175172.fb2
Jilly określiła kiedyś jego uśmiech jako „okrutno-senny" i Dylan odniósł podobne wrażenie. Przedtem zdawało mu się, że wyblakłe i matowe bladoniebieskie oczy muszą należeć do istoty łagodnej jak baranek, lecz przy drugim spotkaniu doszedł do wniosku, że przypominają lodowe okna, za którymi kryje się królestwo chłodu.
Jego matka znała Proctora. Dziesięć lat temu Proctor był w ich domu.
Odkrycie wstrząsnęło Dylanem do tego stopnia, że na chwilę zapomniał o strasznym zakończeniu tego spotkania i stał na wpół sparaliżowany, słuchając jak urzeczony toczącej się rozmowy.
– Niech to diabli, te dyskietki nie istnieją! -oświadczyła stanowczo matka. -Jack nigdy o nich nie wspominał. Ta dyskusja nie ma sensu.
Jack, ojciec Dylana, nie żył od piętnastu lat, a w lutym tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego, gdy doszło do tej konfrontacji – od pięciu.
– Wszedł w ich posiadanie w dniu, w którym umarł – powiedział Proctor. – Nie musiała pani o tym wiedzieć.
– Jeśli kiedykolwiek istniały – odparła Blair – w co wątpię, Jack zabrał je ze sobą.
– Gdyby istniały – naciskał dalej Proctor – czy oddalałby je pani nieszczęsnym inwestorom, którzy stracili pieniądze…
– Proszę nie upiększać prawdy. Pozbawił ich pan pieniędzy oszustwem. Ludzie, którzy ufali Jackowi, zaufali też panu – a pan ich oskubał. Założył pan firmy na potrzeby własnych projektów, nad którymi w ogóle nie zamierzał pan pracować, pompował pan z nich pieniądze na swoje głupie badania nad robotami…
– Nanobotami. Poza tym moje badania nie są głupie. Nie jestem dumny z oszukiwania ludzi. Wstydzę się tego. Ale badania nad nanomaszynami pochłaniają dużo więcej pieniędzy, niż ktokolwiek chciałby zainwestować. Musiałem znaleźć dodatkowe źródła finansowania.Były…
Matka Dylana przerwała mu lekceważącym tonem:
– Gdybym miała dyskietki, o których pan mówi, oddalałbym je policji. Dlatego może być pan pewien, że Jack też ich nie miał. Gdyby miał w ręku dowody tego rodzaju, nigdy by się nie zabił. Miałby przynajmniej cień nadziei. Zwróciłby się do władz, walczył o dobro inwestorów.
Proctor z uśmiechem skinął głową.
– Czyli nie był człowiekiem, który mógłby połknąć fiolkę tabletek i sztachnąć się spalinami z rury wydechowej, co? Przez twarz Blair O'Conner przemknął płomień wściekłości, lecz szybko zdusiły je uczucia silniejsze od gniewu.
– Wpadł w depresję. Nie tylko z powodu własnych strat. Uważał, że zawiódł zaufanie dobrych ludzi, którzy liczyli na niego. Przyjaciół, rodziny. Czul się przygnębiony… – Dopiero po chwili zorientowała się, że w pytaniu Proctora może się kryć inny, przerażający sens. Otworzyła szeroko oczy. – Co pan chce przez to powiedzieć?
Spod skórzanej kurtki Proctor wyciągnął pistolet. Jilly chwyciła Dylana za ramię.
– Co to?
– Myśleliśmy, że zabił ją ktoś obcy, kto wdarł się do domu. Może jakiś psychopata, który zjechał z autostrady. Nigdy tego nie wyjaśniono.
Przez chwilę matka Dylana i Proctor patrzyli na siebie w milczeniu i Blair O'Conner zrozumiała prawdę o śmierci męża.
– Jack był mojego wzrostu – powiedział wreszcie Proctor. – Ale ja jestem myślicielem, nie bokserem. Przyznaję, że mam coś z tchórza. Ale pomyślałem, że mogę go pokonać, wykorzystując zaskoczenie i chloroform. I udało się.
Na wspomnienie o chloroformie Jilly zacisnęła dłoń na ramieniu Dylana.
– Gdy był nieprzytomny, intubacja żołądka nie nastręczała żadnych trudności. Potrzebowałem tylko laryngoskopu, żeby sprawdzić, czy nie włożyłem sondy do tchawicy zamiast do przełyku. Spłukałem kapsułki nembutalu wodą, prosto do żołądka. Wyciągnąłem sondę i podawałem chloroform, dopóki nie zaczęła działać dawka nembutalu.
Szok Dylana ustąpił miejsca złości, lecz nie był to tylko gniew z powodu krzywdy, którą wyrządził jego rodzinie ten potwór. Jego wściekłość była skierowana nie tylko przeciw Lincolnowi Proctorowi, ale przeciw samemu złu, przeciw świadomości, że ono istnieje. Być może cała ludzkość zeszła na drogę grzechu, ale zbyt wielu jej przedstawicieli rzucało się ochoczo w objęcia ciemności, siejąc okrucieństwo i karmiąc się nieszczęściem innych, krocząc tą drogą coraz pewniej, z coraz większym entuzjazmem.
– Zapewniam panią – powiedział Proctor do Blair O'Conner – że męża nic nie bolało. Mimo że był nieprzytomny, bardzo uważałem przy intubacji.
Dylan czuł to samo, gdy znalazł Travisa przykutego do łóżka w domu przy Alei Eukaliptusowej: współczucie dla wszystkich ofiar przemocy i zajadłą wściekłość na ich oprawców. Kipiały w nim emocje równie gwałtowne jak u bohaterów opery, co nigdy przedtem mu się nie zdarzyło; było to nie mniej dziwne niż jego nowy szósty zmysł, nie mniej dziwne niż składanie w czasie i przestrzeni.
– Nie można mnie nazwać dobrym człowiekiem – mówił Proctor, z tą samą przymilną samokrytyką, której upust dawał wczorajszego wieczoru, robiąc zastrzyk Dylanowi. – Pod żadnym względem. Znam swoje wady, mam niejedną. Jednak chociaż jestem zły, nie potrafię zadawać nikomu bólu bezmyślnie albo kiedy nie jest to rzeczywiście konieczne.
Jilly, jak gdyby dzieląc z Dylanem tę operową wściekłość i głęboką litość dla bezbronnych ofiar, podeszła do starszego Shepherda, na którego jej współczucie mogło mieć jakiś wpływ, w przeciwieństwie do odgrodzonego od nich chłopca z przeszłości. Otoczyła Shepa ramieniem i delikatnie odwróciła go od Lincolna Proctora i matki, aby drugi raz nie oglądał tego, czego świadkiem był dziesięć lat temu.
– Zanim podłączyłem wąż do rury wydechowej – ciągnął Proctor – Jack już głęboko spał i nie wiedział, że umiera. Nie czuł, że się dusi, nie bał się. Żałuję tego, co zrobiłem, gryzę się tym, choć nie miałem innego wyboru. W każdym razie cieszę się, że mam sposobność powiadomienia pani, że mąż nie porzucił pani i dzieci. Żałuję że do tej pory wprowadzałem panią w błąd.
Słuchając usprawiedliwień Proctora i stojąc w obliczu rychłej śmierci, Blair O'Conner zareagowała hardością, która poruszyła Dylanem.
– Jesteś pasożytem – powiedziała do Proctora. – Ohydnym, cuchnącym robakiem.
Podchodząc do niej wolno, Proctor pokiwał głową.
– Owszem, nawet kimś jeszcze gorszym. Nie mam żadnych skrupułów, żadnej moralności. Dla mnie liczy się tylko jedno. Moja praca, moja nauka, moja wizja. Jestem chorym, nikczemnym człowiekiem, ale mam misję, z której się wywiążę.
Mimo że przeszłości z pewnością nie dało się odmienić, tak jak bezdusznych serc szaleńców, Dylan ruszył naprzód, by stanąć między matką a Proctorem w irracjonalnej nadziei, że bogowie czasu jeden jedyny raz uczynią odstępstwo od swoich okrutnych praw i pozwolą mu zatrzymać pocisk, który dziesięć lat temu zabił Blair O'Conner.
– Kiedy zabrałem dyskietki martwemu Jackowi – powiedział Proctor – nie wiedziałem, że dostał dwa zestawy. Sądziłem, że mam wszystkie. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że jest inaczej. Dyskietki, które mu zabrałem, zamierzał oddać władzom. Drugi zestaw musi być tutaj. Gdyby je znaleziono, siedziałbym już więzieniu, prawda?
– Ja ich nie mam-powtórzyła uparcie Blair.
Odwrócony tyłem do matki Dylan patrzył na Proctora i wylot lufy jego pistoletu.
Proctor spoglądał przez niego, zupełnie nieświadomy, że stoi przed nim przybysz z przyszłości.
– Pięć lat to dużo czasu. Ale w pracy Jacka sprawy prawno-podatkowe są cholernie ważne.
Drżąc z emocji, Dylan zbliżył się do Proctora. Wyciągnął rękę. Położył dłoń na broni.
– Według przepisów federalnych okres przedawnienia w sprawach podatkowych wynosi siedem lat – rzekł Proctor. Dylan czuł kształt pistoletu. Chłód lufy.
Proctor najwyraźniej w ogóle nie odczuł nacisku ręki Dylana. – Jack miał zapewne zwyczaj przechowywać wszystkie dokumenty przynajmniej tak długo. Gdyby znaleźli dyskietki, byłoby po mnie.
Dylan usiłował chwycić pistolet, aby wyrwać go z ręki mordercy, ale jego palce przeszły przez stal i zacisnęły się na niczym. – Nie jest pani głupia, pani O'Conner. Wie pani o siedmioletnim przedawnieniu. Przechowuje pani jego dokumenty związane z pracą. Jestem pewien, że właśnie tam są dyskietki. Być może nawet pani sobie nie zdawała sprawy z ich istnienia. Ale skoro już pani wie… odszuka je pani i zaniesie na policję. Wolałbym uniknąć… tych nieprzyjemności.
W ataku bezsilnego szału Dylan wymierzył Proctorowi cios – i zobaczył, jak jego pięść, ciągnąc za sobą atramentowy ogon jak kometa, wbiła się w twarz tego łajdaka, a on nawet się nie skrzywił.
– Wolałbym skorzystać z pani pomocy-powiedział Proctor – ale sam mogę poszukać. Tak czy inaczej musiałbym panią zabić. To straszne, co robię, podłe i niegodziwe. Gdyby istniało piekło, zasługiwałbym na wieczne cierpienie, wieczne tortury.
– Nie rób krzywdy mojemu synowi. – Blair O'Conner mówiła spokojnie, nie kuląc się ze strachu i nie błagając mordercy o darowanie życia. Wiedziała, że żadne upokorzenie go nie wzruszy, więc prosiła o ocalenie Shepherda opanowanym głosem, nie odwołując się do emocji, lecz logicznych argumentów.
– Cierpi na autyzm. Nie wie, kim jesteś. Nie będzie mógł przeciwko tobie świadczyć, nawet gdyby znał twoje nazwisko. Prawie w ogóle nie można się z nim porozumieć.
Zdrętwiały ze strachu Dylan odsunął się od Proctora i cofnął w stronę matki, zrozpaczony usiłował się przekonać, że będzie miał większy wpływ na trajektorię pocisku, jeżeli znajdzie się bliżej niej.
– Wiem, co jest Shepherdowi – odrzekł Proctor. – Musiał być wielkim ciężarem przez te lata.
– Nigdy nie był ciężarem – oświadczyła zdecydowanie Blair O'Conner głosem dźwięcznym jak stal. – Co ty możesz o tym wiedzieć.
– Nie mam skrupułów i jestem brutalny, kiedy trzeba, ale nigdy nie jestem niepotrzebnie okrutny. – Proctor zerknął na dziesięcioletniego Shepherda. – Nie stanowi dla mnie żadnego zagrożenia.
– O Boże. – Matka Dylana stała odwrócona plecami do Shepherda i dopiero teraz zorientowała się, że porzucił układankę i stoi w drzwiach prowadzących do jadalni. – Nie. Nie rób tego w obecności chłopca. Nie zmuszaj go, żeby… to oglądał.
– Nie przeżyje wstrząsu, pani O'Conner. Spłynie to po nim bez śladu, nie sądzi pani?
– Nie, nie spłynie. Nie jest taki jak ty.
– Poza tym jego emocjonalność jest zbliżona do emocjonalności – czego? – żaby? – zapytał Proctor, zadając kłam wygłoszonemu przed chwilą twierdzeniu, że nigdy nie jest niepotrzebnie okrutny.
– Jest łagodny – odparła Blair. – Kochany. Wyjątkowy. – Te słowa nie były skierowane do Proctora, stanowiły pożegnanie z chorym synem. – Na swój sposób jest błyskotliwy.
– Tyle w nim błyskotliwości, ile w mętnej wodzie – rzekł z żalem Proctor, jak gdyby odczuwał smutek z powodu upośledzenia Shepa. – Mogę jednak pani obiecać, że kiedy osiągnę to, co na pewno uda mi się osiągnąć, kiedy wejdę do towarzystwa noblistów i będę zapraszany przez królów, nie zapomnę o pani biednym synu. Dzięki mojemu dziełu będzie można zmienić go z żaby w tytana intelektu.
– Ty nadęty dupku – rzekła z goryczą Blair O'Conner. – Nie jesteś żadnym naukowcem. Jesteś potworem. Nauka to światło w ciemności. A ty sam jesteś ciemnością. Potworem. Robisz swoje przy blasku księżyca.
Mając wrażenie, że ogląda się a daleka, Dylan zobaczył, że podnosi rękę, jakby chciał zatrzymać nie tylko kulę, ale także nieubłaganie biegnący czas.
Huk wystrzału był głośniejszy, niż Dylan się spodziewał, jak gdyby otworzyło się niebo i nastał Dzień Sądu.
3 5 Być może tylko wyobraził sobie, że czuje, jak pocisk przelatuje przez niego, ale gdy przerażony odwrócił się do ukochanej matki, mógłby opisać w najdrobniejszych szczegółach kształt, fakturę, ciężar i temperaturę kuli, która ją zabiła. Czuł, jakby rzeczywiście został trafiony, ale nie w momencie, gdy padł strzał, lecz kiedy zobaczył, jak matka pada na podłogę, gdy zobaczył szok i ból malujące się na jej twarzy.
Dylan ukląkł przy niej, rozpaczliwie pragnąc wziąć ją w ramiona, dać jej ukojenie w ostatnich sekundach życia, ale był bardziej bezcielesny od cienia ducha.
Matka patrzyła przez Dylana prosto na dziesięcioletniego Shepa. Chłopiec stał w odległości piętnastu stóp, zgarbiony, na wpół spuściwszy głowę. Choć nie podszedł do niej, spojrzał prosto w oczy matki, co zdarzało się bardzo rzadko.
Młodszy Shep wyglądał, jak gdyby nie pojął do końca tego, co zobaczył, albo zrozumiał to zbyt dobrze i wpadł w szok. Stał bez ruchu. Nic nie mówił ani nie płakał.
Niedaleko ulubionego fotela Blair Jilly tuliła starszego Shepherda, który nie uchylał się przed dotykiem, jak czynił zazwyczaj. Nie pozwalała mu się odwrócić w stronę matki, sama jednak patrzyła na Dylana z bólem i współczuciem, które świadczyły o tym, że nie jest już obcą osobą; w ciągu niecałych dwudziestu czterech godzin stała się członkiem ich rodziny.
Spoglądając przez Dylana na małego Shepa, matka powiedziała:
– Nie martw się, kochanie. Nie jesteś sam, nigdy nie będziesz. Dylan zawsze będzie się tobą opiekował.
Śmierć postawiła kropkę nad „i" w historii jej życia i matka odeszła.
– Kocham cię- powiedział do niej Dylan. Umarła podwójnie, a on wołał do niej, stojąc po drugiej stronie rzeki dziesięciu lat i po drugiej stronie zupełnie innej rzeki, której brzeg leżał o wiele dalej niż granice czasu.
Na własne oczy widział jej śmierć, co wstrząsnęło nim do głębi, lecz nie mniej wstrząsnęły nim ostatnie słowa matki: „Nie jesteś sam, nigdy nie będziesz. Dylan zawsze będzie się tobą opiekował".
Wzruszył się, słysząc, jak mocno w niego wierzyła – jako brata i jako człowieka.
Zadrżał jednak na wspomnienie bezsennych nocy, gdy leżał wyczerpany psychicznie po trudnym dniu z Shepherdem i użalał się nad własnym losem. Nigdy nie wpadał w rozpacz – najwyżej ogarniało go zniechęcenie, a w najgorszym wypadku przygnębienie-lecz w tych trudnych chwilach dyskutował sam ze sobą, czy Shepherdowi nie byłoby lepiej w miejscu, które mistrzowie eufemizmów nazywają „przyjaznym środowiskiem profesjonalnej opieki".
Wiedział, że nie musiałby się wstydzić, gdyby znalazł dla Shepa pierwszorzędny zakład, zdawał też sobie sprawę, że poświęca się bratu za cenę własnego szczęścia, co zdaniem psychologów świadczyłoby o zaburzeniach emocjonalnych. W istocie co dzień przychodziła chwila, gdy Dylan żałował, że życie wypełniają mu obowiązki, i przypuszczał, że kiedyś z goryczą pomyśli o tylu zmarnowanych latach.
A jednak takie życie miało swoje blaski-jednym z nich było odkrycie, że spełnił nadzieje, jakie pokładała w nim matka. Wytrwałość w opiece nad Shepherdem i dziesięć długich lat spędzonych razem nagle nabrały zupełnie niezwykłego znaczenia, jak gdyby Dylan jakimś cudem dowiedział się o przyrzeczeniu, które w jego imieniu złożyła matka, mimo że Shepherd nigdy o tym nie wspominał. Był skłonny uwierzyć, że zjawiła mu się we śnie, którego nie pamiętał i mówiła o swojej miłości do niego i wierze w jego poczucie obowiązku.
Od dziesięciu lat lub jeszcze dłużej Dylan sądził, że rozumie frustrację Shepa oraz jego chroniczne poczucie bezradności w obliczu przytłaczających sił, z którymi osoba dotknięta autyzmem musi się codziennie zmagać. Okazało się jednak, że było to rozumienie żałośnie niepełne. Dopiero gdy musiał się bezradnie przyglądać, jak bandyta strzela do jego matki, próbował ją podtrzymać, kiedy umierała, lecz nie potrafił, pragnął zdążyć z nią porozmawiać, ale nie było go słychać – dopiero w tej straszliwej chwili poczuł bezsilność, jaka zawsze towarzyszyła jego bratu. Klęcząc obok matki i czując utkwione w sobie jej szkliste oczy, Dylan trząsł się z upokorzenia, lęku i wściekłości, której nie mógł wyładować, bo nie była skierowana przeciw
konkretnemu obiektowi, wściekłości na własną słabość i na wszystko, że jest, jakie jest, i zawsze takie będzie. Wzbierał w nim gniewny krzyk, ale Dylan nie dał upustu złości, ponieważ prawie nikt tu nie usłyszałby wrzasku z innego czasu – a także dlatego, że gdyby zaczął krzyczeć, trudno byłoby mu przestać.
Krwi nie było dużo. Przynajmniej tyle dobrego. I nie umierała długo. Prawie nie cierpiała.
Potem zdał sobie sprawę, jaki koszmarny spektakl ma nastąpić.
– Nie.
Obejmując Shepherda i spoglądając ponad jego ramieniem, Jilly patrzyła na Lincolna Proctora z odrazą, jaką dotychczas była zdolna odczuwać tylko wobec ojca, kiedy traktował ją i matkę ze szczególną podłością. Nie miało znaczenia, że dziesięć lat później Proctor zmieni się w dymiące ścierwo w szczątkach jej cadillaca: nienawidziła go nie mniej zawzięcie.
Po oddaniu strzału Proctor schował pistolet do kabury pod skórzaną kurtką. Wydawał się pewny swoich strzeleckich umiejętności.
Z kieszeni wyciągnął parę lateksowych rękawiczek i nałożył je, cały czas przyglądając się dziesięcioletniemu Shepowi. Nawet Jilly, która znała subtelności uczuć, jakie odbijały się na obojętnej twarzy Shepherda, odniosła wrażenie, że chłopiec w ogóle nie przejął się śmiercią matki. Tak jednak nie mogło być, skoro dziesięć lat później cofnął ich w czasie, by mogli zobaczyć to na własne oczy; w swoim starszym wcieleniu wrócił tu z widocznym lękiem, powtarzając: „Shep jest dzielny".
Usta mu nie zadrżały, z oczu nie poleciała ani jedna łza. Chłopiec z kamienną twarzą odwrócił się od ciała matki i podszedł do najbliższego rogu pokoju, gdzie stanął, utkwiwszy wzrok w łączeniu ścian.
Gdy był przytłoczony traumatycznymi doznaniami, redukował swój świat do wąskiej przestrzeni, w której czuł się bezpieczniej. Podobnie radził sobie z uczuciem żalu.
Wyginając palce w lateksowych rękawiczkach, Proctor zbliżył się do chłopca i stanął za nim, przyglądając mu się uważnie. Kiwając się wolno w przód i w tył, młodszy Shepherd zaczął mruczeć pod nosem, powtarzał rytmicznie kilka słów, których Jilly nie mogła zrozumieć.
Dylan wciąż klęczał obok matki z pochyloną głową, jak gdyby pogrążony w modlitwie. Jeszcze nie był gotów, by ją zostawić.
Stwierdziwszy z zadowoleniem, że skupiony na kącie pokoju Shepherd sam będzie strażnikiem własnego więzienia, Proctor wyszedł z salonu, przeciął korytarz i otworzył drzwi innego pokoju.
Jeżeli na razie nie zamierzali się stąd składać, nie od rzeczy było pójść za Proctorem i sprawdzić, co robił.
Uścisnęła czule Shepa i puściła go.
– Chodźmy zobaczyć, co ten łajdak kombinuje. Pójdziesz ze mną, skarbie?
Pozostawienie Shepa samego nie wchodziło w rachubę. Nadal się bal i cierpiał, więc potrzebował towarzystwa. Poza tym, choć Jilly wątpiła, by mógł się stąd złożyć bez niej i Dylana, wolała nie ryzykować.
– Pójdziesz ze mną, Shepherd? – Szczurek, Kret, Ropuch.
– Co to znaczy, Shep? Czego chcesz?
– Szczurek, Kret, Ropuch. Szczurek, Kret, Ropuch.
Gdy wyrecytował tę mantrę po raz trzeci, zsynchronizowała się ze słowami, które powtarzał półgłosem stojący w kącie dziesięcioletni Shepherd, nie przestając się kołysać.
– Szczurek, Kret, Ropuch.
Jilly nie wiedziała, co to może znaczyć i nie miała czasu wdawać się w kolejną długą i zawiłą rozmowę z Shepherdem.
– Szczurek, Kret, Ropuch. Porozmawiamy o tym później, skarbie. A teraz chodź ze mną. Chodź.
Ku jej zdziwieniu, Shep bez wahania wyszedł za nią z salonu. Kiedy znaleźli się w gabinecie, Proctor rozwalał właśnie monitor klawiaturą komputera. Potem zrzucił całą maszynę z biurka na podłogę. Dokonywanie zniszczenia nie wzbudzało w nim żadnej satysfakcji, nawet krzywił się z niesmakiem.
Szybko przetrząsał szufladę po szufladzie, szukając dyskietek. Znalazł kilka i położył z boku. Pozostałą zawartość szuflad wysypał, rozrzucając wszystko po całej podłodze; chciał widocznie stworzyć wrażenie, że osoba lub osoby odpowiedzialne za śmierć matki Dylana były zwykłymi złodziejami i wandalami.
W segregatorach na dole szafy znajdowały się tylko papiery. Proctor nawet do nich nie zajrzał.
Na segregatorach stały trzy podwójne pudelka na dyskietki: mogły mieścić nawet setkę dyskietek.
Proctor zaczął wyciągać dyskietki z pudełek całymi garściami, odrzucał je na bok, nie czytając etykietek. W trzecim pudelku znalazł cztery dyskietki inne od pozostałych, w kanarkowożółtych papierowych kopertach.
– Bingo – powiedział, niosąc wszystkie cztery na biurko. Trzymając Shepa za rękę, Jilly podeszła bliżej Proctora, spodziewała się, że krzyknie, jakby zobaczył ducha. Jego oddech miał zapach fistaszków.
Na żółtej kopercie każdej dyskietki widniał czerwony napis UWAGA! Tekst pod spodem wydrukowano czarną czcionką: była to prawna formułka ostrzegająca, że dyskietki zawierają prywatne dane chronione przepisami poufności zawodowej i każdemu, kto bezprawnie wejdzie w ich posiadanie, grozi kara przewidziana w prawie cywilnym i karnym, i że każdy, kto nie jest zatrudniony w wymienionej niżej firmie prawniczej, automatycznie staje się ich bezprawnym posiadaczem.
Proctor wysunął z koperty jedną dyskietkę i przeczytał napis na etykiecie. Potem zadowolony schował wszystkie do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Skoro miał już to, po co przyszedł, jeszcze raz zabawił się w wandala, zrywając ze ścian półki i rzucając na środek pokoju. Dwie książki przefrunęły przez Jilly, łopocząc stronicami, a potem wylądowały na podłodze jak martwe ptaki.
Gdy komputer spadł z hukiem z biurka, Dylan przypomniał sobie bałagan, jaki zastał w części domu tamtego lutowego wieczoru. Dotąd trwał przy boku matki w irracjonalnej nadziei, że choć nie potrafił uchronić jej przed kulą, może zdoła oszczędzić jej upokorzenia, jakie jeszcze miało nastąpić. Słysząc rumor w gabinecie, musiał się jednak pogodzić z faktem, że jest tu równie bezradny jak jego brat.
Matka odeszła dziesięć lat temu i tego, co zdarzyło się zaraz po jej śmierci, nie można było odwrócić. Musiał się teraz troszczyć o żywych.
Nie miał ochoty przyglądać się, jak Proctor przygotowuje scenografię. Dobrze wiedział, jak będzie potem wyglądać dom. Podszedł do kąta, gdzie dziesięcioletni Shep kołysał się w przód i w tył, mrucząc:
– Szczurek, Kret, Ropuch.
Dylan spodziewał się usłyszeć coś innego, ale recytowane przez brata słowa wcale go nie zdumiały.
Po wszystkich dziełach Dr. Seussa i innych autorów, pierwszą opowieścią dla starszych dzieci, jaką ich matka przeczytała Shepowi, była książka Kennetha Grahame'a „O czym szumią wierzby". Shep był tak zachwycony historią Szczurka, Kreta, Ropucha, Borsuka i innych barwnych postaci z Puszczy, że ciągle nalegał, by przez cały czytać mu ją znów od początku. Zanim skończył dziesięć lat, zdążył już sam przeczytać ją co najmniej dwadzieścia razy.
Pragnął towarzystwa Szczurka, Kreta i Ropucha, opowieści o przyjaźni i nadziei, marzenia o życiu w ciepłych i bezpiecznych norach, głębokich labiryntach rozjaśnionych światłem lampy, na ocienionych polankach, pragnął otuchy, że po przerażających przygodach, po chaosie, zawsze można usiąść wśród przyjaciół przed płonącym na kominku ogniem i spędzać spokojne wieczory, podczas których świat kurczy się do rozmiarów rodziny, a wokół biją same znajome serca.
Dylan nie mógł mu tego dać. Jeśli w ogóle takie życie było możliwe, najprawdopodobniej mogli się nim cieszyć tylko bohaterowie książek.
W korytarzu na dole rozbiło się lustro przy drzwiach wejściowych. O ile Dylan pamiętał, Proctor roztrzaskał je wazonem, który stal na małym stoliku.
Od drzwi salonu Jilly zawołała: – Idzie na górę!
– Niech idzie. Wiem, co zrobi. Splądruje sypialnię i ukradnie biżuterię mamy… chyba po to, żeby upozorować kradzież. Na górze jest torebka mamy. Opróżni ją i zabierze pieniądze z portfela.
Jilly i Shepherd wrócili do salonu i stanęli w kącie za plecami dawnego Shepa.
Tamtego wieczoru dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku znaleziono Shepa w innym miejscu. Dylan chciał zostać w przeszłości, dopóki nie będzie wiedział, czy Shepowi oszczędzono widoku tego, co jeszcze miało nastąpić.
Z góry dobiegał łoskot – to Proctor wyciągał szuflady z komody i ciskał nimi o ściany.
– Szczurek, Kret, Ropuch – powiedział młodszy Shepherd, a starszy Shep rzekł, osłaniając się tymi słowami jak tarczą przed strasznym światem i być może kierując je także do dziesięcioletniego siebie:
– Shep jest dzielny, Shep jest dzielny.
Po minucie hałasy na górze ustały. Prawdopodobnie Proctor znalazł torebkę. A może upychał po kieszeniach biżuterię, która nie miała szczególnie wielkiej wartości.
Ze spuszczoną głową, w pozie wyrażającej wieczną pokorę, młodszy Shep opuścił swój kąt i szurając nogami, wrócił do jadalni, a starszy Shep szedł za nim krok w krok. Wyglądali jak idący w procesji mnisi z bractwa dystyngowanych samotników.
Dylan odetchnął z ulgą. I tak by za nimi poszedł, lecz gdy usłyszał kroki Proctora na schodach, ciężkie jak tętent końskich kopyt, czym prędzej ruszył za bratem, pociągając ze sobą Jilly.
Dziesięcioletni Shep okrążył stół i usiadł na swoim krześle, wbijając wzrok w układankę.
Szczeniaki golden retrievery w koszu dawały chwilę spokoju i ciepła, które nie mogły istnieć w pełnym przemocy, zwyrodniałym świecie; kiedy na nie patrzył, musiało mu się wydawać, że przez chwilkę zagląda do nory w Puszczy.
Shepherd stal naprzeciwko, mając po bokach Dylana i Jilly, i nie odrywał oczu od młodszego siebie.
W salonie Proctor zaczął przewracać meble, zrywać obrazy ze ścian i roztrzaskiwać bibeloty, kontynuując odgrywanie scenariusza, który miał odwieść policję od hipotezy, że intruzem mógł być ktoś inny niż zwykły bandyta nafaszerowany prochami.
Młodszy Shep wybrał z pudełka kawałek układanki. Przyjrzał się nieskończonemu obrazkowi. Próbował włożyć element w niewłaściwe miejsce, potem znów się pomylił, by za trzecim razem trafić. Następny kawałek od razu znalazł się tam, gdzie powinien. I następny, jeszcze szybciej.
Rozległ się najgłośniejszy ze wszystkich huk, po którym w salonie zapadła cisza.
Dylan starał się skupić na zręczności, z jaką dziesięcioletni Shep zmienia chaos w obraz szczeniaków w koszu. Miał nadzieję, że zdoła nie dopuścić do siebie wspomnień ostatniej fazy inscenizacji, nad którą musiał teraz pracować Proctor.
Jak było do przewidzenia, nie udało mu się.
Chcąc zasugerować, że początkowo poza kradzieżą intruz zamierzał także dokonać gwałtu, Proctor szarpnął bluzkę Blair O'Conner, odrywając guziki od szyi do pasa. Chcąc zasugerować, że ofiara broniła się przed wykorzystaniem seksualnym i została zastrzelona, przypadkiem lub celowo, przez rozwścieczonego oporem napastnika, Proctor zdarł z niej stanik, zrywając jedno ramiączko i obnażając piersi.
Dokonawszy tego poniżającego aktu, wszedł do jadalni zaczerwieniony z wysiłku.
Jeżeli Dylan był kiedykolwiek zdolny dokonać mordu, to właśnie w tej chwili. Miał ochotę, ale brakowało mu możliwości. Jego pięści stanowiły dla Proctora nie większe zagrożenie niż chmura dymu. Gdyby nawet przybył tu uzbrojony w rewolwer, kula przebiłaby Proctora, nie naruszając ani jednego włókna jego ciała.
Przystając na progu, morderca przyjrzał się dziesięcioletniemu Shepowi, który siedział przy stole nieświadomy, że ma publiczność. Otarł czoło chustką.
– Czujesz mój pot, chłopcze?
Palce chwytały kolejne fragmenty, ręce śmigały, niedokończone szczeniaki powoli zyskiwały pełną formę, ale Shepherd nie odpowiedział na pytanie.
– Śmierdzę czymś gorszym niż pot, co? Zdradą. Śmierdzę tak od pięciu lat i zawsze będę tak śmierdział.
Jego dramatyzujący masochizm rozwścieczył Dylana, ponieważ tak samo jak poprzedniego wieczoru w motelu w słowach Proctora nie było ani grama szczerości, a nędznik po prostu użalał się nad sobą, nazywając to odważną autoanalizą.
– Teraz śmierdzę jeszcze tym. – Przyglądał się przez chwilę, jak ten, który sam stanowił nie lada łamigłówkę, pracuje nad łamigłówką obrazkową, po czym rzekł: – Co za parszywe życie. Pewnego dnia, chłopcze, stanę się twoim wybawieniem, a ty może staniesz się moim.
Proctor opuścił pokój i dom, wychodząc w ciemność dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku i rozpoczynając swą podróż do tak zwanego wybawienia i śmierci w płomieniach, która nastąpiła dziesięć lat później w Arizonie.
Na pochylonej nad układanką twarzy Shepherda zalśniły łzy, lecz zjawiły się tak cicho jak rosa na trawie.
– Chodźmy stąd – powiedziała Jilly. – Shep? – zwrócił się Dylan do brata.
Starszy Shepherd, który trząsł się z emocji, ale nie płakał, wciąż patrzył na młodszego siebie. Nie odpowiedział od razu, lecz gdy brat jeszcze dwa razy odezwał się do niego, odrzekł:
– Zaraz. Nie oślizło-krwawy film Davida Cronenberga. Zaraz.
Chociaż przypuszczalnie nie wykorzystywali teleportacji jako takiej i choć mechanizm ich przenoszenia w czasie i przestrzeni wciąż nie przestawał go zdumiewać, Dylan potrafił sobie wyobrazić mnóstwo błędów, jakie mogli popełnić podczas podróży, niemal tak nieprzyjemnych jak te z „Muchy". Gdyby przypadkiem złożyli się na autostradzie przed pędzącym peterbiltem, byłoby to bolesne doświadczenie.
– Zaczekajmy, aż Shep będzie pewny, że zrobi to dobrze. Tu kawałek złotej sierści, tam koniec czarnego pyska, tam znowu ciekawskie oko: choć czas zdawał się dłużyć w nieskończoność, ręce chłopca poruszały się błyskawicznie, zmierzając do ostatecznego rozwiązania.
– W porządku – odezwał się starszy Shepherd po kilku minutach.
– W porządku? Czyli możemy iść? – upewnił się Dylan. – W porządku. Możemy iść, ale nie możemy zostawić. – Nie możemy zostawić? – powtórzył zdumiony Dylan. – Czegoś – dokończył Shep.
Pierwsza, co ciekawe, zrozumiała go Jilly.
– Możemy iść, ale nie możemy czegoś zostawić. Jeżeli nie będziemy mieć wszystkiego, co przynieśliśmy, Shep nie będzie nas mógł złożyć z przeszłości. Zostawiłam w kuchni torebkę i laptop.
Wycofali się z jadalni, opuszczając płaczącego młodszego Shepa z ostatnimi elementami układanki w rękach.
Chociaż Dylan czuł kształt włącznika, dotykając go, wiedział, że nie potrafi zapalić jarzeniówek w kuchni, tak jak nie potrafił zatrzymać kuli. W mroku kuchni nie widział, czy torebka i laptop, które Jilly zostawiła na stole, leżą w takich samych atramentowych plamach, jakie przesuwały się niczym cienie ich stóp i rozlewały na wszystkich przedmiotach z przeszłości, których usiłowali dotknąć, ale przypuszczał, że wszystko z ich czasów znaczy swój ślad czarnymi kałużami.
Zarzucając na ramię torebkę i chwytając laptop, Jilly powiedziała:
– Mam. Możemy iść.
Gdy otworzyły się drzwi kuchenne, obróciła się na pięcie, jak gdyby była przekonana, że ujrzy nabuzowanych steroidami osiłków, lubujących się w wyważaniu drzwi i tłuczeniu okien, którzy złożyli się do Kalifornii prosto z Holbrook w stanie Arizona i cofnęli się na dodatek w czasie.
Dylan nie zdziwił się, widząc na progu drzwi młodszego siebie. Dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku miał wieczorne zajęcia na Uniwersytecie Kalifornii w Santa Barbara. Do szkoły i z powrotem podwoził go kolega, który niecałe dwie minuty temu wysadził go na końcu długiego podjazdu.
Dylan zdumiał się jednak, widząc, jak niedługo po morderstwie wrócił do domu. Zerknął na zegarek, a potem spojrzał na cyferblat w brzuchu ceramicznej świnki. Gdyby tamtego lutowego wieczoru zjawił się w domu pięć minut wcześniej, spotkał-by wychodzącego Lincolna Proctora. Gdyby zjawił się szesnaście minut wcześniej, być może zostałby zastrzelony – ale niewykluczone, że mógłby zapobiec morderstwu matki. Szesnaście minut.
Nie chciał myśleć o tym, co mogłoby się stać. Nie miał odwagi.
Dziewiętnastoletni Dylan O'Conner zamknął za sobą drzwi i nie zapalając światła, przeszedł przez zaskoczoną Jilly Jackson. Położył na stole parę książek i skierował się do jadalni.
– Złóż nas stąd, Shep – powiedział Dylan.
W jadalni młodszy Dylan rzekł do młodszego Shepherda: – Cześć, bracie, poznaję po zapachu, że dzisiaj ciasto.
– Złóż nas do domu, Shep. Do naszych czasów. Drugi Dylan w pokoju obok zapytał:
– Płaczesz? Hej, co jest, bracie?
Gdyby usłyszał własny przepełniony bólem krzyk, jaki wydal na widok ciała matki, mogłoby to przepełnić miarę.
– Shep, zabierz nas stąd, do diabla.
Ciemna kuchnia złożyła się i oddaliła. Wokół nich zaczęło się składać nowe jasno oświetlone miejsce. Zdjęty paranoicznym lękiem, Dylan zastanawiał się, czy fantastyczna sztuczka Shepherda ogranicza się tylko do podróżowania w czasie i przestrzeni, czy może obejmuje wymiary nieznane dla żywych. Być może popełnił błąd, mówiąc „do diabla" na chwilę przed opuszczeniem roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego.
3 6 Kalejdoskop się zakręcił. Ciemność zniknęła, a w jej miejscu wokół Jilly złożyła się zalana słońcem kuchnia i każdy detal wskoczył na swoje miejsce.
Nie pachniało świeżo upieczonym ciastem. Pod nogami nie połyskiwały czarne kałuże energii.
Uśmiechnięta ceramiczna świnka na ścianie podtrzymywała raciczkami tarczę zegara, która pokazywała godzinę 1.20, dwadzieścia cztery minuty po tym, jak złożyli się z oblężonego pokoju motelowego w Arizonie. W teraźniejszości upłynęło więc dokładnie tyle czasu, ile spędzili w przeszłości.
W powietrzu za nimi nie wisiała żadna brama, przez którą mogliby zajrzeć do ciemnej kuchni sprzed dziesięciu lat, nie widać też było wejścia do świetlistego tunelu. Jilly odnosiła wrażenie, że tunel był po prostu techniką, z której Shepherd nie musiał już korzystać, dość prymitywną w porównaniu z obecną metodą, dzięki której mógł przemieszczać się z miejsca na miejsce bez potrzeby stosowania uwięzi łączącej go z punktem wyjścia.
Będąc pod wrażeniem własnej pewności siebie, jakby właśnie wysiadła z tak pospolitego środka transportu jak winda, Jilly położyła laptop na kuchennym stole.
– Nie zmieniłeś tu zbyt wiele, prawda? Kuchnia wygląda tak samo.
Dylan uciszył ją i przekrzywił głowę, pilnie nasłuchując. Dom tonął w ciszy, dopóki nie włączył się agregat lodówki. – Co jest? – spytała Jilly.
– Będę musiał wszystko wytłumaczyć Vonetcie. To nasza gosposia. Przed garażem stoi jej harley.
Wyglądając przez okno, Jilly zobaczyła garaż na końcu podwórka, ale nie zauważyła żadnego motocykla.
– Jaki harley?
– Tam. – Dylan odwrócił się, pokazując przez okno miejsce, w którym nie było harleya. – Aha. Musiała pewnie pojechać po coś do sklepu. Może uda się nam stąd zniknąć, zanim wróci.
Shepherd otworzył lodówkę. Być może szukał ciasta na pociechę.
Wciąż rozmyślając nad swoją podróżą w przeszłość, nie przejmując się gosposią, Jilly powiedziała:
– Kiedy wrogowie, kimkolwiek są, osaczali Proctora, on tropił ciebie i Shepa.
– Wczoraj wieczorem, gdy byłem przywiązany do krzesła, mówił mi, że gryzą go wyrzuty sumienia – tak bardzo, że czuje się pusty, ale wtedy wydawało mi się to zupełnie bez sensu.
– Moim zdaniem ta kanalia zawsze była pusta w środku – odparła Jilly. – Od początku, pewnie od kołyski.
– Gówno prawda z tymi wyrzutami sumienia. Facet odstawia swój numer z samokrytyką tylko po to, żeby poprawić sobie samopoczucie. Przepraszam, Jilly.
– Nic się nie stało. Po tym, co przeszliśmy, masz pełne prawo nie używać słowa „kupka".
Prawie go rozśmieszyła, ale wciąż świeże i bolesne wspomnienia z roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego spowodowały, że Dylan ledwie się uśmiechnął.
– Nie o to mi chodzi. Przepraszam, że wplątałaś się w tę kabałę przeze mnie. Przeze mnie i przez Shepa.
– Proctor miał po prostu za dużo o jedną dawkę swojego piekielnego eliksiru i potrzebował kogoś, żeby mu ją wpakować. I wtedy napatoczyłam się ja, bo zachciało mi się piwa korzennego.
Stojąc przed otwartą lodówką, Shepherd powiedział: – Zimno.
– Ale Proctora by tam nie było – zauważył Dylan – gdyby nie było Shepa i mnie.
– Tak, a mnie by tam nie było, gdybym przez całe swoje względnie krótkie, tak zwane dorosłe życie nie próbowała zostać solistką od opowiadania dowcipów i gdybym sobie nie wmówiła, że to nie tylko sensowne życie, ale też jedyne możliwe. Do diabła, nie muszę się już martwić, że mi tyłek urośnie, bo już dałam… ciała. Nie odstawiaj więc własnego numeru z samokrytyką. Stało się, co się stało, jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, i chociaż nanoboty budują nam już pewnie w czaszkach Nowe Jeruzalem, chyba lepiej, że – przynajmniej na razie – żyjemy, niż gdybyśmy mieli nie żyć. Co teraz?
– Teraz pakujemy się, i to szybko. Wezmę trochę ubrań dla Shepa i siebie, trochę pieniędzy, które trzymam w kasetce na górze, no i broń.
– Masz broń?
– Kupiłem po tym, co się stało z matką. Mordercy nie złapano. Myślałem, że może wrócić.
– Wiesz, jak się obchodzić z bronią?
– Annie Oakley to ja nie jestem – odparł. – Ale potrafię wycelować i nacisnąć spust, gdyby było trzeba.
Jej mina wyrażała powątpiewanie.
– Może powinniśmy kupić kij baseballowy. – Zimno – powiedział Shepherd.
– No to ubranie, pieniądze, broń, a potem w drogę – rzekł Dylan.
– Sądzisz, że ci goście, którzy namierzyli nas w motelu w Holbrook, mogą się tu pokazać?
Skinął głową.
– Jeżeli mają jakieś powiązania z policją czy innymi służbami o zasięgu ogólnokrajowym – tak, w końcu tu trafią.
– Nie możemy ciągle się składać – powiedziała Jilly. – To zbyt osobliwe, niepewne, nieprzewidywalne. Shep może się zmęczyć i gdzieś w końcu utkniemy – albo jeszcze gorzej.
– W garażu mam chevroleta. – Zimno.
Jilly pokręciła głową.
– Pewnie wiedzą, że masz chevroleta. Przyjdą tu, zobaczą, że auta nie ma i zaczną go szukać.
– Zimno.
– Może zdejmiemy tablice – zaproponował Dylan – i ukradniemy z innego samochodu.
– Jesteś już doświadczonym uciekinierem, co? – Chyba powinienem się nauczyć.
Zaglądając do otwartej lodówki, Shep powiedział: – Zimno.
Dylan podszedł do niego. – Czego szukasz, bracie? – Ciasto.
– Nie mamy tu żadnego ciasta. – Ciasto.
– Skończyło się nam ciasto. – Nie ma ciasta?
– Nie ma ciasta. – Zimno.
Dylan zamknął drzwi lodówki. – Dalej zimno?
– Lepiej – powiedział Shep.
– Mam złe przeczucie – odezwała się Jilly, choć jej niepokój nie miał konkretnego powodu.
– Coś nie tak? – zapytał Dylan.
– Nie wiem. – Uśmiech ceramicznej świnki wydawał się teraz szelmowski. – Mam po prostu… nie najlepsze przeczucie.
– Najpierw kasetka. Nawet z tym, co miałem w kopercie z przyborami do golenia, nie mamy za dużo pieniędzy.
– Lepiej trzymajmy się razem – rzekła Jilly. – Blisko.
– Zimno. – Shepherd znów otworzył lodówkę. – Zimno. – Bracie, tam nie ma ciasta.
Płynąc w zwolnionym tempie jakieś sześć czy osiem cali od twarzy Jilly, bez żadnego huku czy trzasku, pojawił się nagle postrzępiony i ostry odłamek szkła wielkości dłoni, sunął obok niej majestatycznie jak góra lodowa po gładkiej tafli morza.
– Zimno.
– Potem dostaniesz ciasto, bracie.
Później zobaczyła coś jeszcze, co poruszało się kilka cali przed drwiącym z prawa grawitacji kawałkiem szkła – znacznie mniejszy i ciemniejszy przedmiot: pocisk. Przecinając wolno powietrze i lecąc w głąb kuchni, kula obracała się leniwie.
– Zamknij lodówkę, Shep. Nie ma tam ciasta.
Jeżeli pocisk poruszał się w zwolnionym tempie, to szkło płynęło za nim w superzwolnionym tempie.
Za pierwszym odłamkiem pokazały się następne błyszczące odpryski i okruchy, sunęły w powietrzu wolno i swobodnie. – Zimno – powiedział Shep. – Zimno nam.
Jilly zorientowała się, że szkło i kula są równie rzeczywiste, jak czerwone świece wotywne na pustyni i ławice białych ptaków. Nie był to obraz teraźniejszej katastrofy, ale wizja zdarzenia, które miało dopiero nadejść.
– Tobie jest zimno, mnie nie – powiedział do Shepherda Dylan.
Jilly wyczuwała, że te prorocze wizje nie mają związku z poprzednimi. Kawałki szkła nie pochodziły z okien kościoła, więc kula miała wybić szybę w jakimś innym miejscu.
– Zimno nam. Wszyscy w zimnie – upierał się Shep. Odwracając się do braci, Jilly zobaczyła po swojej lewej stronie jeszcze więcej kawałków szyb – bo chyba to było szkło – tworzących prawdziwą galaktykę połyskliwych odprysków i większych trójkątnych odłamków, które obracały się wolno w powietrzu.
– Zimno nam, wszyscy w zimnie.
Spoglądając przez rozsypaną układankę ze szkła, Jilly zobaczyła, jak Shepherd odsuwa się od lodówki, pozwalając Dylanowi ponownie zamknąć drzwi. Bracia poruszali się z normalną prędkością.
Szalony łomot jej serca wskazywał, że ona także nie zsynchronizowała się z szybkością poruszających się w zwolnionym tempie kawałków szkła. Sięgnęła po przepływający w pobliżu fragment szyby, ale okazał się niematerialny. Odłamek przepłynął wolno między jej palcami, nie kalecząc jej.
Próba kontaktu z wizją spowodowała, że czar prysnął, a szkło uniknęło jak flotylla statków-widm, rzeczywistych na pierwszy rzut oka, które z podniesionymi żaglami szukają wiatru, a po chwili rozpływają się w oparach mgły.
Jilly odwróciła się do okien wychodzących na podwórko i zobaczyła, że szyby pozostały nietknięte.
Widząc, że Jilly jest rozkojarzona tak samo, jak podczas poprzednich przypadków jasnowidzenia, Dylan rzekł:
– Hej, dobrze się czujesz?
Najprawdopodobniej zobaczyła inne okna. Od ubiegłego wieczoru miała wizje rzezi w kościele, do której jeszcze nie doszło. Nie miała żadnego powodu podejrzewać, że kolejna krwawa scena rozegra się tu, a nie gdzie indziej, i raczej prędzej niż później. Dylan zbliżył się do niej.
– Coś nie tak?
– Nie jestem pewna.
Zerknęła na zegar, na złośliwie wyszczerzoną świnkę. Wiedziała, że uśmiech w ogóle się nie zmienił. Ryjek trwał znieruchomiały w tym samym wyrazie pod ceramicznym szkliwem. Uśmiech pozostał tak samo dobroduszny jak wtedy, gdy zobaczyła go pierwszy raz, niecałe pół godziny temu, w kuchni sprzed dziesięciu lat. Jednak świnka i zegar kipiały wręcz złowrogą energią.
– Jilly?
Właściwie nie tylko świnka, lecz cała kuchnia zdawała się ożywać od zła, jak gdyby nawiedził ją mroczny duch, który nie potrafił objawić się w tradycyjnej ektoplazmatycznej postaci i zamieszkał w meblach i powierzchniach w samym pomieszczeniu. Każda krawędź blatu lśniła groźnie jak ostra brzytwa.
Shepherd ponownie otworzył drzwi lodówki i zaglądając do środka, powiedział:
– Zimno. Wszyscy w zimnie.
Czarne szkło drzwiczek piekarnika patrzyło, patrzyło spod przymkniętych powiek jak oczy.
Ciemne butelki w stojaku na wino wyglądały jak napełnione koktajlem Mołotowa.
Czując, jak lodowaty dreszcz przebiega jej po plecach i całe ciało pokrywa się gęsią skórką, wyobraziła sobie stalowe zęby zgrzytające bezgłośnie w gardzieli młynka do rozdrabniania odpadków.
Nie. To absurd. Żaden duch nie zamieszkał w kuchni. Nie potrzebowali egzorcysty.
Jej zaniepokojenie – a właściwie przeczucie śmierci – rosło z każdą chwilą i było tak dojmujące, że musiała za wszelką cenę odkryć jego powód. Swój strach przeniosła zabobonnie na martwe przedmioty – świnkę z zegarem, drzwiczki piekarnika, zęby w zlewie – gdy tymczasem prawdziwe zagrożenie czaiło się gdzie indziej.
– Zimno, wszyscy w zimnie – powtórzył Shep, stojąc przed otwartą lodówką.
Tym razem Jilly zrozumiała jego słowa inaczej niż przedtem. Przypomniała sobie talent Shepherda do wynajdywania synonimów i zdała sobie sprawę, że „wszyscy w zimnie" mogą oznaczać „wszyscy zimni", czyli „wszyscy martwi". W zimnie jak zwłoki. Zimni jak w grobie. Zimni i martwi.
– Zabierajmy się stąd, jak najprędzej – powiedziała zdecydowanie.
– Muszę wziąć pieniądze z kasetki – zaprotestował Dylan. – Daj spokój z pieniędzmi. Możemy umrzeć przez te pieniądze. – Zobaczyłaś to?
– Ja to wiem.
– Dobra, w porządku.
– Szybko, składajmy się stąd.
– Zimno, wszyscy w zimnie – powiedział Shep.