175175.fb2 Przymus - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Przymus - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

12

Gdy czekałem w kolejce na prom do Hyannis, do nabrzeża dobiły trzy inne, z których zeszli funkcjonariusze policji stanowej wezwani przez Northa Andersona do pomocy w obławie. Ponad dwudziestu ludzi odjechało z przystani radiowozami, autami sportowymi i samochodami terenowymi. Z promów wysypali się również dziennikarze lokalnych stacji telewizyjnych, a także kilku wysłanników mediów ogólnokrajowych. Zauważyłem R. D. Sahla z New England Cable News, Joha Resenka z Independent News Group i Lisę Pierpont z „Chronicle TV”. Wszyscy przymilali się do Jeffa Coopermana z „Dateline NBC”. Nad głową przelatywały nie tylko zwykłe samoloty rejsowe, ale także helikoptery policji stanowej bez wątpienia z wystarczającym zapasem paliwa, by latać wte i wewte nad lasami, jeziorami i żurawinami porastającymi mokradła Nantucket, częściej nazywane po prostu Błoniami.

Pod koniec czerwca na Main Street codziennie można spotkać wielu znanych ludzi, ale zapowiadało się, że tragedia Bishopów na długie lata przyćmi wszystkie inne wydarzenia. Dziennikarze, którym trudno na ogół czymś zaimponować, zwykle lubią uczestniczyć w takich spektaklach. Albo może podświadomie, acz gremialnie zmierzają do przekształcenia takich wydarzeń w spektakl, odzierając je z okropności i tragedii, aby skroić z nich obraz, który będzie się dobrze prezentował na dwudziestocalowych ekranach telewizorów. Podczas dziesięciosekundowego złowrogo brzmiącego, wygenerowanego przez komputer sygnału zostanie wyświetlony tytuł: Dzieciobójstwo na Nantucket: Dzień czwarty. Nawet tak niewinne czasopismo jak „TV Guide” tłustą czcionką napisze o morderstwie jednego dziecka i próbie zabójstwa drugiego.

Udało mi się wreszcie dostać na prom odpływający o piętnastej, który dobił do Hyannis sto minut po tym, jak miał stąd odbić. Jadąc drogą numer 3, złapałem na WRKO wiadomości o siedemnastej. Sprawa Bishopów była wiadomością dnia. Jakieś piętnaście sekund zajęło przedstawienie faktów, a około minuty stylu życia, jaki prowadzą miliarderzy pokroju Darwina Bishopa. Pieniądze lepiej się sprzedają niż morderstwa i prawie tak samo dobrze jak seks. Gdyby dziennikarze dowiedzieli się, że Bishop sypia z Claire Buckley, przez parę dni nie usłyszelibyśmy chyba żadnych innych wiadomości.

Na koniec puszczono wywiad z Northern Andersonem, który oświadczył, że policja „wciąż prowadzi śledztwo”, ale wytypowała głównego podejrzanego. Wyjaśnił, że sąd zakazał podawania nazwiska, gdyż chodzi o nieletniego.

Za dziesięć szósta dotarłem do Mass General i skierowałem się na Oddział Intensywnej Opieki Pediatrycznej – w skrócie OIOP.

Niewiele miejsc zmusza do głębszych refleksji. Oddział wygląda jak miniaturowy pasaż handlowy z piekła rodem, którego sklepy mają okna wystawowe we wszystkich czterech ścianach. W każdym takim boksie leży zagrożone śmiercią lub czekające na śmierć dziecko. W centrum znajduje się dyżurka pielęgniarska – przybytek smutku – którą wypełnia pikanie kardiomonitorów rejestrujących słabe uderzenia serduszek, które miały bić przez siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Pod monitorami spoczywają historie chorób – pliki luźnych kartek szczegółowo opisujących błędy w Bożym dziele. Do klamry spinającej kartki przylepiona jest biała taśma z imionami dzieci.

Odszukałem imię Tess i zobaczyłem, że numer na jej karcie odpowiada najdalszemu pokojowi po prawej. Gdy się rozglądałem, zauważyłem ordynatora oddziału, Johna Karlsteina, który wyszedł z jednego z pokojów. Też mnie zauważył i ruszył w stronę dyżurki.

Karlstein jest wielkim brodatym mężczyzną, który w kowbojskich czarnych butach ze skóry aligatora, będących jego znakiem firmowym, mierzy sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Zatrudniono go, gdy poprzedni szef OIOP-u odmówił tańczenia tak, jak mu zagra zarząd firmy ubezpieczeniowej, i został przeniesiony na etat dydaktyczny. Od tego momentu OIOP stał się dojną krową.

– Jak się masz, Frank? – zapytał tubalnie Karlstein. – Dawno się nie widzieliśmy.

– W porządku. A ty?

– Nie mogę narzekać. Mamy pełne obłożenie. To dobra wiadomość. Złą jest to, że czas pobytu pacjentów na oddziale stale się skraca.

Pokiwałem głową.

– Zależy jak na to spojrzeć: z naszej strony czy pacjentów.

Uśmiechnął się. Nie wydawał się dotknięty.

– Wypatruję końca każdego miesiąca, żeby sprawdzić, czy wypełniamy plan. Sami jesteśmy pod respiratorem. – Klepnął mnie w ramię. – Ktoś prosił o konsultację psychiatryczną?

– Nie tym razem. Pracuję nad sprawą Bishopa. Jako psychiatra sądowy.

– Nie wiedziałem, że znów bawisz się w te klocki.

– Robię to dla przyjaciela z policji w Nantucket. Wziąłem tylko tę jedną sprawę.

– Nie dziwię się. Niezła historia, co? Najpierw jedna bliźniaczka, potem druga. A ten Bishop to podobno miliarder. Ponoć błyskotliwy. Geniusz finansowy.

– Tak mówią. – Kiwnąłem głową w stronę pokoju Tess. – Jak ona się czuje?

– Mała?

– Tak.

Karlstein spoważniał. Na wpół przymknął lewe oko. Robił to odruchowo, gdy uruchamiał swój intelekt. Po tym, jak John Karlstein wyciągał wnioski – i po tym, jak potrafił mi tym zaleźć za skórę – można było poznać, że jest on jednym z najlepszych specjalistów od intensywnej opieki pediatrycznej na świecie. Być może najlepszym.

– Oto, jak się sprawy mają: nortryptylina jest podstępnym paskudztwem, zwłaszcza w przypadku dzieci. Po jej przedawkowaniu nawet wiele dni później znów może się pojawić nie■bezpieczna arytmia serca. Odstęp QRS u Tess wynosił zero czternaście sekundy, czyli, jak wiesz, był za długi. Jej serce wciąż za wolno przewodzi impulsy elektryczne, a to znaczy, że życie Tess jest wciąż zagrożone. Zrobiliśmy, co mogliśmy: porządnie wypłukaliśmy jej żołądek i podaliśmy węgiel, żeby oczyścić jelita z resztek leku. Wydaje mi się, że na wyspie nie zrobiono tego jak należy.

– To mały szpital – zauważyłem.

– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Niepokoi mnie tylko, czy nie podano jej innej trucizny, której nie wykazało badanie krwi i moczu.

Wiele substancji można wykryć w badaniu toksykologicznym tylko wtedy, gdy się wie, czego szukać, i odpowiednio przygotuje próbkę.

– Czy jakieś objawy sugerują taką możliwość?

– Nie, ale nie chcę niczego przeoczyć. – Spojrzał na pokój Tess. – Mamy ją pod monitorem, dajemy jej wszystkie potrzebne kroplówki, obok łóżka umieściliśmy zestaw reanimacyjny. – Popatrzył na mnie z niezachwianą pewnością, o jaką można się tylko modlić, gdy chodzi o lekarza. – Nie ma, kurwa, mowy, Frank, żebym pozwolił temu dziecku zejść. Koniec. Kropka.

Lekarze zwykle nie chwalą się nawzajem, ale determinacja Karlsteina zrobiła na mnie wrażenie.

– Nie mogła trafić w lepsze ręce – oświadczyłem. – Za żadne skarby świata.

Karlstein nie należy do łasych na pochlebstwa.

– Jest tam, gdzie spuścił ją helikopter, i tyle. – Spoważniał. – Dobra, mówmy wprost. Wiem, że prowadzisz dochodzenie, ale może byś rzucił okiem na matkę. Ona niezbyt dobrze to znosi.

– Co masz na myśli?

– Boję się o nią. Odkąd przyjechała, nie powiedziała więcej niż dwa słowa, co jeszcze można zrozumieć – szok lub coś takiego – ale tak się przykleiła do łóżka, że mnie to niepokoi. Nie odstąpiła od niego ani na minutę. Nic nie zjadła. Do nikogo nie zadzwoniła. Nie zapytała o stan córki. – Zawiesił głos. – Wiem, że to bardzo nieokreślone dane, ale wydaje mi się, że ta kobieta jest bliska utraty rozumu.

– Przyszedłem tu, żeby z nią porozmawiać, ale nie mogę tego zrobić jako oficjalny konsultant szpitalny, bo uczestniczę w dochodzeniu.

– Jasna sprawa. Wezwiemy kogoś innego z psychiatrii, jeśli jej się pogorszy.

Uzgodniwszy to, poszliśmy to pokoju Tess. Julia siedziała oparta o szklaną ścianę, wpatrując się w dziecko, tak że początkowo mnie nie zauważyła. Dało mi to czas, żeby przyjść do siebie na widok ciałka Tess podłączonego do elektrokardiografu, dwóch igieł od kroplówek wbitych w rączki i sondy żołądkowej wychodzącej z nosa. Jej ręce były unieruchomione taśmą tak, żeby nie wyrwała sobie igieł. Oddychała i, na szczęście, spała.

Widziałem w życiu wiele okropnych rzeczy, łącznie z koszmarami, które spowodowały, że zrezygnowałem z psychiatrii sądowej, ale ciężki stan Tess pozostawił je wszystkie daleko z tyłu. Szukałem w myślach słów, którymi mógłbym dodać otuchy matce, kiedy Julia się odwróciła i ujrzała mnie w drzwiach. Sprawiała wrażenie zagubionej i zrezygnowanej, wręcz pogodzonej z losem. Była cieniem siebie samej. Jednak mimo że próżnia emocjonalna wyssała z niej wszelkie uczucia, jej uroda pozostała nietknięta. Wyglądała jak istota z innego świata – choć nie ułożone, jej długie czarne włosy były jeszcze bardziej urzekające, zielone oczy błyszczały nawet w świetle fluorescencyjnym. Może to sterylność i nastrój śmierci tego miejsca sprawiały, że na jego tle wydawała się pełna życia. A może po prostu się w niej zakochałem. Wszedłem do pokoju.

Na moje szczęście odezwała się pierwsza.

– Miałeś rację – powiedziała głosem wypranym z uczuć.

– Co do czego?

– Co do Wina.

– O czym myślisz?

– To on otruł Tess. – Odwróciła się do dziecka.

Tętno mi podskoczyło. Stanąłem po drugiej stronie łóżka i spojrzałem na Tess.

– Skąd wiesz?

– Zapytał mnie, gdzie są pigułki.

– Nortryptyliny?

Kiwnęła głową.

– Kiedy?

– Wczoraj. – Zamknęła oczy. – Zanim pojechaliśmy… na pogrzeb Brooke.

– Powiedział, po co ich potrzebuje?

Julia popatrzyła w róg pokoju, bez celu. Wyglądała na zatopioną w myślach.

– Julio – ponagliłem ją. – Czy Darwin powiedział, po co mu nortryptylina?

Wzięła głęboki oddech.

– Julio?

– Powiedział, że się boi, czy ich nie połknę. Czy się nie zabiję.

– A myślałaś o samobójstwie?

– Byłam przygnębiona, to wszystko. Przecież miałam pochować córkę. Czy to takie dziwne, że byłam smutna i trochę płakałam?

– Oczywiście, że nie – odpowiedziałem łagodnie.

– Obiecałam mu, że nic sobie nie zrobię, ale on mimo to żądał, bym mu dała tabletki. – Znów posmutniała. – Fiolka była w bocznej kieszonce torby, którą mieliśmy zeszłego roku w Aspen. Troska Wina wydała mi się podejrzana. Chciałam mu nawet powiedzieć, że ją zgubiłam. – Jej głos przeszedł w szept. – Ale w końcu mu ją dałam. – Popatrzyła na Tess.

– Czy powtórzysz to wszystko Northowi Andersonowi?

– Tak. – Spojrzała na mnie niewidzącym wzrokiem. – Dałam Darwinowi lekarstwo, którym otruł moją córeczkę. A ty błagałeś mnie, żebym ją wywiozła w bezpieczne miejsce.

– Wyzdrowieje.

– W szpitalu w Nantucket powiedzieli, że może mieć po tym uszkodzony mózg.

Wiedziałem, że stwierdzenie Julii jest w istocie pytaniem, ale nie znałem na nie odpowiedzi. Tess groziły powikłania neurologiczne, ale nie wiedziałem, jak poważne jest niebezpieczeństwo.

– Musimy trochę poczekać. Jest duża szansa, że w pełni wróci do zdrowia. Za kilka dni, a może nawet godzin, jej stan może się bardzo poprawić.

– Ja stąd nie wyjdę.

– Nikt cię nie zmusza. Możesz tu zostać tak długo, jak chcesz. – Podszedłem do niej i uklęknąłem obok jej taboretu, tak że nasze twarze znalazły się na tym samym poziomie.

Po raz pierwszy Julia spojrzała mi prosto w oczy.

– Przede wszystkim będzie jej potrzebna zdrowa matka – powiedziałem.

– Czy mógłbyś z nami trochę zostać? – zapytała. Wyciągnęła do mnie rękę.

Chwyciłem jej dłoń. Drżała leciutko, jak delikatny, przestraszony ptaszek, co sprawiło, że poczułem się potrzebny i silny. Przypomniało mi się ostrzeżenie Andersona, żebym się trzymał z dala od Julii, gdyż zbytnia bliskość może mi przeszkodzić w dotarciu do prawdy. Jednak w tym momencie wydawało mi się, że jest tylko dwóch oczywistych podejrzanych: Billy i Darwin Bishop.

– Zostanę z wami przez jakiś czas. Później muszę odwiedzić jedną pacjentkę, ale jeszcze do was zajrzę.

Przygryzła wargi jak uwodzicielska mała dziewczynka.

– Ale mnie chodzi o to, czy wyjedziesz z nami. Postanowiłam nie wracać do domu.

– Co zamierzasz?

– Zabieram Garreta i Tess do swojej matki.

Skinąłem głową.

– Chciałabym, żebyś z nami pojechał. Żebyś był przy mnie, póki nie poczuję się bezpieczna. – Wzruszyła ramionami. – Kto wie? Może skończy się na tym, że oboje poczujemy się bezpieczniejsi razem.

Patrząc wstecz, myślę, że słowa te musiała usłyszeć zraniona w dzieciństwie część mnie, której w wieku dorosłym nie zdołał uzdrowić doktor James, usiłując poskładać do kupy fragmenty mojej psychiki. Czułem bowiem, że muszę przyjść z pomocą nieszczęśliwej kobiecie – żonie i matce – która uratowałaby mnie. Było to moim wielkim marzeniem, które chowałem w nieświadomości przez czterdzieści lat. Czy w tej sytuacji mogłem pamiętać, że Julia miała równie łatwy jak Darwin dostęp do Tess i do nortryptyliny?

– Obiecuję, że nie opuszczę cię w niebezpieczeństwie – rzuciłem na odchodnym, ale na wszelki wypadek zostawiłem drzwi otwarte.

Zadzwoniłem do Northa Andersona, żeby poinformować go o podejrzeniach Julii. Powiedział, że poprosi jakiegoś detektywa z policji bostońskiej, aby spisał jej zeznania.

– Muszę ci powiedzieć, że odsuwają mnie na bok, więc powinieneś uważać, o co prosisz. Władze stanowe wzięły się ostro do roboty, żeby znaleźć Billy’ego, ale wraz z posiłkami dają mi kapitana policji stanowej nazwiskiem Brian O’Donnell. To on ma pokierować całym spektaklem.

– Co to za facet?

– Nikt, z kim chciałbyś iść na piwo… – Anderson ugryzł się w język.

– Spoko. Potrafię wysłuchać żartu, nie obalając butelki.

– Powiedzmy, że jest służbistą. Bardzo się przykłada do tego, co robi. Traktuje wszystko bardzo serio. – Zrobił pauzę. – Jakbym miał postawić diagnozę, powiedziałbym, że to megalomania, o ile w ogóle jest taka choroba.

– Teraz mówi się na to narcystyczne zaburzenie osobowości.

– Brzmi dobrze. Kiedy wracasz?

– Jutro rano. Postaram się porozmawiać z Claire i Garretem, jak mi radziłeś.

– Na twoim miejscu zrobiłbym to jak najprędzej. O’Donnell ma wpływy u gubernatora. Obaj możemy zostać udupieni.

– Rozumiem.

– Zadzwoń, kiedy dotrzesz na wyspę.

Poszedłem do pokoju Lilly Cuningham i ku swojemu zdziwieniu zobaczyłem, że siedzi w łóżku i czyta „Boston Herald”. Jej noga, choć wciąż obandażowana, nie wisiała już na wyciągu. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że sprawa Bishopa trafiła na pierwszą stronę popołudniowego wydania i została opatrzona tytułem Tragedia bliźniaczek, który wydrukowano wielką czcionką. Towarzysząca artykułowi fotografia przedstawiała Julię i Darwina podczas jakiegoś spotkania w eleganckim gronie. Wkomponowano w nią mniejsze zdjęcie – rezydencji Bishopa. Skoncentrowałem się na Lilly.

– Widzę, że czujesz się lepiej.

Odłożyła gazetę i uśmiechnęła się do mnie.

– Lekarze wreszcie znaleźli właściwy antybiotyk. Zerknąłem na stojak. Wisiała na nim tylko jedna plastikowa torebka.

– Widzę.

– Cieszę się, że przyszedłeś.

– Przecież ci obiecałem.

– Dużo myślałam o dziadku.

To, jak wypowiedziała te słowa, kazało mi się zastanowić, czy to antybiotyk wyleczył jej nogę, czy też jej umysł otworzył się na tyle, by wyrzucić z siebie trochę zabójczego jadu.

– I co?

– Nie sądzę, aby te myśli, które mnie nachodziły, były retrospekcją lub uświadomionym po fakcie wspomnieniem. Nie wydaje mi się, by dziadek mnie kiedykolwiek tknął.

– Dobrze – powiedziałem, żeby ją zachęcić. – Skąd twoim zdaniem biorą się te myśli?

– Z mojej wyobraźni. To fantazje… koszmary, które nawiedzają mnie za dnia. Czy wszystkie małe dziewczynki nie mają jakichś fantazji w związku ze swoimi ojcami?

Freud rzeczywiście uważał, że wszystkie dziewczynki nieświadomie czują pociąg seksualny do mężczyzn ze swoich rodzin. Ale uczucia takie generalnie zanikają w wieku dorosłym i nie dają poważnych objawów psychicznych. Zastanawiałem się, co sprawiło, że u Lilly jej dziecięce ciągoty przeszły nietknięte przez wiek dojrzewania. Czemu objawiły się akurat podczas jej miesiąca miodowego? I dlaczego wystąpiły z taką siłą, że aby się przed nimi bronić, Lilly sięgnęła po tak drastyczny środek jak wywołanie u siebie zakażenia?

Dlatego, że nie miała nikogo, kto pomógłby jej się przed nimi bronić - podpowiedział mi mój głos wewnętrzny.

Wydało mi się, że warto podążyć tą ścieżką.

– Jak by zareagował twój dziadek, gdybyś to ty wykonała pierwszy ruch? – zapytałem.

– Pierwszy ruch? – powtórzyła.

– Gdybyś poprosiła, żeby się z tobą kochał.

Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu.

– Nie chcę nawet o tym myśleć.

– Jak chcesz, ale jeśli zdecydujesz się stawić czoło tym myślom, być może przestaną cię one nawiedzać. Może dojdziesz do wniosku, że potrafisz je wywoływać lub o nich zapominać bez pomocy strzykawki.

Spojrzała na mnie tak, jakby niewiele brakowało, żeby podjęła tę próbę.

– Spróbuj, choćby przez dziesięć sekund.

Popatrzyła na mnie, by sprawdzić, czy mówię poważnie, po czym przewróciła oczami i potrząsnęła głową.

– Gniewałby się na ciebie? – podpowiedziałem.

– Nie. Jest bardzo wyrozumiały.

– Byłby zakłopotany?

Potrząsnęła głową.

– Wstrząśnięty?

Poczerwieniała i zachichotała.

– Na Boga, naprawdę nie wiem, co by powiedział.

Jej słowa wyszły prosto z serca i dotknęły sedna problemu. Nie potrafiła przewidzieć, czyjej dziadek wziąłby ją sobie za kochankę, gdyby go o to poprosiła.

Rozwój zdrowych stosunków psychoseksualnych wymaga, aby dzieci wiedziały, że otaczający je dorośli nigdy nie wykorzystają ich seksualnych fantazji. Kiedy mała dziewczynka pyta ojca, czy się z nią ożeni, on powinien powiedzieć coś w rodzaju: „Jestem mężem twojej mamy. Kocham ją. Kiedyś na pewno spotkasz kogoś, kto ciebie też tak pokocha”. Ojciec – albo dziadek – nie powinien odpowiadać porozumiewawczym mrugnięciem lub żartobliwym głaskaniem po ramieniu – albo ciszą. Bojąc się nieświadomie, że dziadek mógłby przyjąć jej propozycję, Lilly całkowicie stłumiła w sobie pociąg seksualny. Gdy podczas miesiąca miodowego znowu go poczuła, ujawnił się on z poczuciem winy i lękiem małej dziewczynki próbującej się kryć przed panem domu. Jej ciągoty seksualne były dla niej tabu. Zasługiwały na karę. Były czymś plugawym.

– Czy twój dziadek miał inne kobiety? – zapytałem.

– Och, chyba tak. Na pewno.

– Skąd wiesz?

– Kłócili się o to z babcią. Często przychodził późno z pracy. Czasem w ogóle nie wracał na noc. Kiedyś babcia zrobiła mu dziką awanturę o kobietę, którą zatrudnił jako sekretarkę.

– Czy kiedykolwiek wspominał ci o tych kobietach?

– Raczej nie. W każdym razie nie wprost. Ale wiem, że nie był szczęśliwy z babcią.

– Skąd wiesz?

– Często wspominał dawne dziewczyny, z którymi się umawiał, zanim się ożenił. Zwłaszcza jedną. Na imię miała Hazel. Była żydówką, a mój dziadek jest irlandzkim katolikiem, i przez to musieli ze sobą zerwać. Wtedy były inne czasy. Ale powiedział mi, że on i Hazel byli sobie przeznaczeni.

– Ile miałaś lat, kiedy ci o tym opowiedział?

– Chyba osiem. Może dziewięć. – Zrobiła pauzę. – Dziwne, że to zapamiętałam, prawda?

Ludzie często kurczowo trzymają się pojedynczych wspomnień z dzieciństwa, które symbolizują ich ważne przeżycia psychiczne. Zanim Lilly skończyła dziewięć lat, zdążyła poznać wiele toksycznych faktów związanych z dziadkiem. Nie kochał żony. Umawiał się z innymi kobietami. A co ważniejsze, dzielił się z wnuczką bardzo osobistymi, dorosłymi informacjami. Być może dziewięcioletnia Lilly doszła do wniosku, że pewnego dnia będzie mogła zastąpić babcię w związku, w którym jej dziadek znajdzie spełnienie. Bardzo chciała go zadowolić, zwłaszcza po stracie ojca.

– Mam wrażenie, że nie wiesz, jak by zareagował twój dziadek, gdybyś się chciała mu oddać. A to znaczy, że cię uwiódł, mimo że nawet cię nie dotknął.

– Trudno mi w to uwierzyć. Przecież nie zachowywał się ani podle, ani zaborczo. Był taki… kochający.

– Nie sądzę, żeby chciał ci zrobić coś złego. Ale czuł się wypalony emocjonalnie i szukał czegoś, co znów roznieci w nim dawny ogień – nawet jeśli miały to być romantyczne fantazje wnuczki. Ty się na to zgadzałaś, bo tak zwykle postępują ośmio-, dziewięcio – czy dziesięcioletnie dziewczynki. – Przerwałem, aby mogła przetrawić moje słowa.

– I to dlatego czuję się winna? – spytała po chwili – Tak. Poczucie winy mogło cię chronić przez jakiś czas. Kiedy byłaś mała, powstrzymywało cię przed uwikłaniem się w zbyt głęboki związek, który fatalnie by się dla ciebie skończył. – Nachyliłem się nad łóżkiem. – Obecnie ta emocja, poczucie winy, straciła cel, któremu służyła. Czas się jej pozbyć.

Spojrzała na swoją nogę.

– Co mam robić, kiedy takie myśli i uczucia powracają? Czy jest na to jakieś lekarstwo?

– Moja rada różni się nieco od tego, co usłyszałabyś od innych psychiatrów.

– Dlaczego? Co takiego by powiedzieli?

– Myślę, że większość zapisałaby ci leki zwalczające stany lękowe, jak klonopin albo środek działający jednocześnie przeciwdepresyjnie i przeciwlękowo w rodzaju zoloftu. I gdybyś je zaczęła brać, objawy twojej choroby zaczęłyby się zmniejszać lub nawet zniknęłyby na jakiś czas.

– A co ty byś zalecił?

– Ja bym ci poradził, żebyś nie uciekała od tych myśli, lecz wyszła im naprzeciw. Znajdź psychiatrę, który pomoże ci analizować po kolei ich znaczenie. Sądzę, że twoje poczucie winy szybko przerodzi się w złość, a z tą emocją o wiele łatwiej się uporać.

– Nie mogę tego robić z tobą?

Lilly bez wątpienia starała się zdobyć względy każdego spotkanego mężczyzny, którego uważała za autorytet. Dziadka. Wszystkich lekarzy. Czemu więc nie psychiatry? Jej przypadek był fascynujący, ale miałem okazję, by jej pokazać, że chcę zrobić coś dla niej, a nie dla siebie. Jeśli zobaczy, że w przeciwieństwie do jej dziadka potrafię dokonać takiego rozróżnienia, może się to dla niej okazać pierwszym kroczkiem na długiej drodze do wyzdrowienia.

– Radziłbym ci skorzystać z usług kogoś starszego.

Spojrzała w dal.

– Nie wiem, czy potrafiłabym się otworzyć przed kimś innym.

– To ktoś, do kogo mam ogromny szacunek.

– Powiedziałeś, że będziesz ze mną przez cały czas.

Postanowiłem jej wyjawić coś, czego zwykle nie mówię pacjentom, gdyż czułem, że Lilly potrzebuje jakiegoś dalszego związku ze mną. Bałem się, że bez tego nie będzie kontynuować terapii.

– Mam na myśli psychiatrę, który mnie samemu bardzo pomógł. Mojego psychoanalityka. Popatrzyła na mnie.

– Twojego psychoanalityka? Skierowałbyś mnie do niego? – Tak. – Kto to taki?

– Doktor Theodore James. Jest w wieku twojego dziadka.

Kiedy szklane drzwi OIOP-u otworzyły się przede mną, zorientowałem się, że na oddziale panuje sytuacja kryzysowa. Pielęgniarki biegły z woreczkami do kroplówek, a John Karlstein ze szklanego pokoiku Tess wykrzykiwał polecenia. Ktoś zaciągnął zasłony. Julia stała w kącie centralnego pomieszczenia i płakała. Pielęgniarka próbowała ją pocieszyć.

– Frank! – krzyknęła, gdy mnie zobaczyła. Podbiegła do mnie. Podtrzymałem ją. Oddychała tak ciężko, że z trudem mogła mówić. – Przestała… oddychać. Tess… O mój Boże.

– Tokainid – polecił Karlstein. Z dyżurki pielęgniarskiej dobiegał przeraźliwy pisk alarmu. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem, że linia na monitorze Tess zrobiła się płaska. – Na razie nie puszczajcie tokainidu. Jeszcze raz spróbujemy elektrowstrząsu. Uwaga! – wrzasnął.

Julia przylgnęła do mnie.

– Nie! – błagała. – Frank, pomóż.

Zaprowadziłem ją do dyżurki i posadziłem na krześle przy biurku pielęgniarki dyżurnej, skąd nie mogła widzieć pokoju Tess. Następnie przywołałem pielęgniarkę.

– Zostań tutaj – powiedziałem do Julii, gdy pielęgniarka weszła do dyżurki. – Zobaczę, co się dzieje.

Podszedłem do ludzi stłoczonych wokół łóżka Tess. Mała była zaintubowana, a jedna z pielęgniarek wtłaczała jej powietrze do płuc gumowym workiem do sztucznego oddychania. Karlstein, górując nad gąszczem wiszących butelek, worków i gumowych rur, wyglądał jak generał na polu bitwy. W rękach wciąż trzymał łopatki defibrylatora. Zerknął na mnie.

– Jest tętno – rzekł. – Może mamy szczęście.

Kilka osób spragnionych choćby najmniejszego wsparcia pokiwało głowami. W przeciwieństwie do Karlsteina, który wyglądał zupełnie rześko, inni byli zlani potem: albo z wysiłku, albo ze strachu, że znaleźli się tak blisko przepaści.

– Puszczajcie tokainid – odezwał się Karlstein.

Zauważyłem obok łóżka pełen zestaw narzędzi chirurgicznych. Wiedziałem, co to oznacza: Karlstein był przygotowany na otwarcie klatki piersiowej i ręczny masaż serca. Poczułem przypływ podziwu dla niego.

– Niech spróbuje sama pooddychać – wydał kolejne polecenie.

Jedna z pielęgniarek zerwała taśmę, którą przyklejono rurkę intubacyjną do warg Tess, i powoli wyjęła ją z tchawicy. Dziecko zakaszlało, najpierw słabo, potem energiczniej, i rozpłakało się.

Na twarzach kobiet i mężczyzn pojawiły się uśmiechy: pokonali śmierć, przynajmniej tym razem.

– Dobra robota – obwieścił Karlstein. – Zamówmy sobie chińszczyznę. Ja stawiam. Niech tylko ktoś zadba, żeby dobrze usmażyli, a nie udusili na parze.

Wyszedł z pokoju i skinął na mnie. Ruszyłem za nim. Wszedł do dyżurki pielęgniarskiej, w której zostawiłem Julię. Stała z szeroko otworzonymi oczami.

– Jej serce bije, a ona sama oddycha – rzekł do niej Karlstein.

Julia znów załkała.

– Bardzo panu dziękuję – zdołała wykrztusić. Oparła się o mnie tak, że nie byłoby w tym nic nienaturalnego, gdybym ją wziął w ramiona – coś, co pragnąłem zrobić i zrobiłbym, gdybyśmy byli gdzie indziej. Kiedy zorientowała się, że stoję nieruchomo, wyprostowała się.

– Nie spuścimy oka z Tess – obiecał Karlstein. – Radziłbym, żeby zajrzała pani do niej na pięć, powiedzmy dziesięć minut, a potem poszła gdzieś odpocząć. Naprzeciwko jest bardzo miły hotel. Proszę się tam zatrzymać. Przespać się. I przyjść później.

– Nie wyjdę – odparła Julia, szukając u mnie wsparcia.

Zobaczyłem, że Karlstein przymknął lewe oko, coś przeżuwając w umyśle.

– Mogłabyś zostawić nas na chwilę samych? – zwróciłem się do Julii.

Wzięła głęboki oddech i otarła łzy.

– Czuję się dobrze – rzekła. – Nie będę przeszkadzać. Obiecuję.

Kiwnąłem głową.

– Daj nam minutkę. Zaraz do ciebie przyjdę. – Przeszedłem w róg pokoju, a Karlstein powlókł się za mną.

– Powiedz mi, co sądzisz ojej stanie – powiedziałem, wskazując głową pokój Tess.

– Zamierzam wezwać kardiologa, aby wszczepił jej tymczasowo rozrusznik serca. Nie podoba mi się to nagłe załamanie. Tachykardia komorowa ni z tego, ni z owego…

– Jakie twoim zdaniem ma szansę?

– Trudno powiedzieć. Nawet jeśli wyjdzie stąd zdrowa, przez dwa albo nawet więcej lat będą jej groziły kłopoty z sercem.

– I nagła śmierć.

– Trafiłeś. Dwadzieścia pięć procent osób, które przeżyły zatrzymanie akcji serca, umiera w ciągu pięciu lat od wyjścia za szpitala. Weź cztery lata, a prawdopodobieństwo rośnie do trzydziestu jeden procent. Nikt nie wie dokładnie dlaczego.

– I tak ma większe szansę niż trzy minuty temu.

Karlstein uśmiechnął się.

– Dzięki za przypomnienie. – Potrząsnął głową. – Wiesz co, to miejsce może nawet przypaść do gustu, ale tylko nienormalnemu. – Parsknął śmiechem.

Wiedziałem. Karlstein też wiedział, że jego dowcip wcale nie jest śmieszny.

– Zawsze możesz do mnie zadzwonić – rzuciłem na wpół żartem, starając się złagodzić formę zaproszenia.

Klepnął mnie w plecy.

– Należę do tych facetów, co wariują, gdy mają kilkadziesiąt minut przerwy na zastanowienie się nad tym, co robią. Już wolę bezustanny zapieprz.

Nie odpowiedziałem, co wystarczyło, by Karlstein zrozumiał, że nie pochwalam takiego podejścia.

– W związku z tym, że jesteś zaangażowany w sprawę Bishopa – przynajmniej jako psychiatra sądowy – muszę ci powiedzieć dwie rzeczy. – To, jak powiedział „przynajmniej”, kazało mi się zastanowić, czy nie wyczuł, że łączy mnie z Julią coś więcej niż stosunek zawodowy.

– Wal.

– Mam zamiar poprosić o konsultację psychiatryczną dla matki. Pracuję w tym fachu na tyle długo, by wiedzieć, że dzieje się z nią coś niedobrego.

– W porządku. Jestem pewny, że wiesz, co robisz.

– I zgłoszę także zapotrzebowanie na całodobową opiekę.

– Chcesz, żeby dziecko było non stop pilnowane przez opiekunkę?

– Jedna z sióstr zasugerowała mi taką możliwość, ale już wcześniej chodziło mi to po głowie. – Wziął głęboki oddech, zerknął na Julię, po czym popatrzył na mnie. – Na krok nie chce odejść od łóżka. No wiesz, wisi tu nad nami. To jedna z tych przylepnych matek.

Tak określamy nadopiekuńczych rodziców.

– Masz wątpliwości, czy na pewno leży jej na sercu dobro dziecka. Chcesz, żeby ktoś miał na nią oko.

– Leży na sercu? A to dobre. – Karlstein uśmiechnął się.

– Nie to miałem na myśli.

– No cóż, freudowskie przejęzyczenie. – Spoważniał. – Spójrzmy prawdzie w oczy, Frank, w tej rodzinie było już morderstwo. Jeśli Tess znowu postawi oddział na nogi, chciałbym, kurczę, wiedzieć, czy to z powodu wczorajszego zatrucia nortryptyliną, czy też czegoś, co mamusia przyniosła w torebce.

– Ta kobieta już straciła jedną córkę. Teraz może umrzeć druga. Nie mam nic przeciwko opiekunce, ale nie sądzę, żeby to była „normalna” procedura w takiej sytuacji.

– Zgadza się, ale chcę przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności. Taki już jestem.

Z trudem przełknąłem ślinę, zdając sobie sprawę, że następna osoba, którą darzę szacunkiem, zaczyna traktować Julię jak podejrzaną.

– W porządku. Rób, jak uważasz. Powiem jej, że może oczekiwać towarzystwa.

Podszedłem do Julii.

– Siedzenie tu na okrągło nie poprawi rokowań Tess – powiedziałem do niej. – Naprzeciwko jest hotel. Pozwól, że wezmę dla ciebie pokój. Zjesz coś, może prześpisz się trochę. Potem możesz tu wrócić.

– Boję się, że wpuszczą do niej Darwina.

– Zostanę z nią, póki nie przyjdziesz.

Potrząsnęła głową.

– Nie wyjdę.

– W porządku… – Musiałem jej powiedzieć o opiekunce. – I tak ktoś będzie stale czuwał przy Tess. Karlstein zamówił dla niej opiekunkę.

– Kto to taki?

– Zwykle studentka college’u lub uczennica szkoły pielęgniarskiej. Osoba, która przez dwadzieścia cztery godziny siedzi przy chorym.

– Po co?

Chciałem skłamać, że niby po to, by obserwować, co z oddechem dziecka, ale postanowiłem być z nią szczery.

– Przy trwającym dochodzeniu szpital musi chronić Tess przed każdym, kto wcześniej mógł podać jej truciznę.

– Łącznie ze mną.

– Tak – odparłem, obserwując jej reakcję.

– To dobrze. To mnie trochę uspokaja. Przynajmniej poważnie podchodzą do jej bezpieczeństwa.

Julia również mnie uspokoiła. Rodzice, którzy skrzywdzili swoje dzieci, zwykle sprzeciwiają się takim posunięciom władz szpitala, grożąc odwołaniem się do rzecznika praw pacjenta lub nawet wezwaniem adwokata.

– Czy to znaczy, że pomyślisz o hotelu?

– Pójdę tam, ale później – powiedziała bez przekonania.

– Wiesz, mieszkam dziesięć minut stąd, w Chelsea. Zawsze możesz…

– Dzięki – odparła. Chwyciła moją dłoń i przez chwilę ją trzymała. – Jesteś cudowny. Potrzebuję cię, żeby przez to wszystko przejść.

– Masz mnie.

– Czystym trafem, jak się zdaje.