujemy sobie schronienie. Nasz proces tworzenia jest o wiele wolniejszy i nieporadny, ale w gruncie rzeczy bardzo zbliżony do boskiego. Rozumiesz, o czym mówię?
– Jeżeli kiedykolwiek zrozumiem, to będzie znaczyło, że można odwieźć mnie do czubków.
Znowu stopniowo zwiększając prędkość, powiedział:
– Wykaż odrobinę dobrej woli, dobra? Możesz się trochę wysilić?
Jilly zirytowała jego dziecięca gorliwość i huraoptymizm w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Mimo to, przypominając sobie upokorzenie, jakiego doznała po jego poprzednim popisie elokwencji, poczuła zalewającą jej twarz falę gorąca, ale zdołała opanować wzbierający strumień sarkazmu.
– W porządku. Mów dalej.
– Załóżmy, że zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Boga. – Dobra. I co z tego?
– Logiczny jest zatem wniosek, że chociaż nie potrafimy tworzyć materii z niczego i nie umiemy zmieniać istniejącej materii za pomocą samych myśli, to jednak nasza siła woli, o wiele mniej potężna od boskiej, może mieć wpływ na kształt rzeczy, które mają nadejść.
– Kształt rzeczy, które mają nadejść-powtórzyła. – Zgadza się.
– Kształt rzeczy, które mają nadejść.
– Otóż to -potwierdził, kiwając z zadowoleniem głową i odrywając na chwilę wzrok od drogi, aby się do niej uśmiechnąć. – Kształt rzeczy, które mają nadejść – powtórzyła jeszcze raz, zdając sobie nagle sprawę, że w konsternacji zaczęła mówić jak Shepherd. – Jakich rzeczy?
– Przyszłych wydarzeń – wyjaśnił. – Jeżeli jesteśmy stworzeni na obraz Boga, być może posiadamy trochę boskiej mocy kształtowania rzeczy – odrobinkę, ale tyle, że da się ją wykorzystać. Nie tworzymy materii, ale przyszłość. Może dzięki naszej sile woli potrafimy kształtować swoje przeznaczenie, przynajmniej częściowo.
– Co? Jeżeli sobie wyobrażę, że w przyszłości będę milionerką, to naprawdę się nią stanę?
– Musisz podejmować odpowiednie decyzje i ciężko pracować, ale… tak, wierzę, że każdy z nas może kształtować własną przyszłość, jeśli ma dość siły woli.
Wciąż panując nad rozdrażnieniem i starając się zachować spokojny ton, spytała:
– Dlaczego więc nie jesteś sławnym malarzem miliarderem? – Nie chcę być sławny ani bogaty.
– Każdy chce być sławny i bogaty.
– Ja nie. Życie i tak jest skomplikowane. – Ale pieniądze znacznie ułatwiają życie.
– Pieniądze znacznie komplikują życie – zaprotestował. – Sława też. Chcę tylko dobrze malować, co dzień coraz lepiej. – Zatem – powiedziała, tracąc kontrolę nad strumieniem sarkazmu – w wyobraźni zobaczysz siebie w przyszłości jako drugiego Vincenta Van Gogha, pomyślisz sobie życzenie i pewnego dnia twoje obrazy znajdą się w muzeach.
– Zamierzam w każdym razie spróbować. Vincent Van Gogh – może, chociaż wyobrażam sobie przyszłość, w której mam oboje uszu.
Niczym niezmącony dobry humor Dylana w obliczu nieszczęścia podziałał na Jilly tak, jakby ktoś przejechał jej po języku papierem ściernym.
– A ja, żeby sprowadzić cię na ziemię, wyobrażam sobie przyszłość, w której będę musiała wepchnąć ci jaja w przełyk. – Tyle w tobie złości?
– Boję się.
– W tej chwili się boisz, jasne, ale zawsze kipisz złością.
– Wcale nie zawsze. Spędzaliśmy z Fredem uroczy i spokojny wieczór, zanim to wszystko się zaczęło.
– Muszą cię dręczyć jakieś trudne nierozwiązane problemy z dzieciństwa.
– Kurczę, robisz na mnie coraz większe wrażenie. Zaraz się okaże, że kiedy nie próbujesz naśladować Van Gogha, w wolnych chwilach zajmujesz się psychoanalizą.
– Jeśli jeszcze trochę podskoczy ci ciśnienie – ostrzegł ją Dylan – pęknie ci tętnica szyjna.
Przez zaciśnięte zęby Jilly wydala wściekły pisk, bo gdyby zdusiła go w sobie, mogłaby wybuchnąć.
– Chcę ci tylko powiedzieć – ciągnął Dylan drażniąco rzeczowym i spokojnym tonem – że jeśli pomyślimy pozytywnie, może rzeczywiście najgorsze mamy już za sobą. A negatywne myślenie na pewno nic nam nie da.
W odruchu gniewu chciała spuścić nogi na podłogę i mocno tupnąć, ale zreflektowała się, przypominając sobie o biednym
bezbronnym Fredzie wciśniętym pod siedzenie. Nabrała więc głęboko powietrza i zaatakowała Dylana:
– Skoro to takie proste, dlaczego przez tyle lat patrzysz spokojnie na ciężką dolę Shepherda? Dlaczego nigdy nie wyobraziłeś sobie, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wychodzi z autyzmu i zaczyna normalnie żyć?
– Nieraz to sobie wyobrażałem – odparł cicho i z goryczą, która zdradzała bezbrzeżny smutek z powodu choroby brata. – Myślę o tym codziennie, żywo i intensywnie, z całej duszy, od kiedy tylko sięgam pamięcią.
Bezkresne niebo. Bezdroże pustyni. Przepaść, która powstała we wnętrzu samochodu, równie rozległa jak bezmiar mroku i pustki za oknami, przepaść, która była dziełem Jilly. Dając się ponieść złości, bezmyślnie przekroczyła granicę dzielącą słuszne argumenty i nieuzasadnioną złośliwość, trafiając Dylana O'Connera w najczulszy punkt, choć wiedziała, że tam zaboli go najbardziej. Wprawdzie siedzieli obok siebie, ale dystans ich dzielący wydawał się nie do przebycia.
W ostrym świetle reflektorów nadjeżdżających z przeciwka aut i perłowym blasku wskaźników tablicy rozdzielczej widać było, że oczy Dylana lśnią, jakby przez tyle czasu wstrzymywał prawdziwy ocean łez. Przyglądając mu się z większym współ-czuciem niż dotąd, nawet w mdłym oświetleniu Jilly dostrzegła, że to, co wyglądało na smutek, może być w istocie głębokim cierpieniem, długotrwałym, niesłabnącym bólem, jak gdyby brat nie chorował na autyzm, ale umarł i odszedł na zawsze.
Nie wiedziała, co powiedzieć, aby naprawić swoją podłość. Bez względu na to, czy będzie mówić szeptem, czy krzyknie, słowa przeprosin nie pokonają otchłani, jaka powstała przez Jilly między nią a Dylanem O'Connerem.
Czuła się jak wkład do wychodka.
Bezkresne niebo. Bezdroże pustyni. Szmer opon i monotonne brzęczenie silnika zlały się w biały szum, na który Jilly szybko przestała zwracać uwagę i po pewnym czasie zaczęła odnosić wrażenie, że równie dobrze mogłaby siedzieć w martwej ciszy na powierzchni księżyca. Nie słyszała ani własnego oddechu, ani głuchego bicia serca, ani echa śpiewu jej dawnego chóru kościelnego, który od czasu do czasu brzmiał w jej głowie, gdy czuła się samotna i zagubiona. Nie dysponowała tak dobrym głosem, żeby śpiewać solo, lecz miała talent do harmonii i gdy stała wśród swoich sióstr i braci ubranych tak samo, trzymających
identyczne zbiory hymnów, ogarniało ją głębokie i pokrzepiające poczucie wspólnoty, jakiego przedtem i potem nigdy nie doświadczyła. Czasem Jilly uważała, że strasznie trudne zadanie nawiązania porozumienia ze składającą się z samych nieznajomych publicznością i nakłonienie ich do śmiechu z głupoty i złośliwości rodzaju ludzkiego jest o wiele łatwiejsze niż pokonanie dystansu i utrzymanie na pewien czas choćby najsłabszej więzi między dwojgiem ludzi. Bezkresne niebo, bezdroże pustyni i samotność każdego pancernego serca łączyła jedna cecha – ta sama dal, niemal nie do przebycia.
Liżąc pobocze autostrady, jęzor światła wyławiał z ciemnego żwiru tu i tam coś błyszczącego i przez moment Jilly obawiała się, że znów zobaczy świece wotywne i przybyłe znikąd kościelne ławki, stado białych jak śmierć ptaków i strugi krwawej ektoplazmy, ale w porę zorientowała się, że te szybko znikające płomyki to tylko odbicie światła reflektorów od kawałków potłuczonych butelek.
Ciszy nie przerwała ani ona, ani Dylan, lecz głos Shepherda monotonnie powtarzającego mantrę znaną z reklam telewizyjnych:
– Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś… Jilly zachodziła w głowę, dlaczego Shep zaczął recytować hasło reklamowe restauracji, w której niecałe dwie godziny temu kupiła kolację, ale zaraz doszła do wniosku, że musiał widzieć znaczek promocyjny, jaki kobieta za ladą przypięła jej do bluzki. – Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach. Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach.
– Kiedy wracałem do motelu z jedzeniem na wynos, dostałem pałką w głowę – powiedział Dylan. – Nie zjedliśmy kolacji. Chyba jest głodny.
– Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach – rzekł Shep, kołysząc się z boku na bok.
Gdy Dylan oderwał jedną rękę od kierownicy i sięgnął do kieszeni swojej koszuli hawajskiej, Jilly zobaczyła, że ma taki sam jak ona znaczek z żabą. Na tle kwiecistego wzoru kolorowej tkaniny trudno było zauważyć uśmiechniętego płaza.
– Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach… Gdy Dylan odpinał gadżet reklamowy, stało się coś dziwnego i nastąpił kolejny w ciągu tego wieczoru zwrot akcji. Trzymając znaczek między kciukiem a palcem wskazującym i sięgając w stronę konsoli dzielącej przednie siedzenia, jak gdyby
zamierzał wrzucić plakietkę do pojemnika na śmieci, Dylan zadygotał, niezbyt gwałtownie, jednak na tyle mocno, że nie sposób było uznać tego za zwykły dreszcz; zadygotał, jakby przez ciało przebiegł mu prąd elektryczny. Jego język zatrzepotał o podniebienie, wydając charakterystyczny dźwięk podobny do odgłosu uruchamiania silnika samochodu:
– Hannn-na-na-na-na-na-na!
Udało mu się utrzymać kierownicę lewą ręką, ale jego stopa zmniejszyła nacisk na pedał gazu albo całkiem się z niego ześliznęła. Prędkość forda zaczęła spadać z groźnych dziewięćdziesięciu pięciu mil na godzinę do po prostu niebezpiecznych osiemdziesięciu pięciu i na koniec do mimo wszystko ryzykownych siedemdziesięciu pięciu.
– Hannn-na-na-na-na-na-na! – wyjąkał i równocześnie z wymówieniem ostatniej sylaby pstryknął znaczkiem, jakby grał w kulki. Przestał dygotać równie nagle, jak zaczął.
Metalowy krążek odbił się z brzękiem od okna w drzwiach po stronie pasażera, kilka cali od twarzy Jilly, rykoszetem trafił w deskę rozdzielczą i wylądował w labiryncie gałęzi i liści Freda.
Mimo że stopniowo tracili prędkość, Jilly wyczula, że nie mając zapiętych pasów, znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie, zrozumiała też, że nie zdąży już nałożyć i zapiąć szelek. Okręciła się więc twarzą do przodu, lewą ręką chwyciła się kurczowo siedzenia, omal nie dziurawiąc skórzanej tapicerki, a prawą złapała się uchwytu tuż nad drzwiami. W momencie, gdy Dylan potwierdził jej przeczucia, wciskając hamulec do oporu, wparła się stopami w deskę rozdzielczą. Zgięła kolana, przygotowując się do zamortyzowania wstrząsu, i zaczęła odmawiać w myślach „Zdrowaś Mario", nie prosząc w modlitwie o uchronienie przed klątwą grubego tyłka, ale błagając o ocalenie swojego tyłka, wszystko jedno, jak groteskowe rozmiary miałby przybrać w przyszłości.
W ciągu dwóch sekund prędkość forda spadła do sześćdziesięciu, może nawet do pięćdziesięciu mil na godzinę, ale wciąż jechali tak szybko, że nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby w takim pędzie wykonać ostrego skrętu. Najwidoczniej jednak Dylanem O'Connerem owładnęło szaleństwo: puścił hamulec, skręcił kierownicę do oporu w lewo, znów wdusił hamulec, poderwał samochód z jezdni i z przeraźliwym piskiem opon wykonał ostry zwrot.
Wzbijając obłok kurzu, ford obrócił się na szerokim poboczu autostrady. U podwozie zagrzechotał żwir: trach-trach, przeraźliwe jak seria z karabinu maszynowego. Okręcając się w oślepiającym świetle zbliżających się reflektorów, Jilly wciągnęła głęboko powietrze w rozpaczliwym pragnieniu życia, jak skazana na śmierć, gdy słyszy świst spadającej gilotyny. Gdy samochód znalazł się w pozycji wyjściowej, pisnęła, a potem paskudnie zaklęła, zapominając o swojej awersji do wulgaryzmów, kiedy znowu obrócili się o sto dwadzieścia stopni, zatrzymując się w końcu zwróceni przodem w kierunku północno-wschodnim.
Wschodnie i zachodnie pasy autostrady rozdzielała wysepka szerokości sześćdziesięciu stóp, nieosłonięta barierą, a jedyną przeszkodą, która miała uniemożliwić wjechanie na przeciwległy pas, był obniżony obszar zieleni. W momencie gdy ford stanął i Jilly wciągnęła kolejną porcję powietrza, która wystarczyłaby na przepłynięcie pod wodą kanału La Manche, Dylan puścił pedał hamulca, wciskając gaz i ruszając po przekątnej w dół obniżenia.
– Co ty wyprawiasz? – krzyknęła.
Był wyjątkowo skoncentrowany, jak nigdy dotąd, skupiał się na zjeździe w dół zbocza bardziej niż wtedy, gdy przyglądał się jej płonącemu cadillacowi, bardziej niż gdy zajmował się Shepem w konfesjonale na tylnym siedzeniu.
Wielki jak niedźwiedź, całkowicie wypełniał swoją połowę przedniego siedzenia. Nawet w normalnych okolicznościach – przynajmniej w najbardziej normalnych z tych, w których Jilly go widziała – ciężko wisiał na kierownicy, lecz w tej chwili zawisł jeszcze bardziej, z twarzą przysuniętą blisko szyby, wykrzywioną w niedźwiedzim grymasie, wlepiając wzrok w smugi światła reflektorów rozcinających mrok w dole, gdzie zjeżdżał.
Nie odpowiedział na jej pytanie. Rozchylił usta jakby w zdumieniu, jak gdyby sam nie wierzył, że wprowadził forda w kontrolowany poślizg i pędzi przez wysepkę zieleni w stronę przeciwnego pasa ruchu.
Może jeszcze nie pędził, ale kiedy samochód znalazł się na dnie obniżenia, zaczął nabierać prędkości. Gdyby uderzyli we wzniesienie pod niewłaściwym kątem lub przy zbyt dużej szybkości, auto zaczęłoby dachować, co świetnie wychodzi pojazdom z napędem na cztery koła, kiedy źle się je prowadzi na terenie takim jak ten, pokrytym piaskiem i luźnym tłuczniem.
– Nie! – krzyknęła, ale nie poskutkowało. Gdy ford walnął w kruszące się zbocze, Jilly mocniej wbiła stopy w deskę rozdzielczą, zastanawiając się, gdzie może być ukryta poduszka powietrzna. Bala się, że zamontowano ją w desce rozdzielczej i jeśli wybuchnie pod jej stopami, może jej wbić kolana w twarz albo rozerwać się pod podeszwami butów, parząc całe ciało gorącym sprężonym gazem. Właśnie takie i jeszcze gorsze obrazy przesuwały się jej w myślach zamiast standardowego zapisu całego życia (z muzyką z „Królika Bugsa" w tle, która byłaby najodpowiedniejszą ilustracją), ale nie mogła pohamować ich napływu, trzymała się więc mocno siedzenia i uchwytu nad drzwiami, krzycząc ciągle „Nie!" -wciąż na próżno.
Dziurawiąc ciemność za sobą wyrzucanymi spod kół bliźniaczymi strumieniami żwiru i piasku, ford piął się ukośnie po północnym zboczu nasypu, jak gdyby przechodził ostry test odporności na dachowanie. Sądząc po sile ciążenia, jaka pchała Jilly w stronę kierowcy, gdyby wóz przechylił się jeszcze o jeden stopień, potoczyłby się z powrotem w dół.
Kilka razy podczas wspinaczki wydawało się, że z czterech napędzanych kół co najmniej dwa traciły przyczepność. Samochodem rzucało i kołysało, ale w końcu osiągnął szczyt wzniesienia i stanął na poboczu pasa prowadzącego na zachód.
Dylan spojrzał w lusterko wsteczne, zerknął w boczne, po czym wstrzelił się w lukę między samochodami, które mknęły tam, skąd przyjechali. W stronę miasta. W stronę motelu, gdzie na pewno tlił się jeszcze jej cadillac. Prosto do miejsca, gdzie czekały na nich kłopoty, od których usiłowali uciec.
Jilly przemknęła niedorzeczna myśl, że powodem szaleńczego przejazdu przez dół było powtarzane przez Shepa „Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach" – informacja, że nie jadł kolacji. Oddanie starszego brata mogło być do pewnego stopnia godne podziwu, jednak powrót do baru z hamburgerami w tej sytuacji nie mial nic wspólnego z odpowiedzialną troskliwością opiekuna, ale stanowił lekkomyślny akt ślepego poświęcenia.
– Co ty wyprawiasz? – powtórzyła Jilly.
Tym razem zareagował, choć odpowiedź ani nie dodała jej otuchy, ani nie zaspokoiła ciekawości.
– Nie wiem.
W jego zachowaniu wyczula tę samą rozpaczliwą bezradność, która ogarniała ją za każdym razem, gdy znalazła się we władzy mirażu. Przestraszona perspektywą szybkiej jazdy z kierowcą, który ma halucynacje lub coś jeszcze gorszego, powiedziała:
– Zwolnij, na litość boską. Dokąd jedziesz? Wciskając pedał gazu, odrzekł:
– Na zachód. Gdzieś na zachód. Do jakiegoś miejsca.
– Po co?
– Czuję, jak mnie ciągnie. – Co cię ciągnie?
– Ciągnie mnie na zachód. Nie wiem co ani dokąd. – Wobec tego dlaczego w ogóle jedziesz?
Jak gdyby był prostodusznym człowiekiem, który doszedł do wniosku, że rozmowa zeszła na tematy filozoficzne nie bardziej zrozumiałe niż osiągnięcia biologii molekularnej, Dylan spojrzał na nią, ukazując białka oczu jak pies, który nie pojmuje powodu kary.
– Po prostu czuję, że… tak trzeba.
– Co trzeba?
– Trzeba jechać w tym kierunku, na zachód. – Nie pakujemy się z powrotem w kłopoty? – Tak, pewnie tak.
– To zjedź na bok, stań.
– Nie mogę. – Na jego twarzy zalśnił pot. – Nie mogę. – Dlaczego?
– Przez Frankensteina. Zastrzyk. Szpryca. Zaczęła działać. Coś się ze mną dzieje.
– Co?
– Jakieś straszne gówno.
– Nawóz – powiedział z tylnego siedzenia Shep.