175172.fb2
– Na górę! – powiedziała Jilly, a Dylan
dodał:
– Biegiem!
– Lód, lód, lód – powtarzał Shepherd, a Dylan przez jakieś
dziwne połączenie w pamięci skojarzył to sobie ze znanym z dawnych potańcówek przebojem „Hot, Hot, Hot" Bustera Poindextera, co mogłoby się nawet wydawać zabawne w przyjemniejszych okolicznościach, gdyby nie upiorna myśl, że „Hot, Hot, Hot" będzie towarzyszyć ich agonii.
Schody znajdowały się we frontowej części domu, a z kuchni prowadziło dwoje drzwi: jedne do jadalni, drugie do korytarza na dole. Druga droga była bezpieczniejsza, nie biegła w pobliżu okien.
Jilly nie zorientowała się, że istnieje możliwość przejścia przez korytarz, ponieważ drzwi były zamknięte. Prawdopodobnie pomyślała, że to spiżarnia. Nim Dylan zdążył skierować ją w drugą stronę, wypadła z kuchni prosto do jadalni.
Dylan bał się wychodzić na korytarz, bo przypuszczał, że Jilly może się odwrócić, zobaczy, że go nie ma i wróci tu ich poszukać, a w każdym razie na pewno przez chwilę się zawaha. Stracona sekunda mogła oznaczać różnicę między życiem a śmiercią.
Ponaglając, popychając i niemal unosząc brata w powietrze, Dylan popędził go naprzód. Oczywiście Shep powłóczył nogami, ale szybciej niż zwykle, wciąż marudząc o lodzie, powtarzając po trzy razy „lód, lód, lód", z każdym krokiem coraz bardziej niezadowolony, jakby czuł się dotknięty, że pędzą go niczym niesforną owcę.
Zanim Dylan i Shep wyszli z kuchni, Jilly była już w salonie. Shepherd zatrzymał się na moment w progu, lecz pozwolił się pogonić dalej.
Wchodząc do jadalni, Dylan niemal spodziewał się zobaczyć dziesięcioletniego Shepa układającego obrazek ze szczeniakami. Mimo że chciał się uwolnić od koszmarnego wieczoru z przeszłości, chyba wolał go od teraźniejszości, która jeśli w ogóle łączyła się z jakąkolwiek przyszłością, to tylko kruchymi i niepewnymi mostami.
Shep protestował przeciwko uporczywemu poszturchiwaniu przez brata:
– Lód, nie, lód, nie, lód, nie… – a gdy przeszli przez jadalnię, chwycił się obiema rękami futryny następnych drzwi.
Zanim zdołał wzmocnić uchwyt, rozstawić nogi i zaklinować się w drzwiach, Dylan wepchnął go do salonu. Chłopak potknął się i wylądował na czworakach, co okazało się szczęśliwym upadkiem, ponieważ w tej samej chwili uzbrojeni bandyci otworzyli ogień.
Ciszę rozdarł grzechot broni maszynowej, który wstrząsnął oknami w kuchni i jadalni – jeszcze głośniejszy niż w filmach, ciężki i hałaśliwy jak ryk wiertarki udarowej wcinającej się w twardy beton i walącej z szybkością dzięcioła. Odezwały się więcej niż dwa karabiny, może trzy, może cztery. Gwałtownej kanonadzie towarzyszył niższy, bardziej dudniący i wolniejszy huk, jakby karabinu większego kalibru, potężniejszej broni, której siła odrzutu mogłaby posadzić strzelca na tyłku.
Gdy rozległy się pierwsze strzały, Dylan rzucił się na podłogę salonu. Podciął Shepherdowi ręce i chłopak rozciągnął się jak długi na klonowym parkiecie.
– Gdzie jest lód? – zapytał Shepherd, jak gdyby zupełnie nieświadomy gradu pocisków nieustannie bombardujących dom.
Brzęknęły tłuczone okna, zadzwoniły kaskady szkła, po czym kule zaczęły odłupywać drzazgi z ram, pruć tynk i dzwonić o rury w ścianach: ping-ping-ping.
Serce Dylana tłukło się jak u zaszczutego zająca; rozumiał, co czują małe zwierzęta, gdy ich sielskie łąki pierwszego dnia sezonu łowieckiego zmieniają się w pola śmierci.
Ogień zdawał się dochodzić tylko z dwóch stron. Ze wschodu, gdzie znajdował się tył domu. I z południa.
Jeśli zabójcy otoczyli budynek ze wszystkich czterech stron – a Dylan był pewien, że tak – ci od zachodu i północy na razie pozostawali w ukryciu. Zbyt profesjonalnie podchodzili do zadania, aby otworzyć krzyżowy ogień, od którego mogliby zginąć oni albo ich kompani.
– Czołgaj się ze mną, Shep. – Dylan podniósł glos, by przekrzyczeć kakofonię. – Czołgaj się ze mną, chodź, zasuwamy! Shepherd przyciskał się do podłogi z głową zwróconą w stronę brata, ale nie otwierał oczu.
– Lód.
W salonie dwa okna wychodziły na południe i cztery na zachód. Szyby w południowej ścianie rozprysły się od razu po rozpoczęciu ognia zaporowego, lecz okna zachodnie pozostały nienaruszone, niedraśnięte nawet rykoszetem.
– Rób jak wąż – naglił Dylan. Shep nie drgnął.
– Lód, lód, lód.
Serie jedna po drugiej pruły południową ścianę, wdzierając się do salonu, rąbiąc drewniane meble na szczapy, rozbijając
lampy i wazony. Dziesiątki pocisków przebijały tapicerowane meble z głuchym hałasem, który szczególnie działał Dylanowi na nerwy – zapewne dlatego, że podobny odgłos wydawało trafione kulą ciało.
Choć twarz Shepa była zaledwie kilka cali od niego, Dylan krzyczał – po to, żeby brat usłyszał go przez łoskot kanonady, w nadziei, że uda mu się pobudzić go do działania, dlatego że był na niego zły, ale przede wszystkim dlatego, że znów zawrzało w nim święte oburzenie, które pierwszy raz poczuł w domu przy Alei Eukaliptusowej; wściekłość na tych łajdaków, którzy zawsze postawią na swoim i używają siły, którzy zawsze i wszędzie, w każdej sytuacji uciekają się do przemocy.
– Niech to szlag, Shep, chcesz, żeby nas zabili jak mamę? Chcesz, żebyśmy tu padli i zgnili? Chcesz, żeby znowu uszło im to na sucho? Chcesz tego, niech cię szlag, Shep, chcesz?
Ich matkę zabił Lincoln Proctor, a ci bandyci byli przeciwnikami Proctora i jego dzieła, ale dla Dylana wszyscy stali po jednej stronie. W armii ciemności nosili tylko emblematy różnych jednostek.
Poruszony złością Dylana, a może zdając sobie wreszcie sprawę, że są otoczeni, Shep przestał powtarzać mantrę o lodzie. Otworzył oczy. W końcu dopadło go przerażenie.
Serce Dylana zmieniło bieg, przechodząc najpierw w luz i zamierając na chwilę, a potem w wyższe przełożenie na myśl, że Shep natychmiast ich złoży, zostawiając Jilly, która dotarła już do korytarza od frontu.
Shepherd postanowił jednak udawać węża. Froterując brzuchem podłogę, zaczął pełznąć od drzwi jadalni do korytarza na dole, przecinając na ukos północno-wschodni kwadrant salonu.
Opierając się na łokciach i palcach stóp, chłopak poruszał się tak szybko, że Dylan z trudem za nim nadążał.
Kiedy się czołgali, spadał na nich deszcz kawałków tynku, obłupanych drzazg, bryłek pianki uszczelniającej okna i innych śmieci. Między nimi a południową ścianą stało mnóstwo mebli pochłaniających lub zmieniających kierunek niżej przelatujących pocisków. Reszta trafiała wyżej.
Nad głowami świstały im kule, jakby los wciągał z sykiem powietrze przez zaciśnięte zęby, ale Dylan nie słyszał jeszcze pisku wirujących odłamków, nie czuł też cyjanku ani innych niepokojących zapachów.
Pokój spowiła chmura tynkowego pyłu jak zasłona ze snu, a w powietrzu fruwało pierze niczym w kurniku, do którego wpadł lis.
Shep wypełzl do korytarza i czołgałby się dalej aż do gabinetu, gdyby nie natknął się na Jilly, która leżała na brzuchu u stóp schodów. Cofnęła się, zagradzając mu drogę, chwyciła go za spodnie na siedzeniu i skierowała na schody.
Kule, których meble nie zatrzymały ani toru nie zmieniły, swobodnie wdzierały się do frontowego korytarza przez otwarte drzwi salonu. Siekły też południową ścianę korytarza, która była północną ścianą salonu. Zderzenie z drugą masą drewna i tynku zatrzymywało niektóre pociski, ale inne przebijały się, nie tracąc wiele ze swej śmiercionośnej siły.
Rzężąc bardziej ze strachu niż z wysiłku, krzywiąc się od alkalicznego smaku tynkowego pyłu, Dylan spojrzał w górę i zobaczył dziesiątki dziur w tej ścianie. Niektóre były rozmiarów ćwierćdolarówki, ale było kilka większych od jego pięści.
Kule wyrywały z poręczy schodów drobne odłamki i całe kawały. Dylan przyglądał się, jak kontynuują swe niszczycielskie dzieło.
Kilka balasków było wyszczerbionych. Dwa zostały zupełnie roztrzaskane.
Pociski przebijające ścianę i mijające poręcz zatrzymywały się w końcu na północnej ścianie korytarza, która stała się ścianą klatki schodowej. Tu traciły resztki energii, dziurawiąc i kalecząc tynk tak, że wyglądał jak mur, przed którym staje pluton egzekucyjny.
Gdyby nawet Jilly i bracia O'Connerowie niczym rodzina udających węże kuglarzy wspięli się na stopnie, trzymając się tak nisko jak sprężyna slinky sama schodząca po schodach, nie mogliby dotrzeć bez szwanku do pierwszego podestu. Pewnie jednemu z nich udałaby się ta sztuka. Może nawet dwojgu, co byłoby niezbitym dowodem na istnienie aniołów stróżów. Gdyby jednak cuda chadzały trójkami, nie można by ich nazywać cudem, stałyby się pospolitym zjawiskiem. Przy próbie pokonania schodów Jilly, Shep albo Dylan zostaliby zabici albo ciężko ranni. Leżeli więc rozpłaszczeni na podłodze, dysząc ciężko i wciągając z każdym oddechem tynkowy pyl, bez wyjścia, bez nadziei.
Wtedy ogień osłabł i po trzech czy czterech sekundach ustal zupełnie.
Po zakończeniu pierwszego etapu szturmu, który trwał nie dłużej niż dwie minuty, mordercy od wschodniej i południowej
strony domu wycofywali się. Kryli się, by uniknąć zranienia w krzyżowym ogniu.
Równocześnie w kierunku domu ruszyli, zapewne biegiem, bandyci z północy i zachodu. Etap numer dwa.
Główne wejście w zachodniej ścianie domu znajdowało się za plecami Dylana, a po obu stronach drzwi były witrażowe okienka. Leżąc twarzą do pierwszego podestu schodów, mieli gabinet z lewej, tuż za ścianą, a w nim trzy okna.
W drugim etapie szturmu korytarz zostanie zasypany takim gradem kul, że wszystko, co zdarzyło się dotychczas, będzie wyglądać jak demonstracja złości w wykonaniu grupki agresywnych dzieci.
Śmierć drwiła z nich, darowując im chwilę na ocalenie, sama tymczasem rozczapierzyła kościste palce i odliczała sekundy. Jilly musiała błyskawicznie dojść do tych samych wniosków, bo gdy jeszcze nie przebrzmiało echo ostatniego strzału, poderwała się na nogi równocześnie z Dylanem. Bez wahania i bez słowa oboje sięgnęli w dół, chwycili Shepa za pasek i pociągnęli, by stanął między nimi.
Z nadludzką siłą, która pozwala napompowanym adrenaliną matkom podnosić przewrócone samochody, by uwolnić zakleszczone niemowlę, unieśli Shepa i pociągnęli go po schodach, które ledwo muskał stopami; ale od czasu do czasu nawet oparł się o stopień w taki sposób, aby uprzejmie wesprzeć ich wysiłek i pomóc im lekkim ruchem w górę.
– Gdzie jest lód? – zapytał Shep.
– Na górze- wydyszala Jilly.
– Gdzie jest lód?
– Niech cię szlag, bracie!
– Już prawie jesteśmy – zachęcila ich Jilly. – Gdzie jest lód?
Ukazal się pierwszy podest.
Shep zahaczyl czubkiem buta o stopień. Przesunęli go, podciągnęli i wspinali się dalej. – Gdzie jest lód?
W huku ognia nagle rozprysfiy się witraże w okienkach, a w drzwi zalomotalo mnóstwo kościstych palców, jak gdyby wstępu domagala się dwudziestka zdecydowanych demonów z nakazami śmierci. Pocisk za pociskiem zaczął pruć drewno, wybijać dziury i tluc w niższe stopnie, powodując wibracje w calych schodach.