175172.fb2
Gdy tylko dotarli do podestu i zaczęli wchodzić wyżej, Dylan poczuł się bezpieczniej, ale zaraz okazało się, że przedwcześnie. Trzy stopnie przed nimi kula przebiła podnóżek stopnia i wbiła się w sufit.
Zorientował się, że od spodu wyższy bieg schodów znajduje się na wprost drzwi wejściowych. Właściwie mieli pod stopami tylną ścianę strzelnicy.
Dalsza droga na górę była niebezpieczna, wycofanie się nie miało żadnego sensu, a zatrzymanie w połowie schodów oznaczało pewną i rychłą śmierć. Pociągnęli więc Shepherda za pasek nieco mocniej, Jilly obiema rękami, Dylan jedną; wlekli go po schodach.
– Gdzie jest lód? – pisnął falsetem Shep.
Dylan spodziewał się, że trafią go w podeszwy stóp, w ramię, w dół podbródka albo we wszystko naraz. Kiedy dotarli do górnego korytarza cali i żadne z nich nie przypominało denata z ilustracji z podręcznika medycyny sądowej, puścił brata i oparł się ręką o słupek poręczy, by złapać oddech.
Najwyraźniej tego dnia spoczęła tu także dłoń Vonetty Beesley, ich gosposi, ponieważ gdy tylko Dylan dotknął jej śladu psychicznego, przez głowę przebiegły mu jak błyskawica obrazy jej twarzy. Poczuł silny impuls, który kazał mu natychmiast biec jej szukać.
Gdyby zdarzyło się to poprzedniego wieczoru, gdyby nie nauczył się panować na takimi odruchami, mógłby popędzić w dół schodów wprost w środek zawieruchy, tak jak nie zważając na nic, mknął do domu Marjorie przy Alei Eukaliptusowej. Tym razem oderwał dłoń od słupka i stłumił swoją wrażliwość na odcisk Vonetty.
Jilly pociągnęła już Shepherda w głąb korytarza, dalej od początku schodów. Podnosząc głos, aby wygrać z rumorem na dole, błagała go, żeby ich stąd złożył.
Dylan zauważył, że brat wciąż tkwi w okowach wyimaginowanego lodu. Myśl o lodzie ciągle tłukła się w głowie Shepa, czyniąc go obojętnym na niemal wszystko wokół.
Nie istniał żaden wzór, który pozwalałby określić, kiedy Shepherd wydobędzie się ze studni swojej najnowszej obsesji, lecz z dużym prawdopodobieństwem można było obstawić dłuższy okres nieświadomości. Dylan przypuszczał, że brat ocknie się raczej za godzinę niż za dwie minuty.
Skupienie uwagi na jednej rzeczy czy obszarze zainteresowania było dla Shepa formą odizolowania się od przytłaczającego mnóstwa wrażeń zmysłowych. Pod gradem kul nie mógł wybrać sobie bezpiecznego kąta i odwrócić się plecami do chaosu, ale mógł uciec do symbolicznego kąta w ciemnym pokoju w twierdzy własnego umysłu, gdzie nie istniało nic innego poza lodem, lodem, lodem.
– Gdzie jest lód?
– Kiedy skończą na dole, co potem? – zapytała Jilly.
– Rozwalą piętro. Może wejdą na dach werandy, żeby było łatwiej.
– Albo wedrą się do środka – dodała. – Lód, lód, lód.
– Musimy coś zrobić, żeby przestał mówić o tym lodzie – zirytowała się Jilly.
– Do tego trzeba czasu i ciszy. – Jesteśmy udupieni.
– Nie jesteśmy udupieni. – Jesteśmy.
– Wcale nie.
– Masz jakiś plan? – spytała ostro.
Jedyny plan Dylana, który zresztą zasugerowała sama Jilly, polegał na tym, żeby dostać się ponad linię ognia. Ale stało się jasne, że ostrzał dosięgnie ich wszędzie, nie mówiąc o bandytach.
Wściekły grzechot i huk na dole, strach, że zabłąkana kula może trafić w górę schodów lub nawet przebić sufit korytarza na parterze i sufit korytarza na piętrze – wszystko to powodowało, że skupienie się na taktyce i strategii było równie trudne, jak łapanie węży na lasso. W takich okolicznościach Dylan znów sobie uzmysłowił, jak musi się czuć jego brat, gdy życie go przytłacza, czyli prawie zawsze.
W porządku, trzeba zapomnieć o pieniądzach w kasetce. Beatlesi mieli rację: za pieniądze nie kupisz milości. Ani nie zatrzymasz kuli.
Trzeba zapomnieć o pistolecie kalibru dziewięć milimetrów, który kupił po śmierci matki. Wobec artylerii napastników równie dobrze mógłby być uzbrojony w kij.
– Lód, lód, lód.
Jilly namawiała Shepherda, żeby ześliznął się ze swojego lodowego zamku i wrócił do nich, żeby mogli się złożyć do jakiegoś bezpiecznego miejsca, ale on nie reagował na słodkie słówka, dopóki miał zamknięte oczy i sparaliżowany proces myślowy.
Trzeba czasu i ciszy. Choć nie mogli zyskać zbyt dużo czasu, każda minuta mogła się okazać tą, w której Shep odzyska świadomość. W zgiełku toczącego się na dole dżihadu nie mogło być mowy o zupełnej ciszy, lecz gdyby huk i jazgot choć trochę przycichły, może chłopak odnalazłby wyjście z lodowego kąta.
Dylan przeciął korytarz i otworzył drzwi do pokoju gościnnego.
– Tutaj.
Jilly holowała Shepherda, który w miarę szybko powłóczył nogami.
Od potężnej kanonady trzęsły się ściany domu. Szyby w oknach na piętrze dygotały z brzękiem w ramach.
Dylan wbiegł do sypialni przed Jilly i Shepem. Przypadł do drzwi garderoby i zapalił światło.
Z sufitu w garderobie zwisał sznurek opuszczanej klapy. Dylan szarpnął sznurek, otwierając wejście na strych. Ogłuszająca strzelanina, przypominająca chwile najbardziej zażartej walki podczas oblężenia Leningradu przez hitlerowców, o którym Dylan oglądał kiedyś program na kanale historycznym, nagle przybrała na sile.
Zastanawiał się, ile druzgocących strzałów wytrzymają jeszcze słupy ścian, zanim zostanie naruszona konstrukcja i runie któryś z rogów domu.
– Lód, lód, lód.
Stając przed drzwiami garderoby z Shepem, Jilly powiedziała, mając na myśli nieludzkie pandemonium na dole:
– Dostaliśmy podwójną porcję apokalipsy.
– Z posypką. – Do klapy była zamontowana drabina składająca się trzech segmentów. Dylan ją opuścił.
– Niektóre z ofiar eksperymentów Proctora musiały posiąść o wiele straszniejsze zdolności od naszych.
– O czym mówisz?
– Ci tam na dole nie wiedzą, co potrafimy robić, ale moczą spodnie ze strachu na myśl o tym, co to może być. Dlatego za wszelką cenę chcą nas zabić.
Dylan nie pomyślał o tym. Nie miał ochoty o tym myśleć. Widocznie wcześniej nanoboty Proctora stworzyły potwory. Dlatego wszyscy spodziewali się, że on, Jilly i Shep również stali się potworami.
– Co? – spytała z niedowierzaniem Jilly. – Chcesz, żebyśmy weszli po tej pieprzonej drabinie?
– Tak.
– To pewna śmierć.
– To strych.
– Strych to pewna śmierć. Ślepy zaułek.
– Wszędzie, gdzie teraz pójdziemy, trafimy na ślepy zaułek. Tylko tutaj możemy dać Shepowi trochę czasu.
– Będą nas szukać na strychu.
– Nie od razu.
– Nie chcę – oświadczyła.
– Jak widzisz, ja też nie skaczę z radości.
– Lód, lód, lód.
– Wchodź pierwsza – powiedział Dylan.
– Dlaczego ja?
– Będziesz mogła namawiać Shepa z góry, kiedy będę go popychał od dołu.
Ogień urwał się, ale echo salw wciąż dzwoniło Dylanowi w uszach.
– Już tu idą.
– Gówno – powiedziała Jilly.
– Na górę.
– Gówno.
– Wchodź.
– Gówno.
– No już, Jilly.