175175.fb2
Do hotelu wróciłem za dwadzieścia dziesiąta. Kupiłem sobie na obiad pizzę z krewetkami i arugulą – na Nantucket nawet byle co jest czymś – i zjadłem ją po drodze. Zerwał się wiatr, zaczął padać deszcz i pogoda łącznie z późną godziną dała mi pretekst, by się na razie wykręcić od przeprowadzki do domu Andersona. Zadzwoniłem do niego i otrzymałem porcję wskazówek na temat bezpieczeństwa, jakich mogłem oczekiwać od przyjaciela. Zamknąć drzwi na cztery spusty, nie wpuszczać żadnych „hydraulików” czy „elektryków” i tym podobne. Oczywiście je zlekceważyłem, powiedziałem, że nic mi nie będzie i że rano opuszczam wyspę przynajmniej na jeden dzień. Miałem do załatwienia parę spraw w Bostonie, w tym kolejne spotkanie z Lilly w Mass General.
Pokojówka z powrotem wniosła butelkę wina do pokoju i postawiła na stoliku nocnym. Rozbawił mnie upór, z jakim ta butelka wracała do mnie. Już miałem znieść ją do holu i pozbyć się jej na dobre, gdy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.
– Clevanger – powiedziałem.
– To ja, Julia.
– Gdzie jesteś?
– Na dole.
Nie wiedziałem, jak zareagować.
– W holu… – zacząłem, by przerwać ciszę. Myśl, że jest zaledwie trzy piętra niżej – sama – spowodowała, że zacząłem sobie wyobrażać, że trzymam ją w ramionach, nie martwiąc się, czy ktoś nas widzi, czy nie.
– Chciałabym pobyć z kimś, komu ufam – powiedziała. – Choćby przez kilka minut. Ja… – Chwila ciszy. – Chcę ci powiedzieć, czym była dla mnie ta dzisiejsza uroczystość w kościele. Co naprawdę wtedy czułam.
Wiedziałem, że najmądrzej bym zrobił, gdybym porozmawiał z nią w holu lub poszedł na kawę do Brant Point Grill. Ale wiedzieć a zrobić to dwie różne sprawy.
– Mieszkam w pokoju 307.
Kiedy usłyszałem pukanie, obiecałem sobie solennie, że nie dopuszczę, by sprawy zabrnęły za daleko: wciąż chciałem zachować terapeutyczny obiektywizm. Otworzyłem drzwi. To była ona, Julia, w czarnej sukience, z włosami zmoczonymi deszczem. Płakała, ale jej oczy wciąż jaśniały. Wyciągnąłem dłoń. Chwyciła ją i wpadła mi w ramiona. Zamknąłem drzwi i tuląc ją, czekałem, aż się uspokoi. Dotyk delikatnych ramion, wznoszących się i opadających piersi, łza, która spłynęła jej po policzku i kapnęła mi na szyję – wszystko to mnie odurzyło. Nie mniejsze znaczenie miała melodia stanowiąca tło naszego życia: jej okrutny mąż, mój okrutny ojciec, u niej chęć wyrwania się z nieudanego małżeństwa, u mnie dziecięce pragnienie przyjścia z pomocą matce.
Oderwała głowę od mojej piersi i zwróciła twarz ku mojej. Oczy miała zamknięte. I zrobiłem to, co było do przewidzenia, choć nie do wybaczenia. Dotknąłem dłonią jej policzka i pocałowałem ją w usta, najpierw delikatnie, a potem namiętnie, czując, że nie tyle przekraczam wszelkie granice, ile je łamię i unicestwiam. Nasze usta stały się jednością. I odniosłem także wrażenie – i miałem nadzieję, że ona też to czuje – że nasze przyszłe losy zostały w jakiś mistyczny sposób nierozerwalnie ze sobą związane. Nieświadomość podpowiadała mi, że nawet jeśli złączyły nas okropne okoliczności, to były one nie do uniknięcia – po prostu były nam pisane. Reguły przyzwoitości rządzące ogromną większością stosunków międzyludzkich musiały ustąpić. Byliśmy na siebie skazani.
Całowałem wiele kobiet, ale z żadną nie czułem tego, co z Julią. Poczułem, jak przebiera palcami po moim karku, a potem przyciąga mnie do siebie, to przyciskając namiętnie wargi do moich, to ledwie je muskając, to lekko przygryzając, jakby nie mogła się mną nasycić. Potem jej usta powędrowały w górę po moim policzku i usłyszałem jej podniecony oddech, który zagłuszył mój własny, poczułem w uchu jej gorącyjęzyk, wślizgujący się głębiej i głębiej, szepczący o żarliwych sposobach, w jakie nasze ciała i dusze mogą się ze sobą połączyć.
Minęła długa chwila, zanim zdobyłem się na słabą próbę oderwania się od niej.
– Chciałaś porozmawiać…
Wzięła głęboki wdech i wypuściła powietrze. Powoli otworzyła oczy i kiwnęła głową. Wziąłem ją za rękę i poprowadziłem do kanapy, skąd mieliśmy widok na zatokę. Aluminiowe maszty i pozłacane stewy dziobowe setek łodzi żaglowych odbijały światło księżyca i kołysały się niczym błyszczące srebrne i złote kłosy pszenicy na błękitnym polu.
– Powiedz mi – odezwałem się cicho, wciąż trzymając ją za rękę – co czułaś dzisiaj w kościele.
Julia spojrzała na nasze splecione ręce, a potem położyła na nich wolną dłoń. Popatrzyła mi w oczy.
– Jakbym chowała cząstkę samej siebie – odparła. – Wolałabym sama umrzeć. Od urodzenia Brooke myślałam o niej jak o kimś wyjątkowym. – Łzy zaczęły jej spływać po policzkach. – To okropne, ale była mi bliższa niż chłopcy, a nawet Tess.
Wspomnienia Julii dotyczące jej pierwszej reakcji po urodzeniu dzieci diametralnie się różniły od tego, co mi opisała Claire Buckley. Z jednej strony bardzo chciałem wyjaśnić tę rozbieżność. Wystarczyło zadać kilka pytań. Ale uznałem, że teraz tego nie zrobię, gdyż nie chciałem usłyszeć odpowiedzi, które mogłyby zachwiać moim uczuciem do Julii i zasiać nieufność do niej. Starłem jej łzę z policzka.
– Co jeszcze dzisiaj odczuwałaś? – zapytałem tylko.
– Gniew. Pragnienie, żeby ktoś za to zapłacił. – Odchrząknęła. – A przede wszystkim zabójca.
– Jak to? Zawahała się.
– Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – dodałem.
Ścisnęła moją dłoń.
– Powinnam była trzymać Billy’ego z dala od dzieci. Podjęłam niepotrzebne ryzyko.
A zatem Julia wciąż bardziej podejrzewała Billy’ego niż męża.
– Rozumiem. Co twoim zdaniem mogłaś zrobić?
– Nie powinnam była się zgodzić na adopcję. Nie mieliśmy doświadczenia w wychowywaniu trudnych dzieci. A poza tym Darwina nie interesowało odgrywanie roli ojca.
– Nalegał.
– No to mogłam od niego odejść. Z tego i innych powodów. Poczułem, że pojawiła się okazja, by wrócić do sprawy bezpieczeństwa Tess.
– Czy te inne powody wciąż są aktualne? – zapytałem delikatnie. – Billy’ego nie ma w domu, ale Tess wciąż jest narażona na innego rodzaju stresy… i Garret także.
– Masz na myśli wybuchowy charakter Darwina?
– Tak.
– Rozmawiałam z matką. Mogę wziąć dzieci i wyjechać z nią na Vineyard.
– Dobre rozwiązanie.
– Tylko nie wiadomo, co na to powie Darwin.
– Myślę, że kapitan Anderson zapewni ci ochronę policyjną. Przynajmniej na jakiś czas.
– W porządku. – Nie wydawała się zadowolona z tej ochrony.
– Ja także będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebowała. Ścisnęła mocniej moją dłoń, a potem podniosła ją do ust i pocałowała.
– Jakim cudem tak szybko stałeś mi się tak bliski?
– Sam sobie zadaję to pytanie.
– I co?
– Zrządzenie losu.
Julia zamknęła oczy i powoli wsunęła moją rękę za dekolt sukienki, pod koronkową halkę, na pierś. Poczułem, że dotyk moich palców wywołuje u niej gęsią skórkę. Kiedy dotknęły sutka, nabrzmiał, a z ust Julii wydobył się jęk rozkoszy, jaki wydaje ktoś, kto się obudził i przeciąga w ciepłej pościeli.
Każdy mężczyzna marzy o kobiecie, która będzie mu nie tylko oddana, ale także utwierdzi go w poczuciu własnej wartości, równoważąc jego męskość taką samą lub większą dozą kobiecości. Julia była takim rzadkim przypadkiem.
Gdy raz jej dotknąłem, chciałem ją dotykać wszędzie. Położyłem jedną rękę na jej kolanie, tuż nad rąbkiem sukienki, a drugą objąłem za szyję. Przyciągnąłem ją do siebie tak, żebym mógł rozpiąć suwak sukienki na plecach. Położyła mi głowę na ramieniu, przyzwalająco i z gotowością. Ale nie mogłem tego zrobić. Przesunąłem rękę w dół po materiale wzdłuż kręgosłupa. Pocałowałem ją w policzek i z powrotem usiadłem na kanapie.
– To nie najlepszy moment – stwierdziłem. – Dopiero co wróciłaś z pogrzebu córki, targają tobą różne uczucia, których do końca nie rozumiesz.
Skinęła głową, niemal ze wstydem.
– Poza tym już późno. Muszę wracać do domu – powiedziała.
Wstaliśmy. Czuliśmy się niezręcznie, godząc się z tym, że nie będziemy się kochać.
– Zostajesz tylko do jutra czy na dłużej? – zapytała.
– Rano wyjeżdżam, ale tylko na jeden dzień. Potem wracam.
– Moglibyśmy się gdzieś spotkać w piątek wieczorem – zaproponowała.
Wyglądało na to, że przestało jej zależeć na zachowaniu pozorów.
– Już nie boisz się tego, że Bishop kazał mnie śledzić?
– Dzisiaj nie. Bardziej bałam się, że mogłabym się z tobą nie zobaczyć.
– To objaw paranoi. Strachu, który nie ma podstaw w rzeczywistości. – Uśmiechnąłem się. – Codziennie mam do czynienia z takimi przypadkami.
Czwartek, 27 czerwca 2002
Obudziłem się tuż po piątej rano. Serce waliło mi jak młotem. Zapaliłem lampkę nocną, ale ani w pokoju, ani na zewnątrz nie zobaczyłem niczego niepokojącego. Wstałem i podszedłem do przesiiwanych szklanych drzwi, które wychodziły na niewielki taras. Wiała lekka bryza i żaglówki kołysały się na falach. Wyszedłem na dwór, żeby odetchnąć morskim powietrzem. Pomimo wczesnej pory było dosyć ciepło. Chyba ten spokój tak mnie zdenerwował. Brakowało mi głuchego warkotu holowników i barek płynących po Mystic River w Chelsea, zapachu rozgrzanej ropy, błysków świateł nielicznych samochodów przejeżdżających rankiem przez Tobin Bridge. Ale coś mi podpowiadało, żeby odrzucić to najprostsze wyjaśnienie. Wróciłem do pokoju i wykręciłem numer do domu, by odsłuchać pocztę głosową. Ostatni, zaledwie czterdzieści jeden minut wcześniej, nagrał się Billy. Serce zaczęło mi szybciej bić.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego oni nigdy nie zamykają okna w łazience na piętrze. – Mówił urywanym głosem, nieskładną mową, jak to nazywamy w psychiatrii. – Nie zamykają go nawet, gdy wyjeżdżamy z wyspy i przenosimy się do mieszkania na Manhattanie, czyli właściwie także na wyspę, ale czasami o tym zapominam. Tak jakby myśleli, że włamywacz nie zauważy tego okna, bo ma matową szybę… Głupki. Chyba że myślą, że nikt go nie zauważy, bo zasłania je dąb, ale on tylko ułatwia sprawę, jeśli ktoś potrafi się wspinać na drzewa. Między gałęziami nikt cię nie zobaczy. Ochroniarze Darwina to nie żadna Tajna Służba. – Zaśmiał się, ale był to krótki, niespokojny śmiech, który zdawał się świadczyć, że Billy jest albo naćpany, albo bardzo przestraszony, albo pobudzony. – Tak czy owak, kłopot z brakiem forsy mam na razie rozwiązany. Nie będę już więcej zawracać panu głowy. – Znowu się zaśmiał. Minęło kilka sekund. – Myślę, że tam, w szpitalu, uwierzył mi pan. Dlatego dzwonię. Chcę, by pan wiedział, że miał pan rację. Tak naprawdę jedyną osobą, której pragnąłem zrobić krzywdę, był ojciec. – Odłożył słuchawkę.
Zacząłem chodzić po pokoju, głaszcząc się po wygolonej do skóry czaszce. To taki nerwowy tik, który się objawia, gdy czuję, że stało się coś złego. Billy jest na wyspie – albo był. I jeśli nie blefował, to włamał się do domu Bishopa i ukradł coś cennego. Wróciłem myślami do naszej rozmowy w Payne Whitney, gdy zastanawiałem się, czym mógł się kierować morderca Brooke, i przeszły mi ciarki po skalpie. Billy miał rację. Powiedziałem, że przyczyną jego agresji jest chęć zranienia ojca. Modliłem się, żeby tym razem chodziło o kradzież zegarka, pierścionka lub kasetki z pieniędzmi, a nie o zrobienie krzywdy małej Tess.
Wziąłem prysznic i wciągnąłem dżinsy. Następnie zadzwoniłem do domu Northa Andersona. Było dopiero dwadzieścia po piątej, ale musiałem go poinformować, że Billy jest – lub był – w pobliżu i włamał się do domu Bishopa.
Po kilku dzwonkach telefon odebrała Tina.
– Halo – odezwała się zaspanym głosem.
– Tina, przepraszam, że cię budzę. Mówi Frank Clevenger.
Tina darowała sobie wymianę uprzejmości.
– Czy North dodzwonił się do ciebie?
– Nie. – Wziąłem z biurka telefon komórkowy i stwierdziłem, że na wyświetlaczu widnieje napis: „Brak zasięgu”. – A szukał mnie? – Spojrzałem na sufit, przeklinając stalowo-betonową konstrukcję blokującą sygnał.
– Około godziny temu pojechał do izby przyjęć. Coś się stało Tess Bishop.
Zakręciło mi się w głowie.
– Co takiego? Powiedział coś więcej?
– Doszło u niej do zatrzymania oddechu.
– Gdzie jest ten szpital?
– Przy South Prospect Street obok Vesper Lane. Nazywa się Nantucket Cottage. To niecałą milę za miastem. Wszędzie znajdziesz niebieskie znaki informacyjne, które zaprowadzą cię na miejsce. Nie zabłądzisz.
– Dzięki, Tina.
– Przykro mi, że miałam dla ciebie złe wiadomości, Frank. Bardzo bym chciała się z tobą zobaczyć. Może gdy to wszystko się uspokoi…
– Na pewno się zobaczymy.
Zbiegłem po schodach do holu. Kobieta w recepcji powiedziała mi, jak dojechać do szpitala, ale przemykając w ciemności ulicami, stwierdziłem, że wystarczy trzymać się małych fosforyzujących liter „H”, by dotrzeć na miejsce bez przeszkód. Jeszcze jedna cecha Nantucket: nic na wyspie nie pozostawiono przypadkowi. Wszystko jest oznakowane. Przez czterysta lat mieszkańcy Nantucket powoli wygładzili tu wszystkie kanty i zlikwidowali jakąkolwiek możliwość niespodzianki, upodobniając wyspę do pięknych, gładkich, martwych kawałków drewna, jakie fale wyrzucają na jej brzeg.
Przypomniałem sobie, że w takich miejscach dzieją się rzeczy, które przypominają ludziom, że są żywi i wciąż potrafią reagować po ludzku. Historie miłosne, w których pełno zazdrości, cierpienia i zemsty. Głęboka depresja. Alkoholizm i narkomania. A od czasu do czasu zatrute owoce zaczynają wydawać niektóre okropne przypadki psychopatii, które mają tu czas, by się groteskowo wykoślawić, niczym posępne sękate drzewo.
Radiowóz Andersona stał przed izbą przyjęć obok ambulansu i dwóch range roverow. Zatrzymałem samochód obok nich i pospieszyłem do szklanych przesuwanych drzwi.
Darwin Bishop, ubrany w spodnie khaki, różową koszulkę polo i czarne mokasyny od Gucciego, przechadzał się po holu, rozmawiając przez telefon komórkowy. W pobliżu stali dwaj jego ochroniarze. Odwrócił się i ściszywszy głos do szeptu, rzucił do aparatu:
– Sprzedaj wszystko za pięćdziesiąt osiem. Podszedłem do recepcjonistki, kobiety o niebieskich włosach, która była wyraźnie podenerwowana.
– Jestem doktor Clevenger – przedstawiłem się. – Szukam kapitana Andersona.
– Jest w pokoju numer pięć z panią Bishop i dzieckiem – odparła, wykręcając żylaste dłonie. – Mam nadzieję, że przeżyje. Biedne maleństwo.
– Pan tam nie wejdzie – odezwał się Bishop za moimi plecami.
Odwróciłem się. Stał tam ze swoimi dwoma zbirami.
– Co się stało Tess? – zapytałem stanowczo.
Zignorował moje pytanie.
– Proszę wyjść, nie jest pan tutaj mile widziany.
Przeszedłem obok recepcjonistki, ale nie zrobiłem więcej niż cztery kroki, gdy ktoś chwycił mnie z tyłu za rękę, pociągnął i złapał za szyję. Spojrzałem przez ramię – trzymał mnie jeden z goryli Bishopa. Zrobił to po amatorsku, co kazało mi się zastanowić, czy Bishop nie rekrutuje swoich ludzi spośród ochroniarzy z supermarketów. Pochyliłem się lekko do przodu, po czym wolną ręką zdzieliłem faceta łokciem w żebra. Ostry trzask powiedział mi, że trafiłem. W tym momencie ruszył na mnie drugi ochroniarz.
– Dosyć! – krzyknął Anderson z głębi korytarza. Podszedł do nas.
Bishop pokazał na mnie palcem, ale przezornie trzymał się ode mnie z daleka.
– Chcę, żeby on się stąd zabrał.
Anderson podszedł do mnie.
– Wyjdźmy na zewnątrz. Powiem ci, co się stało.
Zapamiętałem sobie to jego drobne ustępstwo i ruszyłem za nim. Wyszliśmy na dwór i stanęliśmy obok radiowozu.
– Co, u diabła, się dzieje? – zapytałem. – Co się stało Tess?
Anderson oparł się o maskę.
– Zatrzymanie akcji serca – wyjaśnił. – Lekarzom udało się wznowić jego pracę, ale wciąż bije nie tak, jak powinno. Poza tym obawiają się, czy nie doszło do uszkodzenia mózgu z powodu niedotlenienia.
– Mój Boże.
– Bishopowie przywieźli ją na ostry dyżur około trzeciej nad ranem. Podobno wcześniej przez godzinę płakała, a potem nagle przestała oddychać. Claire i Julia siedziały przy niej cały czas. Kiedy straciła przytomność, zadzwoniły pod 911. Właściwie to Darwin zadzwonił.
– Co powiedział lekarz?
– Lekarka. Zrobiła badanie toksykologiczne i stwierdziła podwyższony poziom nor… tryp… czegoś tam.
– Nortryptyliny.
– Właśnie.
Nortryptylina jest lekiem przeciwdepresyjnym, którego przedawkowanie może mieć fatalne następstwa. W zbyt wysokiej dawce lek ten spowalnia przewodnictwo elektryczne mięśnia sercowego, co powoduje zaburzenia rytmu serca, a w skrajnym wypadku prowadzi do chaotycznych skurczy, podczas których krew praktycznie nie jest pompowana.
– Skąd ją mieli? – zapytałem.
– Psychiatra z Aspen przepisał ją Julii – odparł Anderson. – Była w wyjątkowo podłym nastroju, gdy pojechała tam rok temu z Darwinem na narty. Mówi, że po powrocie do domu poczuła się lepiej i przestała ją zażywać.
– Ale jej nie wyrzuciła. – Zgadza się.
– Co o tym wszystkim myślisz?
– No cóż, Frank, zdaje się, że to jednak Billy. Jak dotąd nic nie wspomniałem o wiadomości Billy’ego, w której przyznał się do włamania do domu Bishopa.
– Dlaczego tak uważasz?
– Zakradł się do domu przez okno w łazience podczas pogrzebu Brooke, ukradł trochę gotówki i biżuterii. Myślę, że przyszło mu do głowy, by wślizgnąć się do pokoju dzieci i nakarmić Tess pigułkami. Claire przez całą noc pisała listy w gabinecie Bishopa.
– A skąd w ogóle wiesz, że był w domu?
– Zostawił wiadomość.
– Co w niej napisał?
– „Czas zapłaty, skurwiele. Pozdrowienia, Billy”.
– Gdzie ją zostawił?
– W kopercie z banku, w której, jak mówi Bishop, było pełno pieniędzy. Jakieś pięć patyków. Leżała na antycznym biureczku w sypialni pana domu. Myślę, że trzyma tam gotówkę na drobne wydatki.
– Interesujące. – Pokręciłem głową, myśląc, że to dziwne, iż Billy pozostawił tak oczywisty ślad swojej obecności na miejscu przestępstwa. – Jakąś godzinę temu Billy zadzwonił do mnie do domu i zostawił wiadomość w poczcie głosowej. Właśnie dzwoniłem do ciebie, żeby ci o tym powiedzieć, gdy dowiedziałem się o Tess.
– Co powiedział?
– Że wszedł przez okno, ukradł parę rzeczy. To wszystko.
– Każę dokładnie przeczesać cały dom. Zobaczymy, co znajdziemy. Teraz na wyspie rozpęta się istne piekło.
– To znaczy?
– Poprosiłem policję stanową o pomoc w zorganizowaniu obławy na Billy’ego. Przyjedzie trzydziestu ludzi z psami, noktowizorami i z całym tym majdanem. Ale to jeszcze nic. Jak dotąd dzięki swoim kontaktom Bishop trzymał prasę na dystans, ale ta zapora długo nie wytrzyma. Jak się tylko rozniesie, że Tess trafiła do szpitala, dziennikarze zaleją wyspę. Jeden bogaty dzieciak zamordowany w domu to dla dziennikarzy żadna sensacja. Ale kolejna próba morderstwa w tej samej rodzinie stawia Bishopów wyżej od Ramseyów.
– Którym rozgłos pomógł zarobić dziewięćset milionów. Jak się czuje Julia?
– Jest przybita. Powiedziała wszystkiego może dziesięć słów.
Chciałem być razem z nią. Więcej, uważałem, że moje miejsce jest przy niej. Ale nie podobało mi się, że Tess zatruła się akurat lekarstwem Julii.
– Każdy z domowników może być mordercą – zauważyłem. – Oznaki zatrucia nortryptyliną uwidoczniają się wiele godzin po jej zażyciu. Ktoś mógł otruć Tess przed pogrzebem. – Przyszło mi do głowy jeszcze jedno. – Poza tym skąd Billy wiedział, że przedawkowanie nortryptyliny może prowadzić do śmierci? Jedynymi osobami, które rozmawiały z lekarzem w Aspen, byli Darwin i…
– Julia – przerwał mi Anderson. – Zgoda. Na razie nikt nie jest czysty jak łza. Ale każdy ci powie, że Billy na milę śmierdzi głównym podejrzanym.
– Ale po diabła zarówno na biurku w kopercie, jak w i mojej poczcie głosowej zostawiał wiadomość, że włamał się do domu, jeśli wiedział, że w ten sposób kieruje na siebie podejrzenia o popełnienie kolejnego morderstwa?
Anderson wzruszył ramionami.
– Nie mówimy o normalnym dzieciaku.
– Owszem. Mówimy o socjopacie. A ci zwykle nie ułatwiają nam zadania, prawda?
– Nie mówię, żebyś przestał węszyć. Na tyle, na ile ci Bishop pozwoli.
– Równie dobrze to on mógł otruć Tess. Doszedł do wniosku, że włamanie Billy’ego daje mu wspaniałe alibi. A teraz powiedz mi, od kiedy Bishop zaczął ci mówić, jak masz prowadzić śledztwo.
Anderson zesztywniał.
– Nie zaczynaj znowu, Frank. Traktuję go tak samo jak wszystkich innych. Ma prawo zabronić ci dostępu do córki, jeśli chce. Ale wiem, że znajdziesz sposób, by go wykiwać.
– Pięknie. A więc nagle zostałem sam. Nie dopraszałem się o tę sprawę. Wziąłem ją, bo powiedziałeś, że potrzebujesz mojej pomocy.
– I wciąż potrzebuję. – Mrugnął do mnie. – Czekamy na helikopter z Mass General. Tess skierowano tam na oddział intensywnej opieki na obserwację i leczenie. Julia leci razem z nią. Darwin zostaje. Dołączy do niej jutro.
– Czyli, że gdybym chciał zadać jej kilka pytań, powinienem jak najprędzej pojechać do Bostonu. Tak?
– Dobrze kombinujesz. Gdy tylko Bishop wyląduje w Fasolowie, wrócę do jego domu, żeby coś wyciągnąć z Claire i Garreta. Niania była z Tess w domu podczas pogrzebu, a z kolei synalek zrobił na mnie wrażenie bardzo agresywnego.
– Niezły plan.
– Jak na gościa, który wystawił cię do wiatru. – Popatrzył na rozległy trawnik przed szpitalem. – Wiesz, naprawdę chciałem dać Billy’emu szansę. On po prostu nie wygląda mi na zabójcę. – Anderson spojrzał na mnie. – Ale może się pomyliłem w jego ocenie.
– Może. Ja też mogę się mylić, ale instynkt mi mówi, że muszę jeszcze głębiej pokopać.
– To właśnie jest twoje… – Zreflektował się. – Nasze zadanie.