Dylan nie wpadł w otchłań, nie przeszedł, nie przebiegł ani nie przeleciał przez tunel, w ogóle nie czuł, że przenosi się w przestrzeni, ale w mgnieniu oka opuścił motelową łazienkę i znalazł się obok Shepa. Poczuł, jak buty odrywają się od winylowych płytek podłogi i w tej samej chwili lądują na miękkiej ziemi. Spojrzał w dół i stwierdził, że stoi w wysokiej do kolan trawie.
Jego nieoczekiwane przybycie spłoszyło chmarę muszek, które poderwały się ze złotobrązowej trawy, wysuszonej letnimi upałami. Kilka przestraszonych pasikoników odskoczyło na bok, szukając bezpiecznego schronienia.
Zaraz po wylądowaniu w trawie Dylan wrzasnął:
– Shep!
Ale Shepherd w ogóle nie zwrócił uwagi na jego przybycie. W momencie gdy Dylan zorientował się, że stoi na wzgórzu, nad głową ma błękitne niebo i czuje ciepły podmuch lekkiego wietrzyku, odwrócił się od widoku, który fascynował Shepa, i spojrzał za siebie tam, gdzie powinien być tunel. Ujrzał jednak Jillian Jackson stojącą w motelowej łazience – jej portret o średnicy sześciu stóp, lecz nie na końcu czerwonego korytarza, a tuż przed sobą, jak gdyby stała przy nim, a on przyglądał się jej przez okrągłe okno pozbawione ram.
Kiedy Dylan patrzył na niego z łazienki, Shepherd wydawał się bardzo daleką kruchą sylwetką na błękitnym tle. Widziana z końca korytarza postać Jilly była naturalnych rozmiarów. Dylan domyślał się jednak, że ona z łazienki widzi go jako małą figurkę obok Shepa, ponieważ pochyliła się w stronę wejścia do tunelu, gdzie sam stał jeszcze przed chwilą, i mrużąc oczy, wytężała wzrok, by zobaczyć jego twarz.
Otworzyła usta i poruszyła wargami. Może wymówiła jego imię, ale choć zdawało się, że stoi zaledwie kilka cali od niego, Dylan nie słyszał nawet przytłumionego dźwięku.
Widok łazienki polatującej nad wzgórzem jak gigantyczna bańka zdezorientował go. Zakręciło mu się w głowie. Poczuł,
jakby przypominająca powierzchnię morza ziemia usuwała mu się spod nóg, a on nie ma sił bronić się przed snem.
Chciał wyjść z suchej trawy i wrócić do motelu, bo wprawdzie przybył na szczyt wzgórza bez żadnego fizycznego uszczerbku, to jednak się obawiał, że musiał zostawić tam jakąś istotną część siebie, ważną nić umysłu czy ducha, bez której wkrótce cały się spruje.
Zamiast wrócić do łazienki, zaciekawiony obszedł bramę, chcąc sprawdzić, jak wygląda z boku. Odkrył, że portal nie przypomina ani okna, ani bańki, a raczej gigantyczną stojącą na krawędzi monetę. Z profilu wyglądał jak dziesięciocentówka, choć nie miał ząbkowania, jakie można znaleźć na rantach większości monet. Cienka srebrzysta linia biegnąca łukiem z brązowej trawy w górę i niemal niewidoczna na tle jasnoniebieskiego nieba mogła być nawet węższa niż krawędź dziesięciocentówki, odrobinę szersza od włókna, jak gdyby brama była tylko tarczą – półprzezroczystą i cienką niczym błona skrzydełka muchy.
Brnąc przez trawę, Dylan przeszedł na drugą stronę portalu i stracił z oczu brata.
Z miejsca położonego sto osiemdziesiąt stopni od punktu, w którym stał przed chwilą, brama wyglądała identycznie jak z przodu. Odrapana łazienka motelowa. I wychylona do przodu Jilly, która wpatrywała się z niepokojem w głąb tunelu.
Nie widząc Shepa, Dylan zaczął się denerwować. Szybko okrążył bramę i wrócił do miejsca, z którego rozpoczął oględziny. Shep stał tak, jak Dylan go zostawił: z rękami opuszczonymi bezwładnie wzdłuż ciała, głową przechyloną na prawo, patrzył na zachód i w dół na znajomą panoramę. Jego smutny uśmiech wyrażał melancholię i zarazem szczęście.
Faliste wzgórza okryte złotą trawą ciągnęły się na północ i południe, gdzieniegdzie ozdobione rosnącymi z rzadka dębami kalifornijskimi, które rzucały długi poranny cień, a u stóp wzniesienia, na którym stali, leżała łąka. Na zachód od niej widać było wiktoriański dom z szeroką werandą z tyłu. Za domem także rozciągały się bujne łąki, a żwirowy podjazd prowadził do autostrady biegnącej wzdłuż brzegu. Ćwierć mili na zachód od asfaltowej jezdni rozpościerał się Ocean Spokojny niczym ogromne zwierciadło, w którym odbicie nieba przybierało głębszy, bardziej uroczysty odcień błękitu.
Było to miejsce położone daleko na północ od Santa Barbara w Kalifornii, na słabo zaludnionym skrawku wybrzeża,
pół mili od najbliższych sąsiadów – dom, w którym dorastał Dylan. To właśnie tutaj ponad dziesięć lat temu zmarła ich matka i tu Dylan i Shep ciągle wracali między długimi podróżami na festiwale sztuki, które odbywały się na Zachodzie i Południowym Zachodzie.
– Wariactwo! – W tym jednym słowie wybuchła cała tłumiona do tej pory złość. Wyrzucił je z siebie tak gwałtownie, jakby warknął „Niech to szlag" lub coś bardziej dosadnego na wiadomość, że na loterii wyciągnął los różniący się jedną cyferką od numeru wygrywającego sto milionów dolarów, albo gdyby rąbnął się młotkiem w palec. Mial mętlik w głowie, bał się i czuł, że za chwilę eksploduje, jeśli będzie stał nieruchomo i milcząco jak Shep, więc dodał: – Czyste wariactwo!
Jeszcze dalej na północ stąd, na pustym parkingu obok plaży, piętnaście lat temu popełnił samobójstwo ich ojciec. Z tego wzgórza, nieświadomi, że ich życie wkrótce się zmieni, Dylan i Shep oglądali malowniczy grudniowy zachód słońca, na który ich ojciec patrzył przez mgłę nembutalu i tlenku węgla, zapadając w wieczny sen.
Byli setki mil od Holbrook w Arizonie, gdzie położyli się spać.
– Wariactwo – ciągnął Dylan. – To wszystko jest pokręcone. Solidnie kopnięte. Zupełnie pokopane.
Ciepłe promienie słońca, woń morza wyczuwalna w powietrzu, cykanie świerszczy w suchej trawie: choć wszystko mogło wydawać się snem, było prawdziwe.
Zwykle Dylan nie pytał brata o wyjaśnienie żadnej tajemnicy. Shepherd O'Conner nie był źródłem odpowiedzi, wyjaśnień ani spostrzeżeń. Shep był krynicą chaosu, tryskającą fontanną zagadek i prawdziwym gejzerem tajemnic.
Gdyby jednak me zwrócił się do Shepherda, równie dobrze mógłby szukać odpowiedzi u świerszczy w trawie albo u muszek polatujących sennie w rozgrzanym słońcem wietrzyku.
– Shep, słuchasz mnie?
Shep uśmiechnął się smutno do widocznego poniżej domu. – Shep, musisz mnie przez chwilę posłuchać. I odpowiedzieć. Musisz mi powiedzieć, jak się tu dostałeś.
– Pokopane – powiedział Shep. – Kopnąć, przyłożyć… – Shep, nie zaczynaj.
– …ugodzić, zdzielić, przysunąć… – Shep, tak nie można.
– …zasunąć, dołożyć, przylać…
Dylan stanął na wprost brata, mocno złapał go za ramiona i potrząsnął, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.
– Shep, spójrz na mnie, zobacz mnie w końcu, skup się. Jak się tu dostałeś?
…zdzielić, wymierzyć cios…
Szarpiąc bratem jeszcze mocniej, jak gdyby chciał wytrząsnąć z chłopaka urywaną litanię synonimów, Dylan powiedział: – Dość, wystarczy, koniec z tym gównem, koniec!
– …przysolić, przyłoić…
Dylan puścił ramiona Shepa i chwycił dłońmi jego twarz, ściskając mu głowę w dziesięciopalczastym imadle.
– Nie chowaj się przede mną, nie wciskaj mi tego kitu co zawsze, nie teraz, Shep, nie teraz, kiedy dzieją się takie rzeczy…palnąć, kropnąć, walnąć.
Mimo że Shep z całej siły starał się trzymać opuszczoną głowę, Dylan nieustępliwie unosił mu brodę.
– Posłuchaj mnie, mów do mnie, popatrz na mnie! Zmuszony do konfrontacji Shepherd zamknął oczy. – Szturchnąć, trzasnąć…
Dziesięć lat frustracji, dziesięć lat cierpliwości i poświęcenia, dziesięć lat czujności, by Shep niechcący nie zrobił sobie krzywdy, tysiące dni krojenia jedzenia na równe prostokątne i kwadratowe kęsy, niezliczone godziny spędzone na zamartwianiu się tym, co się stanie z Shepherdem, gdyby zrządzeniem losu przeżył swojego brata: wszystko zwaliło się na Dylana jak lawina, jeden ciężki kamień za drugim, jeden za drugim, Boże drogi, aż poczuł się tak przygnieciony ogromnym brzemieniem, że nie mógł już szczerze powiedzieć: „Nie jest mi wcale ciężko, to przecież mój brat". Życie z Shepherdem było bardzo ciężkie, cięższe niż głaz, który Syzyf musiał przez wieczność wtaczać po długim czarnym zboczu w Hadesie, cięższym niż świat na barkach Atlasa.
…trącić, trzepnąć…
Twarz Shepherda ściśnięta między wielkimi dłońmi Dylana zmarszczyła się i wykrzywiła jak buzia dziecka, które zaraz wybuchnie płaczem. Mówił niewyraźnie.
– Kopnąć, przyłożyć, ugodzić…
– Powtarzasz się – powiedział ze złością Dylan. – Zawsze się powtarzasz. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, wciąż ten sam nieznośny ustalony porządek, rok po roku, zawsze to samo ubranie, zawsze ta sama uboga lista gówna, które możesz jeść, zawsze dwa razy mycie rąk, zawsze dziewięć minut pod prysznicem, nigdy osiem ani dziesięć, zawsze dokładnie dziewięć, i całe życie ze spuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym we własne buty, ciągle te same głupie lęki, te same nieznośne tiki, ciach dylu-dylu, i wciąż się powtarzasz, bez końca głupio się powtarzasz! -…zdzielić, przysunąć, zasunąć…
Palcem wskazującym prawej ręki Dylan spróbował unieść bratu powiekę, rozewrzeć ją siłą.
– Spójrz na mnie, Shep, popatrz na mnie, popatrz. -…dołożyć, przylać…
Chociaż Shepherd stał z rękami opuszczonymi luźno wzdłuż boków, w ogóle się nie broniąc, zaciskał mocno oczy, stawiając opór palcowi Dylana.
– …zdzielić, wymierzyć cios… – Popatrz na mnie, gówniarzu! -…przysolić, przyłoić…
– POPATRZ NA MNIE!
Shep przestał się opierać i otworzył lewe oko, a palec Dylana przycisnął mu powiekę prawie do brwi. Chłopak popatrzył na brata jak nigdy dotąd, a jego jednookie spojrzenie wyglądało jak żywcem wzięte z plakatu reklamującego horror: było kwintesencją przerażenia, jak wzrok ofiary, której przybysz z innego świata za moment rozszarpie gardło albo zombi wyrwie serce, albo obłąkany psychiatra otworzy czaszkę i pożre mózg, popijając kieliszkiem doskonałego caberneta.
Popatrz na mnie… Popatrz na mnie… Popatrz na mnie… Dylan słyszał te trzy słowa odbijające się echem od otaczających ich wzgórz, coraz ciszej, a chociaż wiedział, że słucha własnego wściekłego wrzasku, glos brzmiał w jego uszach obco, ostro i brutalnie, i drgał w nim zimny gniew, o jaki Dylan nigdy by się nie podejrzewał, ale także strach, który bez trudu rozpoznał.
Z jednym okiem zamkniętym, a drugim szeroko otwartym, Shepherd powiedział:
– Shep się boi.
Spoglądali na siebie tak, jak chciał Dylan, oko w oko, otwarcie i nieugięcie. Panika brata obezwładniła Dylana, który poczuł, że nie może złapać tchu, a serce ścisnęło mu się boleśnie jak przekłute igłą.
– Shep się b-boi.
Jasne, że chłopak się bał, bez wątpienia był dziko przerażony, niewykluczone, że bardziej niż w ciągu dwudziestu lat częstych napadów lęku. I choć jeszcze przed chwilą mógł się bać świetlistego tunelu, który w mgnieniu oka przeniósł go z pusty
ni we wschodniej Arizonie na wybrzeże Kalifornii, teraz miał nowy powód do trwogi: własny brat w jednej chwili przeistoczył się w kogoś obcego, wrzeszczącego i agresywnego, jakby słońce podziałało niczym księżyc i zmieniło Dylana z człowieka w złego wilka.
– Shep-p się boi.
Wstrząśnięty strachem widocznym w spojrzeniu brata Dylan cofnął palec, którym przyciskał powiekę, puścił jego głowę i cofnął się, drżąc z odrazy do siebie i wstydu.
– Shep się boi – powtórzył chłopak, otwierając szeroko oczy. – Przepraszam, Shep.
– Shep się boi.
– Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć, bracie. Nie chciałem powiedzieć tego, co powiedziałem, ani jednego słowa, zapomnij o tym.
Shep przymknął oczy do tej pory szeroko otwarte z przerażenia. Zgarbił się, spuścił głowę i przechylił ją na bok, przyjmując łagodną i niezgrabną postawę, którą ogłaszał światu, że jest nieszkodliwy; w tej skromnej pozie chciał przejść przez życie, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, nie przyciągając spojrzeń niebezpiecznych ludzi.
Jednak chłopak nie zapomniał tak szybko o konfrontacji z bratem. Wciąż bardzo się bał. Nie potrafił też w jednej chwili uleczyć zranionych uczuć; być może nigdy tego nie dokona. W każdej sytuacji jedyną metodą Shepherda było udawanie żółwia: szybko wciągał wszystkie wrażliwe części pod skorupę, kulił się i chował pod tarczą obojętności.
– Przepraszam, braciszku. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nie. Nie, to nieprawda. Bardzo dobrze wiem, co we mnie wstąpiło. Stara trzęsionka, stare licho, które nie daje mi spokoju. Zacząłem się bać, Shep. Do diabła, cały czas się boję, tak bardzo, że nie mogę jasno myśleć. Nie lubię się bać, bardzo nie lubię. Nie jestem do tego przyzwyczajony, więc wyładowałem złość na tobie, a nie powinienem tego robić.
Shepherd przestępował z lewej nogi na prawą, z prawej na lewą. Nietrudno było odczytać minę, z jaką wpatrywał się w swoje rockporty. Nie był już przerażony – owszem, zalękniony, ale strach już go nie porażał. Wydawał się tylko zaskoczony, jakby zdumiony faktem, że jego starszy brat może się czegokolwiek bać.
Dylan spojrzał ponad ramieniem Shepa na czarodziejską bramę. Nie przypuszczał, że tak boleśnie będzie tęsknił za motelową łazienką, której wnętrze widział przez okrągłe okienko.
Przysłaniając oczy dłonią, Jilly wpatrywała się w głąb czerwonego tunelu. Dylan widział ją na pewno wyraźniej niż ona jego i dostrzegł, że jest przerażona. Miał nadzieję, że Jilly bardziej będzie się bała wyciągnąć ręce w stronę tunelu, niż zostać sama po drugiej stronie, bo gdyby pojawiła się obok nich na wzgórzu, mogłaby wszystko skomplikować.
Dalej przepraszał Shepa, aż sobie uświadomił, że za dużo usprawiedliwień może wywołać gorszy skutek niż ich brak. Usiłował uspokoić własne sumienie kosztem zdenerwowania brata, w gruncie rzeczy drażniąc Shepa w jego skorupie. Chłopak z jeszcze większym niepokojem przestępował z nogi na nogę.
– W każdym razie – rzekł Dylan – głupio zrobiłem, krzycząc na ciebie dlatego, że chciałem wiedzieć, jak się tu dostałeś – ale wiedziałem, że sam musiałeś tego dokonać, że masz jakiś nowy nieprawdopodobny talent. Nie rozumiem, jak to zrobiłeś. Pewnie sam nawet nie bardzo to rozumiesz, tak jak ja nie bardzo wiem, jakim cudem czuję odciski psychiczne na klamce drzwi i odczytuję te ślady. Ale wiedziałem, co musiało się potem stać, zanim jeszcze zapytałem.
Dylan z trudem zmusił się do zamilknięcia. Najlepszy sposób uspokojenia Shepa to przestać gadać, przestać przeciążać jego zmysły i dać mu odrobinę spokoju.
W lekkim wietrze przesyconym wonią oceanu trawa falowała ospale jak wodorosty w wodnym ogrodzie. W powietrzu leniwie krążyły komary maleńkie jak drobiny kurzu.
Wysoko na niebie szybował jastrząb unoszony prądami wstępującymi, wypatrując myszy polnych trzysta stóp niżej.
Z daleka dobiegał cichy odgłos samochodów jadących autostradą, lecz tak nikły, że od czasu do czasu tłumił go nawet słaby wietrzyk. Na tle pomruku dał się słyszeć głośniejszy warkot jednego silnika, na którego dźwięk Dylan oderwał wzrok od jastrzębia i spojrzał na żwirowy podjazd. Do domu zbliżał się motocykl.
Harley należał do Vonetty Beesley, gosposi, która przyjeżdżała do nich raz na tydzień, nawet podczas nieobecności Dylana i Shepa w domu. W czasie niepogody jeździła fordem pikapem z doładowanym silnikiem na ogromnych pięćdziesięcioczterocalowych oponach, pomalowanym jak karmazynowy smok.
Vonetta miała czterdzieści kilka lat oraz ujmującą osobowość i spędzała wolny czas jak niejeden poczciwy mieszkaniec Południa. Była świetną gosposią i pierwszorzędną kucharką, a siła i odwaga pozwoliłyby jej w razie konieczności – i zapewne ku jej wielkiej radości – zostać ochroniarzem.
Vonetta nie mogłaby rozpoznać z daleka Dylana i Shepa, ponieważ szczyt wzgórza wznosił się wysoko nad domem. Gdyby ich jednak zauważyła i uznała, że wyglądają podejrzanie, zapewne podjechałaby harleyem nieco bliżej, aby lepiej im się przyjrzeć. Obawa o własne bezpieczeństwo nie wchodziła w grę, gdy do głosu dochodziło jej poczucie obowiązku i żądza przygód.
Dylan mógłby naprędce wykombinować jakąś głupią historyjkę, żeby jej wytłumaczyć, co tu robią z bratem, skoro powinni być w drodze do Nowego Meksyku, lecz nie miał talentu do oszukiwania ani czasu, by tłumaczyć sprawę z bramą, łazienką motelową na wzgórzu i Jilly wpatrującą się w nich tępo, jak gdyby była Alicją, która bezskutecznie usiłuje zgłębić naturę zaczarowanego świata po drugiej stronie lustra.
Odwrócił się do brata, gotów jeszcze raz podjąć ryzyko, że go zdenerwuje, ale chciał mu powiedzieć, że pora wrócić do Holbrook w Arizonie.
Zanim Dylan zdążył się odezwać, Shepherd rzekł: – Tu, tam.
Dylanowi przypomniała się toaleta w restauracji w Safford poprzedniego wieczoru. „Tu" odnosiło się do pierwszej kabiny. „Tam" – do kabiny czwartej. Pierwsza wyprawa Shepa była bardzo krótka, z toalety do toalety.
Dylan nie pamiętał, aby towarzyszył jej nieziemski czerwony blask. Być może dlatego, że Shep zamknął za sobą bramę, gdy tylko przez nią przeszedł.
– Tu, tam – powtórzył Shep.
Ze spuszczoną głową popatrywał spod oka nie na Dylana, lecz na dom za łąką u stóp wzgórza i na Vonettę na harleyu. – Co chcesz powiedzieć, Shep?
– Tu, tam.
– Gdzie jest „tam"?
– Tu – odrzekł Shep, szorując prawą stopą po trawie. – A gdzie jest „tu"?
– Tam – powiedział Shep, opuścił głowę jeszcze niżej i przechylił na prawo, spoglądając przez ramię w stronę Jilly.
– Wróćmy tam, skąd wyszliśmy – nalegał Dylan.
Vonetta Beesley okrążyła dom, kierując się w stronę wolno stojącego garażu.
– Tu, tam – powiedział Shep.
– Jak możemy się bezpiecznie dostać z powrotem do motelu? – zapytał Dylan. – Wystarczy wyciągnąć ręce, wejść z tej strony w bramę?
Obawiał się, że gdyby pierwszy wszedł do portalu i znalazł się z powrotem w motelu, Shep nie poszedłby za nim.
– Tu, tam. Tam, tu – powtarzał Shep.
Z drugiej strony, gdyby Shep ruszył w drogę powrotną pierwszy, brama mogłaby się zamknąć zaraz za nim, pozostawiając Dylana uwięzionego w Kalifornii, dopóki ten nie wróciłby do Holbrook tradycyjną drogą, a tymczasem Jilly musiałaby radzić sobie sama z chłopakiem.
Rozsądek podpowiadał, że wszystkie dziwne rzeczy, jakie im się przytrafiały, mają swe źródło w zastrzykach Frankensteina. Zatem Shepherd też musiał dostać zastrzyk i dzięki niemu posiadł umiejętność otwarcia bramy. Znalazł ją i jakoś uruchomił. Albo, co bardziej prawdopodobne, sam ją stworzył. W związku z tym brama w pewnym sensie działała według zasad Shepa, nieznanych i niepoznawalnych, co oznaczało, że przechodzenie przez bramę przypominało grę w pokera z diabłem niekonwencjonalną talią kart z trzema dodatkowymi kolorami i zupełnie nowym zestawem figur między waletem a damą.
Vonetta zatrzymała harleya przed garażem. Warkot urwał się jakby połknięty przez silnik.
Dylan nie miał ochoty brać Shepherda za rękę i razem z nim skakać w bramę. Jeżeli dostali się do Kalifornii dzięki teleportacji – a jakie mogło być inne wytłumaczenie? – jeśli w chwili opuszczenia motelowej łazienki każdy z nich został natychmiast rozszczepiony na megatryliony cząstek elementarnych, a potem doskonale zrekonstruowany w momencie zjawienia się na szczycie wzgórza, musieli, a przynajmniej powinni odbyć tę podróż osobno, aby uniknąć… pomieszania elementów. Dylan widział stary film „Mucha", w którym teleportujący się naukowiec odbywał krótką podróż z jednego końca laboratorium na drugi, niewiele dłuższą niż eksperyment Shepa przemieszczającego się z kabiny do kabiny, ale nie zauważył, że towarzyszyła mu zwykła mucha, co skończyło się wielką katastrofą, do jakiej mogą doprowadzić tylko politycy. Dylan nie chciał znaleźć się w motelu z nosem Shepa na czole albo kciukiem brata wystającym z oczodołu.
– Tu, tam. Tam, tu – powtórzył Shep.
Za domem Vonetta ustawiła motocykl na nóżkach i zsiadła z harleya.
– Nie tu. Nie tam. Tutam – powiedział Shep, tworząc z dwóch słów jedno.
Właściwie prowadzili rozmowę. Dylan bardzo mgliście rozumiał, co Shep próbował mu powiedzieć; tym razem jednak
był pewien, że brat go słucha i udziela odpowiedzi na stawiane pytania.
Mając to na uwadze, Dylan zadał najważniejsze z pytań, jakie musiały paść:
– Shep, pamiętasz film „Mucha"?
Shep skinął głową, nie podnosząc wzroku.
– „Mucha". Wyświetlana w kinach w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku. Czas projekcji – dziewięćdziesiąt cztery minuty.
– To nieważne, Shep. Drobiazgi mnie nie interesują. Chcę tylko wiedzieć, czy pamiętasz, co się stało z tym naukowcem? Daleko w dole, stojąc obok motocykla, Vonetta Beesley zdjęła kask.
– Wystąpili: David Hedison w roli naukowca, Patricia Owens, Vincent Price…
– Shep, przestań.
– …i Herbert Marshall. Reżyseria – Kurt Neumann. Inne filmy tego reżysera to „Tarzan i kobieta lampart"…
Rozmowa odbywała się w języku „shepowym", jak mawiał Dylan. Jeżeli chciało się uczestniczyć w rozmowie, należało się uzbroić w cierpliwość, a po półgodzinie można było ulec przeciążeniu danymi. Shep zapamiętywał mnóstwo informacji na interesujące go tematy i czasem chętnie się nimi dzielił.
– …„Syn Ali Baby", „Powrót wampira"…
Vonetta zawiesiła kask na kierownicy motoru, spojrzała na krążącego po niebie jastrzębia i zauważyła Shepa i Dylana stojących na wzgórzu.
– …„Zdarzyło się w Nowym Orleanie", „Mohawk", „Statek kosmiczny X-M" i inne.
– Posłuchaj, Shep, wróćmy do tego naukowca. Pamiętasz, że naukowiec wszedł do komory teleportacyjnej…
– „Mucha" została nakręcona jeszcze raz pod tym samym tytułem w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym.
– …i trafiła tam też mucha…
– Czas projekcji drugiej wersji…
– …ale naukowiec nie wiedział…
– …sto minut.
– …że mucha tam jest.
– Reżyseria – David Cronenberg – powiedział Shepherd. – W rolach głównych: Jeff Goldblum…
Stojąc obok wielkiego motocykla, Vonetta pomachała do nich.
– …Geena Davis i John Getz.
Dylan nie wiedział, czy powinien pomachać do Vonetty. Patrząc na nich z tej odległości, na pewno nie wiedziała, kim są, ale gdyby zdradził się jakimś charakterystycznym gestem, mogłaby ich poznać.
– Inne filmy Davida Cronenberga to „Strefa śmierci", dobry, straszny, ale dobry film, Shepowi podobała się „Strefa śmierci"…
Vonetta mogłaby zauważyć cień trzeciej osoby na wzgórzu Jilly – ale nie dostrzegłaby bramy na tyle wyraźnie, by w pełni zrozumieć dziwność sytuacji.
– …„Potomstwo" i „Dreszcze". Shepowi nie podobały się te filmy, bo było w nich za dużo krwi. Pełno oślizłych rzeczy. Shep nie chce ich więcej oglądać. Nie chce oglądać krwi i oślizłych rzeczy.
Dylan uznał, że gdyby pomachał, mógłby zachęcić Vonettę do złożenia wizyty na wzgórzu, udał więc, że jej nie widzi.
– Nikt nie chce cię zmuszać do oglądania filmów Cronenberga – zapewnił brata. – Chcę tylko, żebyś pomyślał o tym, jak doszło do skrzyżowania naukowca i muchy.
– Teleportacja.
Nabrawszy jakichś podejrzeń, Vonetta nałożyła kask.
– Teleportacja! – przytaknął Dylan. – Tak, o to właśnie chodzi. Naukowiec i mucha teleportowali się razem i coś się między nimi pomieszało.
Wciąż mówiąc do ziemi pod swoimi stopami, Shepherd rzekł: – Wersja z osiemdziesiątego szóstego roku była zbyt obrzydliwa.
– Masz rację.
– Oślizłe rzeczy. Krwawe sceny. Shep nie lubi oślizłych i krwawych scen.
Gosposia dosiadła harleya.
– Pierwsza wersja nie była oślizła i krwawa – przypomniał bratu Dylan. – Ale ważne jest przede wszystkim…
– Dziewięć minut pod prysznicem to akurat – powiedział Shepherd, nieoczekiwanie wracając do tyrady Dylana.
– Pewnie masz rację. Tak, na pewno. Dziewięć minut. Masz absolutną rację. A teraz…
– Dziewięć minut. Po minucie na każdą rękę. Po minucie na każdą nogę. Minuta…
Vonetta spróbowała uruchomić motocykl, lecz silnik nie zaskoczył.
– …na głowę – ciągnął Shep. – Dwie minuty na resztę. I dwie minuty na spłukanie.
– Jeżeli razem skoczymy z powrotem do motelu – powiedział Dylan – obaj naraz, czy stanie się z nami to samo co z muchą i naukowcem?
W słowach, jakie potem padły z ust Shepa, wyraźnie dał się słyszeć ton wyrzutu świadczący o zranionych uczuciach chłopca: – Shep nie je gówna.
– Co? – zdumiał się Dylan.
Gdy Vonetta ponownie przekręciła kluczyk, harley zadudnił w odpowiedzi.
– Shep nie je ubogiej listy gówna, jak mówiłeś, ubogiej listy gówna. Shep je takie jedzenie jak ty.
– Oczywiście, dziecko. Chciałem tylko powiedzieć… – Gówno to kupa – przypomniał mu Shepherd.
– Przepraszam. Nie to miałem na myśli.
Siedząc na motorze i wciąż dotykając stopami ziemi, Vonetta kilka razy otworzyła przepustnicę i rozległ się ryk silnika.
– Kupka, kaka, e-e…
Dylan omal nie wrzasnął ze złości, ale powstrzymał się i z trudem zachował spokój.
– Shep, posłuchaj mnie, bracie, braciszku, posłuchaj…
– …łajno, nieczystości, krowi placek i tak dalej, jak zostało poprzednio wymienione.
– Otóż to – rzekł z ulgą Dylan. – Jak zostało poprzednio wymienione. Poprzednio doskonale się spisałeś. Pamiętam całą listę. Czy stanie się z nami to samo co z muchą i naukowcem?
Pochylając głowę tak nisko, że niemal dotykał brodą piersi, Shep powiedział:
– Nienawidzisz mnie?
Pytanie wstrząsnęło Dylanem. Nie tylko pytanie, ale także to, że Shepherd użył wobec siebie pierwszej osoby zamiast jak zwykle trzeciej. Nie „Shepa", ale „mnie". Musiał się czuć bardzo głęboko zraniony.
Vonetta zjechała z podjazdu i przecięła podwórko, kierując się w stronę łąki.
Dylan przyklęknął na jedno kolano przed Shepem.
– Wcale cię nie nienawidzę, Shep. Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Kocham cię i boję się o ciebie. Dlatego się wkurzyłem.
Shep nie patrzył na brata, ale przynajmniej nie zamknął oczu.
– Byłem dla ciebie niedobry – ciągnął Dylan – ale ty tego nie rozumiesz, bo nigdy nie jesteś niedobry. Nie wiesz, jak być złym. Ja nie jestem taki dobry jak ty. Nie jestem taki łagodny.
Shepherd patrzył w osłupieniu na trawę pod swoimi kapciami, jak gdyby dostrzegł tam jakieś pozaziemskie stworzenie pełznące między suchymi źdźbłami, ale zapewne reagował w ten sposób na zadziwiającą wiadomość, że mimo swoich dziwactw i ograniczeń pod pewnymi względami może być lepszy od brata.
Z przystrzyżonego trawnika podwórka Vonetta wjechała prosto w łąkę. Wysokie złote trawy rozstąpiły się przed motocyklem jak powierzchnia jeziora przed dziobem łodzi.
Skupiając całą uwagę na Shepherdzie, Dylan powiedział: – Musimy się stąd wydostać, Shep, jak najszybciej. Musimy wracać do motelu, do Jilly, ale nie możemy, jeżeli ma się z nami stać to samo co z naukowcem i muchą.
– Oślizłe i krwawe – rzekł Shep.
– Otóż to. Lepiej żeby nie przytrafiło się nam nic krwawego i oślizłego.
– Oślizłe i krwawe sceny są złe. – Bardzo złe, masz rację. Marszcząc brwi, Shep oświadczył uroczyście: – To nie jest film Davida Cronenberga.
– Nie jest – zgodził się Dylan, pokrzepiony myślą, że Shep słucha i uczestniczy w rozmowie, jak umie najlepiej. – Ale co to znaczy, Shep? Że możemy bezpiecznie wrócić razem do motelu?
– Tutam – odparł Shep, tak jak poprzednio łącząc dwa słowa w jedno.
Vonetta Beesley była już w połowie łąki.
– Tutam -powtórzył Shep. – Tu jest tam, tam jest tu i wszędzie jest to samo miejsce, jeżeli wiesz, jak składać.
– Składać? Co składać?
– Składać tu z tam, jedno miejsce z drugim, tutam. – Nie rozmawiamy o teleportacji, prawda?
– To nie jest film Davida Cronenberga – powiedział Shep, co Dylan zrozumiał jako potwierdzenie przypuszczenia, że teleportacja i związane z nią pomieszanie cząstek elementarnych nie wchodziły w grę.
Wstając z klęczek, Dylan położył ręce na ramionach Shepherda. Zamierzał skoczyć razem z bratem w bramę.
Zanim zdążyli się ruszyć, to brama zaczęła się do nich zbliżać. Stojąc zwrócony twarzą do Shepa i magicznego portalu, Dylan zobaczył, jak obraz Jilly w motelowej łazience nagle składa się jak powstające dzieło sztuki origami, jak papierowa składanka „niebo-piekło", którą dzieci robią w szkole, aby dokuczać innym dzieciom: brama rozłożyła się wokół nich, wciągnęła ich w siebie i złożyła się, znikając z Kalifornii.
25 Szalejąc z niepokoju, Jilly omal nie straciła panowania nad sobą, gdy świetlisty tunel przed jej oczami zaczął pękać od środka, a potem złożył się wzdłuż linii pęknięć.
Choć miała wrażenie, że czerwony korytarz składa się do wewnątrz, wydawało się jej, że równocześnie wybucha jak kwiat prosto w jej twarz, cofnęła się odruchowo.
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się wejście do tunelu, zobaczyła zmieniające się geometryczne czarne i czerwone wzory podobne do tych, które można ujrzeć w kalejdoskopie, tyle że wzory były oszałamiająco trójwymiarowe i bezustannie zmieniały kształt. Jilly bała się, że wpadnie w dwubarwny wir, ale niekoniecznie spadnie, mogła lewitować jak astronauta w stanie nieważkości w głąb rozkwitających wzorów, w głąb wieczności.
Właściwie nie ogarniała wzrokiem niesamowitej struktury wyłaniającej się ze ściany albo nie potrafiła pojąć rozumem tego, co widziały oczy. Zjawisko wydawało się o wiele bardziej rzeczywiste niż cokolwiek innego w łazience, rzeczywiste, lecz tak nieskończenie dziwne, że jej przerażone spojrzenie przemykało od jednego osobliwego szczegółu do drugiego, jak gdyby umysł uciekał przed analizą prawdziwej złożoności rozwijającej się przed nią konstrukcji. Co chwilę dostrzegała otchłań znacznie głębszą niż trzy wymiary, nie potrafiła jednak się na niej skupić, mimo że cichy i niespokojny głos intuicji policzył do pięciu, potem do siedmiu i liczył dalej, choć nie chciała go już słuchać.
W czerń i czerwień niemal od razu wdarły się nowe kolory: błękit letniego nieba i złoty odcień piasku niektórych plaż i dojrzałej pszenicy. Pomiędzy niezliczonymi płytkami nieustannie przeobrażającej się mozaiki pojawiało się coraz mniej barw czerwono-czarnych i coraz więcej złoto-błękitnych. Jilly zdawało się, a potem była pewna – choć starała się nie patrzeć – że w kalejdoskopowych wzorach widzi migające fragmenty ludzkiego ciała: tu spoglądające uważnie oko, tam palec, gdzie indziej ucho, jak gdyby potężny cyklon rozbił portret na witrażu, a odłamki rozsypał w powietrzu. Zdawało się jej też, że dostrzegła kawałek pyska narysowanego kojota, który szczerzył zęby w uśmiechu, potem skrawek znajomej żółto-niebieskiej koszuli hawajskiej i podobny skrawek w innym miejscu.
Po pięciu czy sześciu sekundach od chwili, gdy tunel zaczął się składać, z kalejdoskopowych wzorów wyłonili się Dylan i Shepherd i stanęli przed nią cali i zdrowi. Za nimi, gdzie jeszcze przed momentem ziała czerwona otchłań tunelu, znajdowała się tylko zwykła ściana.
Dylan z widoczną ulgą wypuścił wstrzymywane powietrze i powiedział coś w rodzaju:
– Obyło się bez oślizłych i krwawych scen. – Shep jest brudny – oświadczył Shep.
– Ty sukinsynu – powiedziała Jilly i grzmotnęła Dylana pięścią w pierś.
Uderzyła z całej siły. Rozległ się głuchy odgłos, ale Dylan był zbyt potężnie zbudowany, aby cios zwalił go z nóg, jak spodziewała się Jilly.
– Hej – zaprotestował Dylan.
– Pora iść pod prysznic – rzekł Shep, nie podnosząc głowy. – Sukinsynu – powtórzyła Jilly, znowu tłukąc Dylana.
– Co się z tobą dzieje?
– Powiedziałeś, że nie chcesz tam wchodzić – przypomniała mu ze złością, bijąc go jeszcze mocniej.
– Au! Wcale nie zamierzałem tam wchodzić.
– Ale wszedłeś – powiedziała oskarżycielskim tonem, biorąc kolejny zamach.
Wielką jak rękawica baseballowa dłonią chwycił jej zaciśniętą pięść i przytrzymał, skutecznie przerywając atak.
– Dobra, wszedłem, ale naprawdę nie miałem zamiaru. Shepherd cierpliwie, lecz uparcie przypomniał:
– Shep jest brudny. Pora iść pod prysznic.
– Powiedziałeś, że nie wejdziesz – ciągnęła Jilly – ale wszedłeś i zostawiłeś mnie tu samą.
Nie bardzo wiedziała, jak to się stało, że Dylan złapał ją za nadgarstki. Powstrzymując ją, powiedział:
– Wróciłem, obaj wróciliśmy, już wszystko w porządku.
– Tego nie mogłam wiedzieć. Spodziewałam się, że przepadniecie na zawsze albo wrócicie martwi.
– Musiałem wrócić żywy – zapewnił ją – żebyś miała okazję mnie zabić.
– Nie żartuj sobie. – Starała się wykręcić ręce z uścisku, ale nie mogła. – Puść mnie, draniu.
– Chcesz mnie znowu uderzyć?
– Jeżeli mnie nie puścisz, przysięgam, że rozedrę cię na kawałki.
– Pora iść pod prysznic.
Dylan uwolnił jej przeguby, ale nie opuścił rąk, jak gdyby oczekiwał, że będzie musiał odeprzeć kolejne ciosy.
– Tyle w tobie złości.
– Och, masz absolutną rację, mnóstwo we mnie złości. – Trzęsła się z wściekłości i drżała ze strachu. – Mówiłeś, że tam nie wejdziesz, a potem wszedłeś i zostałam sama. – Uświadomiła sobie, że powodem jej drżenia jest w większym stopniu ulga niż wściekłość czy lęk. – Gdzieście w ogóle byli, do cholery?
– W Kalifornii – odparł Dylan.
– Jak to w Kalifornii?
– W Kalifornii. Disneyland, Hollywood, Golden Gate. Chyba znasz Kalifornię?
– Kalifornia – powiedział Shep. – Sto sześćdziesiąt trzy tysiące siedemset siedem mil kwadratowych.
Z głębokim niedowierzaniem w głosie Jilly spytała: – Przez ścianę dostaliście się do Kalifornii?
– Tak. Czemu nie? A dokąd twoim zdaniem mogliśmy się dostać? Do Narni? Krainy Oz? Do wnętrza Ziemi? Zresztą Kalifornia jest jeszcze dziwniejsza od tych miejsc.
– Ludność, około trzydziestu pięciu milionów czterystu tysięcy. – Shep widocznie bardzo dużo wiedział o swoim stanie. – Ale nie wydaje mi się, żebyśmy dostali się tam przez ścianę – powiedział Dylan – ani przez cokolwiek innego. Shep złożył tu z tam.
– Najwyższy szczyt – Mount Whitney…
– Co z czym złożył? – zapytała Jilly.
– …czternaście tysięcy czterysta dziewięćdziesiąt cztery stopy nad poziomem morza.
W miarę jak gniew Jilly opadał, a wraz z ulgą odzyskiwała spokój i jasność myśli, zorientowała się, że Dylan sprawia wrażenie uradowanego. Owszem, był trochę zdenerwowany, może nawet przestraszony, ale przede wszystkim ucieszony jak mały chłopiec.
– Złożył rzeczywistość, czas i przestrzeń – powiedział – jedno albo jedno i drugie, nie wiem, ale złożył tu z tam. Co złożyłeś, Shep? Co właściwie złożyłeś?
– Najniżej położony punkt – ciągnął Shep – Dolina Śmierci…
– Pewnie przez jakiś czas będzie gadał o tej Kalifornii.
– …dwieście osiemdziesiąt dwie stopy poniżej poziomu morza.
– Co złożyłeś, braciszku?
– Stolica stanu – Sacramento.
– Wczoraj wieczorem złożył kabinę numer jeden z kabiną numer cztery – powiedział Dylan – ale wtedy nie zdałem sobie z tego sprawy.
– Kabinę numer jeden z kabiną numer cztery? – Jilly zmarszczyła brwi, masując obolałą rękę, którą zadała mu cios. – Zdaje się, że Shep mówi rozsądniej.
– Ptak stanu – przepiórka kalifornijska.
– W toalecie. Złożył ubikację z ubikacją. Wszedł do pierwszej kabiny, a wyszedł z czwartej. Nie mówiłem ci o tym, bo nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się właściwie stało.
– Kwiat stanu – maczek kalifornijski. Jilly chciała wiedzieć dokładnie.
– Teleportował się z kabiny do kabiny?
– Nie, to nie polega na teleportacji. Widzisz – mam swoją głowę, Shep wrócił z własnym nosem. To nie jest teleportacja. – Drzewo stanu – sekwoja.
– Pokaż jej nos, Shep.
Shepherd trzymał spuszczoną głowę.
– Motto stanu – „Eureka", czyli „znalazłem".
– Uwierz mi – rzekł Dylan. – Ma swój nos. To nie jest film Davida Cronenberga.
Gdy zastanawiała się nad ostatnim usłyszanym zdaniem, Dylan uśmiechnął się i pokiwał głową, a Jilly powiedziała:
– Wiem, że nie jadłam jeszcze śniadania, ale muszę strzelić sobie piwo.
– Psychotropowy środek odurzający – zauważył z dezaprobatą Shep.
– Mówi do mnie – powiedziała Jilly. – Tak – zgodził się Dylan.
– Mam na myśli to, że ze mną rozmawia, a nie przemawia do mnie. W pewnym sensie.
– Tak, coś się w nim zmienia. – Dylan opuścił klapę sedesu. – Chodź, Shep, usiądź tu.
– Pora iść pod prysznic – przypomniał im Shep.
– Dobrze, za chwilę, ale najpierw tu usiądź. – Dylan przyprowadził brata do toalety i nakłonił go, żeby usiadł.
– Shep jest brudny. Pora iść pod prysznic.
Dylan ukląkł przed nim i szybko obejrzał jego ręce.
– Nic nie widzę.
– Pora iść pod prysznic. Dziewięć minut.
Dylan zdjął Shepherdowi kapcie i odłożył na bok. – Na jaką postać z kreskówki stawiasz?
Skonsternowana Jilly poczuła, że ma większą ochotę na piwo niż kiedykolwiek.
– Z kreskówki?
Shep spod oka obserwował ruchy brata. – Królik albo piesek – wyjaśnił Dylan.
Oglądając plaster na swoim ramieniu, Jilly zauważyła, że trochę się odkleja, ale wciąż zasłania ślad po ukłuciu igły. Dylan ściągnął skarpetkę z prawej stopy Shepherda.
– Po jednej minucie na każdą nogę… – powiedział Shep. Przysuwając się bliżej, Jilly patrzyła, jak Dylan ogląda bosą stopę brata.
– Jeżeli rzeczywiście dostał zastrzyk, to czemu nie w rękę? – spytała.
– …i minuta na głowę…
– Wtedy pracował nad układanką – odrzekł Dylan. – Co z tego?
– …i dwie minuty na resztę…
– Nigdy nie widziałaś mojego brata zajętego układanką. Bardzo szybko porusza rękami: I jest wyjątkowo skupiony.
– …dwie minuty na spłukanie – dokończył Shep. – Kot – dodał.
– Jest tak skupiony – ciągnął Dylan – że nie sposób go nakłonić, żeby przestał, dopóki nie ułoży całego obrazka. Nie można go nawet zmusić siłą. Nie zwróciłby uwagi na to, co się dzieje z jego nogami, bo nie układa nogami. Nie dałoby się jednak unieruchomić żadnej ręki.
– Może dostał chloroform, tak jak ja.
Nie znalazłszy żadnego widocznego punktu po ukłuciu na prawej stopie, Dylan powiedział:
– Nie. Zaczął układać, kiedy poszedłem do knajpy naprzeciwko, a gdy się ocknąłem przyklejony taśmą do krzesła, Shep ciągle pracował nad obrazkiem.
– Kot – wtrącił z niewiadomego powodu Shepherd.
– Gdyby został uśpiony chloroformem, skutki nie ustąpiłyby tak szybko – powiedziała Jilly, przypominając sobie własną dezorientację po przebudzeniu.
– Kot.
– Poza tym, gdyby ktoś przycisnął mu do twarzy szmatę na-
sączoną chloroformem, byłoby to dla niego bardziej szokujące przeżycie niż dla ciebie. O wiele bardziej. Jest bardzo nieodporny. Po odzyskaniu przytomności mógłby zdradzać wielkie wzburzenie albo zwinąłby się w pozycji embrionalnej i za nic nie chciał się ruszyć. Na pewno nie wróciłby do układanki jak gdyby nigdy nic.
Dylan zdjął skarpetkę z lewej stopy Shepherda. Na plastrze widniał rysunkowy kot.
– Kot – powiedział Shep. – Shep postawił na kota. Dylan ostrożnie oderwał opatrunek.
– Shep wygrał – rzekł Shep.
Od podania zastrzyku upłynęło ponad pół dnia i miejsce po ukłuciu wciąż było zaczerwienione i lekko opuchnięte.
Na widok znamienia Shepa Jilly poczuła, jak przebiega przez nią dreszcz, którego nie potrafiła wytłumaczyć. Odkleiła swój plaster z królikiem. Miejsce po zastrzyku wyglądało identycznie jak u Shepa.
Piesek na ramieniu Dylana zasłaniał ślad po ukłuciu, taki sam jak ranki na ciele brata i Jilly.
– Mówił mi, że szpryca na każdego działa inaczej. Spoglądając na ścianę, gdzie jeszcze niedawno otwierał się tunel, Jilly powiedziała:
– Na Shepa chyba bardzo inaczej.
– „Efekt jest zawsze interesujący – znów zacytował Frankensteina Dylan – często zaskakujący, czasem nawet pozytywny". Jilly dostrzegła w jego twarzy zdumienie i błysk nadziei w oczach.
– Sądzisz, że to pozytywna rzecz dla Shepa?
– Nie wiem nic o zdolności… składania. Nie mam pojęcia, czy to dobrodziejstwo, czy przekleństwo. Czas pokaże. Ale zaczął też więcej mówić. I to mówić do mnie. Teraz wydaje mi się, że od tamtej chwili zaczął się zmieniać.
Wiedziała, o czym Dylan myśli i o czym nie śmie powiedzieć, żeby nie kusić losu: że dzięki zastrzykowi, pomocy tajemniczej psychotropowej szprycy Shep może odnaleźć drogę ucieczki z więzienia autyzmu.
Niewykluczone, że zasłużyła sobie, by nazywać ją Negatywnie Nastawioną Jackson. Może w skrajnych sytuacjach rzeczywiście była krynicą pesymizmu – nie wobec własnego życia i jego perspektyw, ale często sądziła, że większość ludzi i społeczeństwo jako całość zawsze znajdą najkrótszą drogę, aby stoczyć się na dno. Nie uważała się jednak za pesymistkę – ani
nawet osobę o negatywnym nastawieniu – gdy spoglądała na zmiany w zachowaniu Shepa i przeczuwała w nich więcej niebezpieczeństw niż nadziei, mniej oznak oświecenia niż grozy.
Patrząc na czerwony punkcik na swojej stopie, Shepherd szepnął:
– Przy blasku księżyca.
Spoglądając na jego niewinną dotąd twarz, Jilly nie ujrzała ani nieobecnego spojrzenia, ani łagodnej miny, ani rozdzierającego niepokoju, które zdawały się wyznaczać skalę jego emocji. W jego głosie zabrzmiała cierpka nuta, a rysy ściągnęły się w szyderczej minie wyrażającej coś więcej niż zwykłą gorycz. Być może gniew, zapiekły i długo skrywany gniew.
– Już to wcześniej mówił – odezwał się Dylan. – Kiedy wczoraj wieczorem próbowałem go wyciągnąć z motelu, tuż przed naszym spotkaniem.
– Robisz swoje – wyszeptał Shep. – To też – dodał Dylan.
Shepherd wciąż siedział zgarbiony, trzymając ręce na kolanach z dłońmi zwróconymi wewnętrzną stroną w górę, jak gdyby medytował, lecz jego zachmurzona twarz zdradzała szalejącą w nim burzę.
– O czym on mówi? – zapytała Jilly. – Nie wiem.
– Shep? Do kogo mówisz, skarbie? – Robisz swoje przy blasku księżyca. – Kto robi, jakie swoje, Shep?
Jeszcze przed minutą Shepherd był kontaktowy i obecny duchem jak nigdy przedtem. Teraz błądził gdzieś bardzo daleko, jak gdyby znów przedostał się przez ścianę do Kalifornii.
Jilly kucnęła obok Dylana i delikatnie ujęła w dłonie jedną z bezwładnych rąk Shepa. Nie zareagował na jej dotyk. Ręka wciąż była drętwa jak u nieboszczyka.
Żywe były jednak jego zielone oczy utkwione w lewej stopie i podłodze, choć prawdopodobnie nie zauważały ani jednego, ani drugiego, gdyż spoglądały na kogoś lub coś, co dręczyło go we wspomnieniach.
– Robisz swoje przy blasku księżyca – szepnął znowu. Tym razem gniewnej minie towarzyszył wyraźnie ostry ton głosu. Jilly nie miała żadnej proroczej wizji, nie przeczuwała przyszłej grozy, ale zwykły głos intuicji nakazywał jej czujność i mówił, że może się spodziewać strasznych i zaskakujących wydarzeń.