175172.fb2
Shepherd wrócił z tylko sobie znanego miejsca rozświetlonego księżycowym blaskiem i ponownie poinformował, że musi iść pod prysznic.
Jilly wycofała się do sypialni, lecz Dylan został z bratem w łazience. Po ostatnich komplikacjach z „tutam" nie zamierzał zostawiać Shepherda samego ani na chwilę.
Gdy Shep ściągał koszulkę z kojotem, Dylan powiedział: – Słuchaj, dziecko, chcę, żebyś mi coś obiecał.
Shep w milczeniu zdjął spodnie.
– Chcę, żebyś mi obiecał, że nie będziesz składał stąd tam, nie będziesz się nigdzie wybierał, jeśli nie uzgodnisz tego wcześniej ze mną.
Shep zsunął slipki. – Dziewięć minut.
– Możesz mi to obiecać, Shep'?
Odsuwając zasłonkę kabiny prysznicowej, Shep powiedział: – Dziewięć minut.
– To poważna sprawa, bracie. Koniec z tym składaniem, dopóki nie zrozumiemy lepiej, co się z nami dzieje. Z nami wszystkimi.
Shep odkręcił wodę, ostrożnie podstawił dłoń pod strumień, wyregulował kurki, po czym jeszcze raz sprawdził temperaturę. Ludzie często błędnie zakładali, że Shepherd jest poważnie upośledzony i wymaga pomocy we wszystkim, w istocie było jednak inaczej. Potrafił zadbać o własną higienę, potrafił się ubrać i z powodzeniem radził sobie z wieloma prostymi codziennymi sprawami z wyjątkiem przygotowywania posiłków. Nie należało prosić Shepa o przygotowanie płonącego deseru ani nawet zrobienie grzanki. Wręczenie mu kluczyków od porsche też nie byłoby najlepszym pomysłem. Był jednak inteligentny, może nawet bystrzejszy od Dylana.
Niestety, w jego przypadku inteligencja nie znajdowała praktycznego zastosowania. Po prostu przyszedł na świat z niesprawną instalacją. Przypominał sportowy model mercedesa wyposażony w mocny silnik, który nie został połączony z układem napędowym; choćby cały dzień wduszało się gaz do dechy, delektując się pięknym dźwiękiem silnika, nie można było nigdzie pojechać.
– Dziewięć minut – powiedział Shep.
Dylan podał mu minutnik: mechaniczny licznik używany w kuchni. Na białej okrągłej tarczy widniało sześćdziesiąt czarnych znaczków, co piąty był numerowany.
Shep przysunął sobie urządzenie pod nos i przypatrywał mu się uważnie, jakby nigdy wcześniej go nie widział, a potem ostrożnie ustawił pokrętło na dziewięć minut. Wziął kostkę mydła Neutrogena – jedynego, jakiego używał pod prysznicem – i wszedł do brodzika, trzymając minutnik za pokrętło, aby aparat nie zaczął za wcześnie odmierzać czasu.
Shep nigdy nie zaciągał zasłonki, żeby nie dostać ataku klaustrofobii.
Kiedy już stał pod prysznicem, postawił minutnik na krawędzi brodzika, puszczając pokrętło. Rozległo się tykanie, dobrze słyszalne mimo szumu i plusku wody.
Minutnik zawsze robił się mokry. W ciągu kilku miesięcy rdza skutecznie unieruchomiłaby jego mechanizm. Dlatego Dylan kupował te urządzenia na tuziny.
Shep natychmiast zaczął się trzeć kostką neutrogeny, namydlając lewą rękę. Chociaż w ogóle nie patrzył na tarczę minutnika, poświęcał każdej części ciała precyzyjnie odmierzony czas. Dwie lub trzy sekundy przed sygnałem minutnika z satysfakcją w głosie oznajmiał głośno: Dzyń!
Może śledził upływający czas, licząc tyknięcia minutnika – jedno na sekundę. A może po wielokrotnym precyzyjnym odmierzaniu czasu kąpieli Shep wykształcił w sobie dokładny zegar wewnętrzny.
W ciągu minionych dziesięciu lat Dylan bez przerwy pamiętał o zegarze nieustająco odmierzającym jego życie, ale nie miał ochoty myśleć o czasie, o tym, gdzie się znajdzie za dziewięć minut, sześć miesięcy, rok czy dwa lata. Oczywiście, będzie malować świat, jeździć na festiwale sztuki, objeżdżać galerie na całym Zachodzie. I opiekować się Shepem.
Teraz jego wewnętrzne zegary nie tykały szybciej, ale bar-dziej natarczywie, a on nie mógł przestać rozmyślać o przyszłości, która nagle stała się płynna. Już nie wiedział, gdzie może być jutro lub w jakiej sytuacji znajdzie się jeszcze tego samego dnia przed wieczorem, nie mówiąc w ogóle o prognozach dwunastomiesięcznych. Kogoś, kto przez dziesięć lat wiódł wyjątkowo przewidywalne życie, powinno przerażać to nowe położenie – i rzeczywiście Dylan bał się jak diabli, lecz jednocześnie nie mógł powstrzymać entuzjazmu graniczącego z radością.
Dziwił się, że tak bardzo spodobała mu się perspektywa odmiany. Przez długi czas uważał się za człowieka ceniącego stałość, szanującego tradycję, kochającego to, co odwieczne, i nie interesował się nowościami tylko dlatego, że są nowościami, w przeciwieństwie do reszty społeczeństwa, które ulegając fascynacji chwilową modą, traciło korzenie.
Poczuł palący rumieniec wstydu, kiedy przypominał sobie tyradę na wzgórzu, podczas której wyrzucał Shepherdowi „nieznośny ustalony porządek" i to, że wciąż „głupio się powtarzał", jak gdyby biedak mial wybór i mógł zostać kimś innym.
Nie mając pojęcia, czy rewolucyjne zmiany w jego życiu przyniosą więcej złego czy dobrego, z początku uznał, że radość z ich nadejścia jest objawem lekkomyślności. Gdy zrozumiał, że zmiany najgroźniejsze mogą być dla Shepherda, doszedł do wniosku, że jego podekscytowanie to coś gorszego niż lekkomyślność: to dowód własnej płytkości i egoizmu.
Spoglądając we własną twarz w lustrze, przekonywał się milcząco, że entuzjazm wobec odmiany, każdej odmiany, jest niczym innym jak tylko odbiciem jego wiecznego optymizmu. Gdyby nawet wypowiedział to głośno, konstatacja taka zapewne nie zabrzmiałaby prawdziwie. Przestraszony człowiekiem, jakiego zobaczył, Dylan odwrócił się od lustra, lecz mimo że doradzał sobie w duchu wyjątkową rozwagę, podekscytowanie niewiadomą, którą stała się jego przyszłość, wcale się nie zmniejszyło.
Nikt nigdy nie mógłby się uskarżać, że Holbrook w stanie Arizona jest hałaśliwym centrum handlowym. Z wyjątkiem takich okazji, jak Święto Zachodu w czerwcu, festiwal sztuki Indiańskiej podczas Zjazdu Orłów w lipcu i jarmark okręgu Nawaho we wrześniu, nawet pancernik mógłby spokojnie przejść przez ulicę czy autostradę w tej okolicy, nie ryzykując śmierci pod kołami samochodu.
Mimo to Jilly odkryła, że w dwugwiazdkowym motelu pokój jest wyposażony w oddzielne gniazdko modemowe niezależne od telefonu. Pod tym względem mieli kryjówkę nie gorszą niż Hotel Peninsula w Beverly Hills.
Sadowiąc się przy niewielkim biurku, otworzyła laptop, podłączyła i wyruszyła w rejs po Internecie. Zaczęła właśnie szukać stron poświęconych badaniom naukowym nad usprawnianiem funkcjonowania mózgu, gdy w łazience Shepherd wy
krzyknął „dzyń!", a brzęczenie minutnika obwieściło koniec dziewięciominutowej kąpieli.
Na początku wykluczyła strony na temat poprawiania zdolności umysłowych za pomocą terapii witaminowych i diety. Frankenstein nie wyglądał na zwolennika naturalnego żywienia i homeopatii.
Nie była też zainteresowana stronami poświęconymi jodze i innym formom medytacji. Nawet najgenialniejszy naukowiec nie potrafiłby skroplić zasad dyscypliny medytacyjnej i wstrzyknąć im jak szczepionki przeciw grypie.
Shepherd wyszedł z łazienki umyty, z jeszcze wilgotnymi włosami, przebrany w czyste dżinsy i koszulkę z kojotem. Dylan szedł za nim, ale po kilku krokach przystanął i rzekł: – Jilly, mogłabyś przez chwilę mieć oko na Shepa? Uważaj, żeby… nigdzie nie poszedł.
– Jasne.
Po obu stronach małego stolika pod oknem stały dwa dodatkowe krzesła z wysokimi oparciami. Jilly przystawiła jedno do biurka, aby Shep usiadł obok niej.
Zignorował jednak zaproszenie i podszedł do rogu sypialni przy biurku, gdzie stanął zwrócony plecami do pokoju.
– Shep, nic ci nie jest?
Nie odpowiedział. Tapeta – w beżowe, żółte i jasnoniebieskie pasy – na styku ścian została przyklejona byle jak. Shepherd wolno podniósł głowę i opuścił, jak gdyby uważnie oglądał niedopasowany wzór.
– Skarbie, coś się stało?
Po dwukrotnych oględzinach niedbałej pracy tapeciarza, od podłogi po sufit, Shep utkwił wzrok w miejscu łączenia ścian. Ręce miał jak zwykle opuszczone wzdłuż boków. Nagle podniósł prawe ramię, jak gdyby miał złożyć przysięgę: zgiął rękę w łokciu, trzymając otwartą dłoń na wysokości twarzy. Po chwili zaczął machać, jakby nie patrzył w kąt pokoju, ale zobaczył przez okno znajomego.
Dylan znów wyszedł z łazienki, aby wziąć z walizki czyste ubranie, więc Jilly spytała:
– Do kogo on macha?
– Właściwie nie macha – wyjaśnił Dylan. – To odruch, taki jak nerwowy tik mięśni twarzy. Czasem może tak całymi godzinami.
Przyjrzawszy się uważniej, Jilly dostrzegła, że nadgarstek Shepherda jest luźny, a dłoń zwisa niemal bezwładnie, w związku z czym machanie zupełnie nie przypominało świadomego gestu powitania czy pożegnania.
– Wydaje mu się, że zrobił coś złego? – spytała.
– Złego? Ach, dlatego że stoi w kącie? Nie. Po prostu czuje się przytłoczony. Za dużo wrażeń. Nie potrafi sobie z tym wszystkim poradzić.
– A kto potrafi?
– Odwracając się twarzą do kąta – tłumaczył Dylan – ogranicza liczbę wrażeń zmysłowych. Redukuje świat do tego wąskiego skrawka przestrzeni. To go uspokaja. Czuje się bezpieczniej.
– Może ja też potrzebuję swojego kąta – powiedziała Jilly. – Na razie miej go na oku. Shep wie, że nie powinien… nigdzie iść. To dobre dziecko. Najczęściej robi to, co trzeba. Ale boję się, że to całe składanie… może nie będzie umiał nad tym zapanować, tak jak nie umie zapanować nad swoją prawą ręką. Shep cały czas machał do ściany.
Poprawiając laptop na biurku i przesuwając odrobinę krzesło, aby widzieć Shepa, Jilly zapewniła Dylana:
– Możesz na mnie liczyć. – Wiem.
Czułość w jego głosie kazała jej podnieść głowę.
W jego szczerych oczach ujrzała ten sam wyraz namysłu, jaki spostrzegła w tamtych ukradkowych spojrzeniach, które posyłał jej poprzedniego wieczoru, gdy zatankowali na stacji w Globe.
Kiedy Dylan uśmiechnął się do niej, Jilly zorientowała się, że sama uśmiechnęła się pierwsza, a on po prostu odpowiedział tym samym.
– Możesz na mnie liczyć – odezwał się Shep.
Oboje spojrzeli na chłopaka. Wciąż stał twarzą do ściany i machał.
– Wiemy, że możemy na ciebie liczyć, bracie – rzekł Dylan. – Nigdy się na tobie nie zawiodłem. Zostań tu, dobra? Tu, nie tam. Żadnego składania.
Na razie Shep powiedział wszystko, co zamierzał. – Lepiej pójdę pod prysznic – powiedział Dylan. – Dziewięć minut – przypomniała mu Jilly.
Znów się uśmiechnął i wrócił do łazienki z czystym ubraniem.
Cały czas widząc Shepa kątem oka i od czasu do czasu zerkając prosto na niego, Jilly przemierzała Internet w poszukiwaniu informacji na temat usprawniania funkcjonowania mózgu,
zdolności umysłowych, pamięci… wszystkiego, co mogło ich zaprowadzić do Frankensteina.
Zanim z łazienki wrócił Dylan, umyty i ogolony, w spodniach khaki i wypuszczonej na pasek koszuli o hawajskim kroju, w czerwono-brązową kratę, Jilly ustaliła kierunek poszukiwań. Zainteresowało ją przede wszystkim kilka artykułów na temat możliwości poszerzania ludzkiej pamięci za pomocą mikroukładów.
Gdy Dylan usiadł na krześle obok niej, rzekła:
– Twierdzą, że kiedyś będziemy mogli chirurgicznie instalować sobie w mózgach porty danych, a potem, kiedy tylko zechcemy, podłączymy do nich karty pamięci, żeby poszerzyć swoją wiedzę.
– Karty pamięci.
– Na przykład, gdybyś chciał zaprojektować sobie dom, możesz podłączyć kartę pamięci – czyli chip z gęsto upakowanymi danymi – i w jednej chwili będziesz znał wszystkie szczegóły architektoniczne i techniczne potrzebne do sporządzenia planów budowlanych. Mam na myśli dokładnie wszystko, od względów estetycznych po sposób obliczenia wymagań nośnych fundamentów, nawet rozmieszczenie instalacji hydraulicznej i rozplanowanie systemu ogrzewania i chłodzenia.
Dylan wyglądał, jakby miał pewne wątpliwości. – Tak mówią?
– Tak. Jeżeli chciałbyś wiedzieć wszystko o historii i sztuce Francji przed wyjazdem do Paryża, podłączasz sobie odpowiednią kartę pamięci. Mówią, że to nieuchronne.
– Kto to są ci „oni"?
– Mnóstwo łebskich speców od techniki, badacze, czołówka Doliny Krzemowej.
– To ci sami goście, przez których mamy dziesięć tysięcy zbankrutowanych spółek internetowych?
– Tamci to w większości byli oszuści, maniacy władzy albo szesnastoletni przedsiębiorcy, a nie poważni naukowcy.
– Mimo to jakoś nie jestem pod wrażeniem. A co na ten temat mówią neurochirurdzy?
– Zdziwisz się, ale sporo z nich też uważa, że kiedyś rzeczywiście to będzie możliwe.
– Zakładając, że nie palili za dużo trawki, co mają na myśli, mówiąc „kiedyś"?
– Według niektórych za trzydzieści lat, według innych za pięćdziesiąt.
– Ale jaki to wszystko może mieć związek z nami? – zdumiał się Dylan. – Nikt mi jeszcze nie zainstalował w czaszce portu danych. Właśnie myłem włosy, coś bym zauważył.
– Nie wiem – przyznała. – Wydaje mi się jednak, że nawet gdyby to nie była właściwa droga, jeżeli pójdę nią trochę dalej, w końcu przetnie się z tą właściwą i dowiem się, co takiego badał Frankenstein.
Dylan skinął głową.
– Nie wiem dlaczego, ale też tak mi się wydaje. – Intuicja.
– Tylko ona nam została. Wstając zza biurka, zapytała:
– Chcesz przejąć pościg, dopóki nie wrócę? Przy was czuję się jak ostatni kocmołuch.
– Dziewięć minut – odrzekł.
– Wykluczone. Moja fryzura ma większe wymagania.
Narażając skórę głowy na oparzenie silnym strumieniem powietrza z suszarki, Jilly po czterdziestu pięciu minutach wróciła do sypialni, czysta i z puszystymi włosami. Przebrała się w bananowożółty, obcisły, lekki sweterek z krótkimi rękawami, białe dżinsy – których krój dowodził, że klątwa wielkiego tyłka dręcząca jej rodzinę jeszcze nie przeobraziła jej pośladków, zmieniając ich rozmiar z melonów w dwie dorodne dynie – oraz białe sportowe buty z żółtymi sznurowadłami pod kolor sweterka.
Czuła się ładna. Od wielu tygodni i miesięcy w ogóle jej nie obchodziło, czy ładnie wygląda i dziwiła się, że zaczęło jej zależeć teraz, w obliczu zbliżającej się katastrofy, gdy jej życie legło w gruzach, a przypuszczalnie nadciągały jeszcze gorsze kłopoty; mimo to spędziła kilka minut, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze łazienkowym i dokonując starannych zabiegów, by wyglądać jeszcze ładniej. Czuła się bezwstydna, płytka i głupia, ale przede wszystkim – ładna.
Stojący w swoim kącie Shepherd nie dostrzegł, że Jilly wróciła ładniejsza, niż wyszła. Już nie machał ręką. Ramiona mial opuszczone. Pochylił się do przodu, wcisnął głowę w róg i dotykał ciemieniem pasiastej tapety, jak gdyby uważał, że nawet najmniejsza odległość od schronienia między ścianami narazi go na kontakt z szerokim strumieniem doznań zmysłowych, których by nie zniósł.
Miała nadzieję, że Dylan zareaguje o wiele żywiej niż brat, ale gdy spojrzał na nią znad laptopa, nie powiedział jej żadnego komplementu, nawet się nie uśmiechnął.
– Znalazłem gnojka.
Jilly tak się starała poprawić swój wygląd, że spodziewała się komplementu, toteż w pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym Dylan mówi.
– Jakiego gnojka?
– Uśmiechniętego gnojka, który je orzeszki, wbija igły i kradnie samochody, tego gnojka.
Dylan wskazał na laptop. Zdjęcie na ekranie przedstawiało doktora Frankensteina, wyglądającego bardzo dostojnie i w niczym nieprzypominającego szaleńca, którym wydawał się wczoraj wieczorem.