175175.fb2 Przymus - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Przymus - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

13

Wpadłem do Cafe Positano na szybką i późną kolację. Gdy czekałem na trzy kawałki pizzy, jaką można zjeść tylko w Rzymie, Mario podał mi cappuccino. Dobrze wrócić na znajome terytorium. Kiedy wszedł Carl Rossetti, po raz pierwszy od kilku dni poczułem się odprężony.

– Będziesz chciał to kupić – oświadczył, siadając obok mnie przy barze.

– A co, znudził ci się twój dwukaratowy kamień? – zapytałem.

– Mam dla ciebie informacje. Ale to cię będzie kosztować. Podwójne espresso, flaszkę lemoniady i canoli.

– Zgoda.

Rossetti położył ręce na barze, wciąż dumnie obnosząc się ze swoim pierścionkiem.

– Byłbym do ciebie zadzwonił, ale wiem to dopiero od dwóch godzin i musiałem poczekać, bo wiesz, byłem na rozprawie w Suffolk, a tam nie wolno wnosić telefonów komórkowych.

– Jak ci poszło?

– Nie najlepiej tym razem. Gwałt kodeksowy. Facet jest księgowym, dwadzieścia sześć lat, nie karany poza mandatami. Spotkał dziewczynę, która powiedziała mu, że ma siedemnaście lat, tak on to przedstawia, a naprawdę ma czternaście, no prawie piętnaście. Siedzę tam i patrzę na tę dziewczynę, która wygląda niesamowicie, jak z rozkładówki. I tak sobie myślę, że niewielu facetów oparłoby się pokusie, co? Nie Roman Połański, nie Elvis Presley, nie Jerry Lee Lewis. Pewnie ja też nie. Miałem ochotę zapytać sędziego i woźnego, czy oni też nie daliby się skusić tej małej.

– Założę się, że tego nie zrobiłeś.

– Nie. Poprosiłem o sześć miesięcy aresztu.

– A co dostałeś?

– Sędzia Getchell dał mu popalić, wysłał go do MCI Concord na dwa lata. Jego nazwisko trafi do rejestru pedofilów, warunkowo na pięć lat. Oczywiście o ile wyjdzie żywy z Concord. Jeśli inni więźniowie dowiedzą się, że trafi do nich facet oskarżony o przestępstwo seksualne, z utęsknieniem będą go wypatrywać.

– Sędzia wlepia taki wyrok, gdy musi się zastanawiać, czy sam byłby zdolny popełnić takie przestępstwo. – Uchwyciłem wzrok Vinniego. – Podwójne espresso dla mecenasa.

– I… – zaczął Rossetti.

– …lemoniadę i canoli – dokończyłem.

– Dzięki, Franko.

– Za co właściwie ci płacę?

– Otrzymałem wieści od kumpla Wiktora z Rosji, tego, który kieruje rafinerią.

– Tak…?

– Wiktor powęszył tu i ówdzie, popytał swoich przyjaciół z wielkiego świata o Darwina „Wina” Bishopa, którego, jak słyszałem, spotkała kolejna rodzinna tragedia.

– Tess, druga bliźniaczka, jest w Mass General. Właśnie stamtąd wracam. Została otruta, doszło do zatrzymania akcji serca.

– I co? Przeżyła? Wyszła z tego?

– Na to wygląda.

– To dobrze.

– Ponoć zrobił to ten mały Rusek – powiedział Rossetti.

– Mieli tego nie rozgłaszać. Billy jest nieletni – zauważyłem.

– No cóż, od dziesięciu minut trąbią o tym we wszystkich wiadomościach. Włamał się do domu Bishopa i tak dalej. Wszystko, co go dotyczy, będzie przeciekać do prasy. Harrigan bardzo chce go dopaść. Jak każdy prokurator okręgowy. Jeszcze jeden karb na prokuratorskiej lasce. – Wzruszył ramionami. – Ja w każdym razie nie kupuję wersji oficjalnej. Im więcej wiem na temat Darwina Bishopa, tym bardziej się upewniam, że to on jest mordercą.

– Czego dowiedział się Wiktor?

– Krótko mówiąc, Bishop nie jest Trampem, o ile w ogóle Trump jest Trumpem.

– Chyba nie rozumiem. – Byłem pewien, że nie rozumiem.

– Bishop może sobie mieć miliardy w aktywach, ale oprócz tego ma długi na jakieś pięćdziesiąt-sześćdziesiąt milionów. Facet jest bliższy krachu finansowego niż ja. A to daje do myślenia.

Mario przyniósł espresso, lemoniadę i canoli dla Rossettiego i postawił wszystko przed nim.

– Skąd Wiktor to wie? – zapytałem.

Rossetti odgryzł połowę canoli i przeżuwał kęs z zamkniętymi oczami.

– Mniam – zamruczał.

– Dobrze się czujesz?

Podniósł palec i upił łyk espresso.

– Niebo w gębie! – zawołał do Maria, po czym znowu skupił na mnie wzrok. – Ci faceci od razu wiedzą, gdy któryś z nich dostaje sraczki – powiedział w końcu. – Według Wiktora jest tajemnicą poliszynela, że Bishop znalazł się na skraju przepaści. Większość tego, co zarobił dzięki Consolidated Minerals and Metals, włożył w cztery firmy internetowe: Priceline.com, Microstrategy Inc., CMGI i Divine Interventures. Niedługo potem ceny ich akcji spadły o dziewięćdziesiąt pięć procent. Priceline – ze stu trzydziestu sześciu do jednego dolara za akcję. Nieźle, co? Bishop szuka okazji, by upłynnić część swojej kolekcji sztuki, posiadłość, którą ma w Cannes, i jeszcze jedną w Turnberry Isle w północnym Miami.

– Tb by wyjaśniało, dlaczego kiedy go spotykam, wciąż sprawdza notowania giełdowe.

– A wiesz, co to znaczy? Jeszcze więcej kłopotów. Tonący brzytwy się chwyta.

– Zwłaszcza jeśli nakupował więcej tych technologicznych akcji. Odpływ od nich zaczął się już jakiś czas temu.

– Powstaje pytanie, czy ubezpieczył dzieciaki.

– Brooke i Tess? Polisa na życie dla niemowlaków?

– Każdego można ubezpieczyć.

– Dobrze, sprawdzimy to.

– Namierzyli już Billy’ego?

– Nie wiem. Ale jeśli wciąż jest na wyspie, dopadną go. Mają psy, helikoptery i małą armię wystawioną przez policję stanową.

– Miejmy nadzieję, że nie będzie stawiał oporu i nie ma broni.

Nie przyszło mi do głowy, że policja może coś zrobić Billy’emu, nie mówiąc już o zastrzeleniu.

– Jeśli dostanie kulkę w pierś – powiedziałem, głośno myśląc – wszyscy z zadowoleniem uznają, że sprawa jest zamknięta.

– Tak jak ci powiedziałem: walczysz teraz z zawodnikami wagi ciężkiej. Ktoś taki jak Bishop umie sprawić, by wszystko potoczyło się po jego myśli, zwłaszcza gdy ma nóż na gardle.

Za pięć jedenasta wreszcie znalazłem się w domu. Tym razem dla odmiany w poczcie głosowej nie było żadnych niepokojących wiadomości ani serii przerwanych połączeń. Zadzwoniłem do Northa Andersona na komórkę, żeby go poinformować, czego się dowiedziałem od Carla.

– Mój przyjaciel prawnik, Carl Rossetti, ma wysoko postawionych znajomych w rosyjskich sferach przemysłowych. Na ulicach, a raczej w gabinetach, mówi się, że Bishop ma kłopoty finansowe. Przejechał się na akcjach, narobił masę długów. Wystawił na sprzedaż trochę dzieł sztuki i kilka posiadłości.

– Popatrz, popatrz, jak to pozory mylą.

– Otóż to. – Zrobiłem pauzę. – Rossetti pomyślał, że powinniśmy sprawdzić, czy Brooke i Tess miały polisę na życie.

– Dobrze. Wysłałem już detektywa do szpitala, żeby przesłuchał Julię. Nazywa się Terry McCarthy. Wkrótce będę miał jej zeznania. Kazałem też komuś z policji w Duxbury sprawdzić tę niańkę, którą Julia wylała, Kristen Collier.

– Dowiedzieli się czegoś ciekawego?

– Niespecjalnie. Powiedziała, że była wściekła na Julię, gdy kazała jej się wynosić. Ale teraz jej trochę przykro, jakby częściowo też czuła się winna za całą sytuację. Myślę, że Claire Buckley przez cały czas kładła jej do głowy, że Julia zacznie popadać w coraz większą depresję, pokręci jej się w głowie, a w końcu w ogóle nie będzie zdolna do opieki nad bliźniaczkami.

– Niezła z niej cwaniara – przyznałem. – Poróżniła matkę z opiekunką. Claire udaje się rządzić w tym domu.

– Ta Collier w końcu przestała rozumieć, dla kogo naprawdę pracuje. Zaczęła u Claire potwierdzać plany Julii dotyczące bliźniaczek, nawet w tak rutynowych sprawach jak wybór kosmetyków czy kalendarz wizyt u lekarza.

– Dla nas mogą to być błahe sprawy, ale nie dla kobiety w ciąży.

– Mnie o tym mówisz? – mruknął Anderson. – Tina po kilka razy czyta każdy poradnik dla młodych matek, jaki jej wpadnie w ręce. W tej dziedzinie nie ma czegoś takiego jak błahe sprawy.

– A kobieta cierpiąca na depresję poporodową chce być silna, a nie wyglądać na chorą. Alergicznie reaguje na ludzi, którzy traktują ją jak inwalidkę.

– Najwyraźniej. Julia wylała tę Collier, nie dając jej okazji, żeby się wytłumaczyła.

– Tak przy okazji, jak ona wygląda?

– Jest młoda i ładna, jak Claire. A jeśli idziesz tym samym torem co ja, to ci powiem, że mam przeczucie, że Julia krzywo patrzyła też na jej stosunki z Winem.

– Mów jaśniej – poprosiłem.

– Myślę, że praca niani była dla niej dorywczym zajęciem. Zrobiła dyplom pielęgniarski, a teraz zapisała się na kurs MBA. Przez ten tydzień, gdy mieszkała u Bishopów, skorzystała z okazji, by zwierzyć się Darwinowi ze swoich planów na przyszłość i radzić się go w sprawach finansowych i tym podobnych. Spędzali razem czas.

– Julii mogło się to nie podobać, ale Claire musiała dostawać szału – zauważyłem.

– W ciągu ostatnich kilku miesięcy Claire dzwoniła do niej kilka razy, rzekomo po to, by sprawdzić, czy daje sobie jakoś radę. Collier miała jednak wrażenie, że sprawdzała, czy nie utrzymuje kontaktów z panem domu.

– A utrzymywała?

– Twierdzi, że nie.

– Ma urazę do Bishopów? – zapytałem.

– Nie sądzę. W każdym razie nie taką, żeby się posunęła do morderstwa. Sprawia wrażenie szczerej.

– Przynajmniej ona jedna.

– Zobaczymy się jutro na wyspie?

– Oczywiście. Wtedy pogadamy.

Rozłączył się.

Zacząłem chodzić po mieszkaniu, żeby uporządkować myśli. Zatrzymałem się przed obrazem Bradforda Johnsona, który tak się spodobał Justine Franzy – przedstawiającym akcję ratowniczą na wzburzonym morzu. Scena na obrazie zawsze do mnie silnie przemawiała, ale nie byłem już taki pewien, że to z powodu odwagi tych marynarzy, którzy zaryzykowali życie, by pospieszyć innym na ratunek. Tym razem odczytałem w nim inny przekaz – że jestem człowiekiem, który lubi się obarczać kłopotami innych, jakbym się czuł nieswojo na spokojnych wodach. Czy to znaczy, że do końca życia jestem skazany na obracanie się wśród cierpiących i załamanych? Czy też znajdę dla siebie bezpieczną przystań, gdy wreszcie sam ze sobą dojdę do ładu?

Moje spojrzenie powędrowało w kierunku barku, ale zmusiłem się, żeby odwrócić wzrok. W nadziei, że zajmie to moją uwagę, włączyłem telewizor i obejrzałem ostatnie trzydzieści sekund relacji na żywo z obławy na Billy’ego, którą przekazywał David Robicheau ze stacji WBZ. Reflektory oświetlały pagórkowate Błonia przeczesywane przez policjantów z psami. Kapitan policji stanowej, Brian O’Donnell, który według Andersona naciskał na burmistrza, by mógł przejąć całe śledztwo, obiecywał telewidzom:

– Gdziekolwiek się ukrywa, znajdziemy go. Obiecuję panu Bishopowi, burmistrzowi i gubernatorowi, że aresztowanie zbiega jest kwestią czasu, w tym wypadku niedługiego.

Zapamiętałem sobie tę hierarchię: Bishop był pierwszy.

Właśnie miałem zamiar zmienić program na coś mniej absorbującego, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi wejściowych. Podszedłem do domofonu.

– Tak? – rzuciłem.

– Frank, to ja, Julia. Przepraszam, powinnam była najpierw zadzwonić.

– Nie przepraszaj. Proszę, wejdź.

Nacisnąłem guzik otwierający drzwi. I stanąłem w oczekiwaniu, wystraszony i podniecony, a także, o dziwo, czując się, jakbym był nagi. Goszczenie w domu kogoś, na kim nam zależy, jest czymś w rodzaju obnażenia się. Moje mieszkanie na poddaszu w zapuszczonej dzielnicy Chelsea nie było w końcu rezydencją na Nantucket czy apartamentem na Manhattanie. Czułem się o wiele lepiej, oceniając życie innych, niż odsłaniając swoje. Nasłuchiwałem kroków Julii na schodach. Kiedy zapukała do drzwi, otworzyłem je powoli, jakbym sądził, że łatwiej mi będzie zapanować nad wydarzeniami, jeśli będą się rozwijały stopniowo.

Julia, ubrana w niebieskie dżinsy, białą koszulkę i krótką skórzaną kurtkę, wyglądała jak zawsze pięknie.

– Gdy przyszła opiekunka, uznałam, że chyba się nic nie stanie, jeśli na trochę opuszczę Tess, i poszłam do hotelu. Próbowałam się zdrzemnąć, ale nie mogłam zasnąć. Pomyślałam, że może tutaj, u ciebie… Oczywiście, jeśli ci to nie sprawi kłopotu lub nie postawi cię w niezręcznej sytuacji. Bo…

Wziąłem ją za rękę i delikatnie wciągnąłem do mieszkania. Namiętnie się pocałowaliśmy. Gorąco jej warg i języka, dotyk jej rąk na moich plecach, zapach jej włosów wprowadziły mnie w stan, w którym namiętność i wewnętrzny spokój nie tylko współistniały ze sobą, ale także podsycały się wzajemnie. To, że pragnę Julii, przyjąłem jak coś oczywistego, jakbym od zawsze jej pożądał. Oderwaliśmy się od siebie i staliśmy w milczeniu niczym trzymające się za ręce nastolatki na skąpo oświetlonej werandzie.

– Cieszę się, że przyszłaś – powiedziałem.

– Małe odstępstwo od tradycji składania wizyt domowych – rzekła. – Zdziwiłam się, że twój numer jest w książce telefonicznej, jak pierwszej lepszej osoby.

– Jestem pierwszą lepszą osobą, jeśli już o tym mowa.

– Nie, nie jesteś. Daleko ci do tego. No wiesz, ci wszyscy przestępcy, z którymi miałeś do czynienia… mogą cię tak łatwo znaleźć.

– W ten sposób pokazuję im, że się ich nie boję.

– I rzeczywiście nigdy się nie boisz?

– Nie. Nigdy. Ale to może znaczyć, że coś jest ze mną nie w porządku.

Weszła do salonu, ocierając się o mnie. Ruszyłem do kuchni.

– Zjesz coś? Wypijesz?

– Zjadłam w szpitalnej stołówce – powiedziała, chodząc po mieszkaniu. – Ale jeśli jesteś głodny, to się nie krępuj.

Patrzyłem, jak poznaje moje mieszkanie, biorąc do ręki figurki, dotykając niektórych mebli. Zatrzymała się przed oknem.

– Masz tu jeden z najpiękniejszych widoków, jakie w życiu widziałam. Jak znalazłeś to miejsce?

– Moja przyjaciółka mieszkała w tym budynku. Lubiłem patrzeć na tankowce.

– Z jej mieszkania – zażartowała Julia.

Kiwnąłem głową.

Julia zdjęła kurtkę i podeszła do mojego łóżka.

– Muszę się trochę zdrzemnąć. Jestem wyczerpana. Nie masz nic przeciwko temu?

– Skądże.

Położyła się na szarej lnianej narzucie i zwinęła w kłębek jak kot.

– Przytulisz mnie?

Podszedłem do łóżka i położyłem się obok niej. Przed oczami miałem jej lśniące włosy, rękami objąłem ją za brzuch tuż pod piersiami. Czułem na skórze dotyk jej pierścionka zaręczynowego, ale był to już dla mnie przedmiot należący do jej poprzedniego życia, zanim nasze drogi się skrzyżowały.

– Lekarka, psychiatra, przyszła na oddział, żeby ze mną porozmawiać – odezwała się Julia.

– I…

– Powiedziałam jej, że jeśli Tess umrze, nie będę mogła dalej żyć ze świadomością, że do tego dopuściłam.

– Doktor Karlstein walczy jak lew ojej życie.

– Wiem i wierzę, że Tess przeżyje, inaczej nie zostawiłabym jej nawet na godzinę.

Julia spała, a ja leżałem obok niej. Zanim zasnąłem, rozmyślałem o najbliższej przyszłości: o tym, co się stanie za dwa – - trzy miesiące, gdy dochodzenie się skończy, a byłem pewien, że zakończy się aresztowaniem Darwina Bishopa. Widziałem, jak razem z Julią układamy sobie dalsze życie, stwarzając Garretowi i Billy’emu bezpieczną przystań po tych wszystkich burzach, przez które przeszli. Pomyślałem nawet, że byłaby to dla mnie szansa, bym się mógł zrehabilitować za samobójstwo Billy’ego Fiska.

Obudziliśmy się w tym samym momencie. Julia przewróciła się na drugi bok i spojrzała mi w oczy.

– Chcę poczuć, że jesteśmy razem – szepnęła. – Chcę się z tobą kochać.

Wsparłem się na łokciu i odgarnąłem jej włosy z czoła.

– To nie najlepszy moment na rozpoczęcie romansu.

– Rozpoczęliśmy go, gdy po raz pierwszy dotknąłeś mojej ręki. Wtedy, gdy szłam z Garretem i spotkaliśmy się przed domem.

– Ja tylko…

– Nie potrafisz zapanować nad swoimi uczuciami do mnie – rzekła, spoglądając na wybrzuszenie w moim kroczu. Rozpięła dżinsy, wzięła moją rękę i wsunęła ją sobie pod majtki, między nogi. Wzgórek miała zupełnie ogolony, a jej niesamowicie gładka skóra była ciepła i mokra. – Ja zresztą też.

Trochę zaniepokoił mnie ten apetyt seksualny Julii mimo śmierci Brooke i ciężkiego stanu Tess, ale skarciłem się za to, że ją oceniam. W końcu jakiej podręcznikowej reakcji miałbym oczekiwać? Dzikiej złości? Zamknięcia w sobie? Czy chciałem, żeby popadła w jeszcze głębszą depresję?

W głowie mi się kręciło. Dlaczego miałbym się opierać Julii, zadałem sobie pytanie, skoro bogowie zsyłali mi szansę na szczęście? Dlaczego miałbym się opierać własnym pragnieniom? Spojrzałem Julii w oczy i przesunąłem czubkiem palca wzdłuż szparki na jej delikatnym wzgórku. Jęknęła. A kiedy otworzyła się na mój dotyk, wydała mi się częścią mnie, dawno utraconą, a teraz odzyskaną.

Piątek, 28 czerwca 2002

Zawiozłem Julię z powrotem do Mass General dopiero o wpół do drugiej. Wyczerpani miłością, zasnęliśmy jeszcze na godzinę. Podczas jazdy kilka razy sprawdzałem we wstecznym lusterku, czy nie jesteśmy śledzeni.

– Denerwjijesz się z powodu Wina? – zapytała Julia.

– A powinienem?

– Ja denerwowałam się przez tyle lat, że już straciłam rachubę.

– Czemu w ogóle za niego wyszłaś? Mówiłaś, że sądziłaś, iż go kochasz, ale dlaczego się w nim zakochałaś? Co cię w nim pociągało?

Wzięła głęboki oddech.

– Nie wiem, czy to zasługa Wina. Zgoda, był czarujący, przystojny i takie tam. Ale to ja podjęłam decyzję. Myślę, że w istocie chciałam go wykorzystać.

Szczerze powiedziane.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Pochodzę z dużej rodziny. Mam czterech braci. Ojciec był prawnikiem, ale nie takim, jak wszyscy sobie wyobrażają ludzi tej profesji. Matka była cichą kurą domową. Nie miała żadnych marzeń i nie była specjalnie zainteresowana moimi. Darwin rozsadził ramy mojego życia, a w każdym razie takiego, jakie ono wówczas było.

– Jak wyglądały twoje stosunki z ojcem?

– Kochałam go, ale on więcej czasu poświęcał moim braciom: ich sukcesem sportowym, wynikom w nauce. Ja w wieku czternastu lat zaczęłam występować jako modelka, myślę, że częściowo także dlatego, że chciałam konkurować o jego względy. Choć osiągnęłam w tym zawodzie o wiele więcej, niż się spodziewałam, ojca mało to obchodziło. I pewnie dlatego bycie modelką nie dało mi prawdziwej pewności siebie. – A małżeństwo? Czy ono ci ją dało?

– W pewnym sensie. A raczej tak mi się wydawało. Będąc żoną Wina, nie musiałam się zastanawiać nad sobą. Nad tym, kim jestem. Etykietka pani Darwinowej Bishop w zupełności wystarczała moim rodzicom i przyjaciołom. Większości ludzi. I przez długi czas wystarczała również mnie. Dzieliłam jego sukcesy. Wmawiałam sobie nawet, że się do nich przyczyniałam. Że byłam kimś w rodzaju szarej eminencji.

– Ale jako modelka odniosłaś duży sukces.

– Zawsze uważałam to za mało ważne zajęcie, które się kiedyś skończy. – Spojrzała przez okno na panoramę Bostonu, gdy wjechaliśmy na Tobin Bridge. – Kiedy Darwin po raz pierwszy mnie uderzył, wiedziałam, że nasze małżeństwo jest skończone. Ale byłam jak sparaliżowana. Nie miałam siły pójść własną drogą.

– Do tej pory.

– Do tej pory – powtórzyła i uśmiechnęła się. – Ale dosyć o mnie, doktorze Clevenger. Jak to się stało, że się nie ożeniłeś?

– Przez wiele lat żyłem z jedną kobietą, która zapadła na chorobę psychiczną.

– Kim ona była?

– Lekarką, ginekologiem.

– Zeszliście się, bo mieliście podobne zawody?

– Poniekąd. Jednak w pewnym sensie ja też ją wykorzystałem. Była wrażliwa i delikatna, więc to ja rządziłem w tym związku. To, że z nią byłem, pozwalało mi mówić, że jestem z kimś na stałe, a tak naprawdę unikałem zaangażowania. Mogłem się ukryć.

– Dlaczego ukryć?

– Ponieważ wychowałem się w domu, w którym musiałem ukrywać swoje emocje i swoją obecność. Myślę, że weszło mi to w krew.

Spojrzała na mnie tak, jakby prosiła o szersze wyjaśnienie.

– Ojciec bił mnie, podobnie jak Darwin ciebie – powiedziałem.

– Przykro mi, Frank. Nie miałam pojęcia.

– Stare dzieje.

Julia milczała, patrząc przed siebie. Po chwili odwróciła się do mnie.

– Już nie musisz niczego ukrywać – oświadczyła.

Poczułem gęsią skórkę. Gorąco pragnąłem uwierzyć, że oto znalazł się ktoś, kto mnie potrafi i zrozumieć, i kochać. W głębi duszy bowiem zawsze uważałem, że te dwie możliwości wykluczają się wzajemnie. Spojrzałem na nią, gdy odwróciła do mnie twarz. Ujrzałem w jej oczach miłość i akceptację. I wtedy poczułem, że naprawdę znalazłem się w nowym i lepszym świecie.

Zatrzymałem samochód na parkingu należącym do Mass General i przeszedłem z Julią dwie przecznice do drzwi wejściowych szpitala. Zachowaliśmy ostrożność: żadnych pocałunków czy długich pożegnań. Julia weszła do holu, a ja ruszyłem z powrotem do pikapa. Była druga nad ranem.

Parking szpitalny jest pięciokondygnacyjnym betonowym budynkiem wychodzącym na Charles River. Ciągnie się przez dwie przecznice: ściana najdalsza od szpitala przylega do Cambridge Street, a najbliższa graniczy z ciemnym zaułkiem, który wychodzi na Storrow Drive. Właśnie przechodziłem przez tę uliczkę, kiedy zostałem silnie popchnięty z tyłu. Zachwiałem się i nagle poczułem ostre dźgnięcie w plecy na wysokości nerek. Moim ciałem szarpnął kłujący ból, który po chwili stał się tak dojmujący, że zgiąłem się wpół i upadłem na ziemię. Próbowałem sięgnąć po swojego browninga, ale ręka nie chciała słuchać mózgu.

– Cóż mogła więc poradzić, będąc tylko sobą? – usłyszałem chrapliwy, dziwny głos.

Starałem się przyjrzeć postaci, która biegiem oddalała się ode mnie, ale zdołałem zauważyć tylko czarne wojskowe buty. Namacałem miejsce na plecach, skąd promieniował ból, który spowodował u mnie nieostrość widzenia. Poczułem coś ciepłego i śliskiego, a potem straciłem przytomność.

– Frank! – usłyszałem wołanie Colina Baina. – Obudź się, człowieku! – Poczułem na mostku kłykcie. Nazywa się to uciskaniem mostka, ale odczuwa, jakby ktoś brutalne przejechał po nim grabiami. W każdym razie zabieg ten ma na celu obudzenie nieprzytomnego i przywrócenie go do życia.

– Chryste! Nic mi nie jest – wymamrotałem, wykręcając ciało, by uniknąć dalszego ciągu akcji ratowniczej. Otworzyłem oczy i próbowałem usiąść, ale poczułem przeszywający ból w plecach, który powalił mnie z powrotem na materac.

Bain stał obok łóżka, przypatrując mi się zza okrągłych drucianych okularów. Odgarnął z czoła długie rude włosy.

– Witaj, przyjacielu – powiedział.

Byłem rozebrany do pasa. Tułów miałem owinięty bandażem jak mumia.

– Co, u diabła, się ze mną stało? – zapytałem.

– Ktoś napadł na ciebie w pobliżu parkingu. Nieźle cię dziabnął. Na moje oko przynajmniej dziesięciocentymetrowym ostrzem. W każdym razie tak głęboko weszło. – Uśmiechnął się. – Najlepsze przespałeś. Zdążyłem zbadać, oczyścić i zeszyć ranę. Byłeś tak zamroczony, że nie musiałem nawet używać lidokainy.

– Umysł to cudowna rzecz. Dziękuję ci.

– Nie ma za co.

– Złapali tego, kto mi to zrobił?

– Gdy cię znaleziono, po facecie nie było już śladu. Sądząc po tym, ile straciłeś krwi, od zajścia musiało upłynąć dobrych kilka minut.

Spojrzałem do góry i zobaczyłem nad głową stojak, na którym wisiała torebka z krwią spływającą czerwonym wężykiem do igły wbitej w żyłę na mojej ręce. Pokręciłem głową.

– Ochrona szpitala sądzi, że musiał cię napaść jakiś bezdomny pijak – podjął Bain. – Krew zobaczyli dopiero wtedy, gdy cię kładli na noszach. – Mrugnął do mnie. – Mam ich nazwiska, jeśli chcesz z nimi porozmawiać.

Zacząłem kaszleć, ale szybko przestałem, bo ból przeszywał mi brzuch, podchodził do gardła.

– Przez kilka dni będziesz się czuł niezbyt przyjemnie – oświadczył Bain.

– Niezbyt przyjemnie? Oględnie powiedziane – jęknąłem, łapiąc oddech.

– Prześwietlenie wykazało, że ostrze przecięło mięsień grzbietowy i sięgnęło mięśni prążkowanych. Założyłem około sześćdziesięciu szwów. Tak przy okazji, ten nożownik o włos chybił tętnicy. Gdyby nie to, na pewno wykrwawiłbyś się na śmierć. Masz szczęście, że żyjesz.

– Dzięki, że mi powiedziałeś.

– Dobrze by było, gdybyś został na noc na obserwację. Tak, by się upewnić, że nic złego się nie dzieje.

– Nic z tego. Nie mam czasu.

– Mało brakowało, a w ogóle już nie miałbyś czasu. Nic się nie stanie, jeśli poświęcisz dzień czy dwa.

Teraz już mówił o dwóch dniach.

– Prowadzę teraz sprawę kryminalną. – Gdy to powiedziałem, do mojego zamroczonego umysłu dotarło, że napaść na mnie mogła mieć związek ze sprawą Bishopów. – Przypuszczam, że ten napad może się z nią wiązać.

– Tym bardziej dobrze by ci zrobiło, gdybyś się położył na czterdzieści osiem godzin, nie sądzisz?

– Nie mogę.

– Jak chcesz. Zapiszę ci kefleks. Mam nadzieję, że zapobiegnie infekcji. I perkocet przeciw bólowi. Daj mi znać, jak będziesz potrzebował więcej.

Tkwiący we mnie nałogowiec ożywił się. Łyknięcie trzech lub czterech tabletek perkocetu oznaczałoby wzięcie chemicznego urlopu od tego całego bajzlu związanego ze sprawą Bishopów. Zacząłem się nawet zastanawiać, ile tabletek mógłby mi zapisać Bain. Na szczęście w porę się zorientowałem, jak wygodną podsuwa mi wymówkę, bym się mógł całkowicie rozkleić.

– Wolałbym nie brać nic uzależniającego – powiedziałem. – Miałem już wcześniej problemy z tym lekiem.

Spokojnie przyjął tę rewelację.

– Nie wiedziałem. A co powiesz na motrin?

– Może być. Dzięki.

– Jeśli pojawi się gorączka, dreszcze lub opuchlizna, natychmiast przyjedziesz, zgoda?

– Zgoda.

– Szwy zewnętrzne wyjmę ci za dziesięć dni. Wewnętrzne same się rozpuszczą.

– No to do zobaczenia za dziesięć dni. – Zacisnąłem zęby i usiadłem. W boku czułem rozdzierający ból, jakby ktoś odrywał mi go od reszty ciała.

– Gliny chcą z tobą porozmawiać – rzekł Bain. – Mam im powiedzieć, że się obudziłeś?

– No jasne.

– To gliniarze z Bostonu, ale pozwoliłem sobie także zawiadomić o tym, co się stało, twojego przyjaciela z Nantucket. Northa Andersona, dobrze mówię? Powiedział, że już o wszystkim wie od tutejszej policji. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że go zawiadomiłem?

– Nie. Cieszę się, że z nim rozmawiałeś.

Bain spojrzał na mnie z troską.

– Jesteś pewny, że nie chcesz zostać na noc? Jest tu kilka bardzo ładnych pielęgniareczek.

– Może skorzystam później, jak trochę wydobrzeję.

Opowiedziałem policjantom wszystko, co zapamiętałem, czyli niewiele. Nawet taki szczegół jak czarne buty chwilowo umknął mi z pamięci, nie mówiąc już o dziwnym zdaniu wypowiedzianym przez napastnika. Oni też nie mieli żadnych podejrzeń. Co prawda osiem miesięcy wcześniej również doszło w tym samym miejscu do napadu, ale nie wyglądało na to, by między oboma zdarzeniami istniał jakiś związek, i jego brak w żadnej mierze nie wpłynął na moje przekonanie, że najbardziej prawdopodobnym winowajcą jest Darwin Bishop, a właściwie któryś z jego oprychów.

Poczekałem, aż cała krew z woreczka spłynie mi do żyły, połknąłem trzy tabletki motrinu i zebrałem się w sobie, żeby się zwlec z wózka i włożyć obszerną białą koszulę, którą pożyczył mi Bain. Jakoś dowlokłem się do windy i pojechałem na górę na oddział intensywnej opieki. Jednak każde szarpnięcie zatrzymującej się windy powodowało, że oblewałem się zimnym potem.

Znalazłem Julię w pokoju Tess. Po drugiej stronie łóżka siedział dwudziestoparoletni opiekun czytający książkę wyglądającą na podręcznik. Wymieniliśmy standardowe powitania.

– Co się stało? – zapytała Julia. – Wyglądasz okropnie.

Powiedziałem jej.

Pobladła.

– To moja wina. Nie powinnam była przychodzić do twojego mieszkania.

– To mógł być przypadkowy napad – zauważyłem, choć wiedziałem, że tak nie było.

– Musimy być ostrożniejsi – powiedziała, kręcąc głową. – Tego właśnie się obawiałam.

Ja czułem się bardziej zdeterminowany niż przestraszony, co chyba powinienem wziąć za znak ostrzegawczy, że tracę dystans do sprawy.

– Jadę dzisiaj na wyspę. Mam coś do zrobienia wspólnie z Andersonem.

– Kiedy wrócisz? – Jej oczy wypełniły się łzami.

– Za dzień, może dwa.

– Win dzisiaj przylatuje. Mam zamiar mu powiedzieć, że nie chcę, by się zbliżał do Tess. Jeśli będzie próbował, wystąpię o to do sądu.

– Znam kogoś, kto może ci pomóc. Ib Carl Rossetti, prawnik z North Endu. – Objąłem ją i przytrzymałem przez chwilę w ramionach, starając się równo oddychać, pomimo przeszywającego bólu, który odzywał się, ilekroć podniosłem rękę powyżej pasa. – Zadzwonię, żeby sprawdzić, co u ciebie słychać – zdołałem wykrztusić i puściłem ją.

Nachyliła się do mnie.

– Kocham cię – szepnęła.

Jej słowa zaskoczyły mnie, ale nie dlatego, żebym czuł co innego – nie byłem przyzwyczajony, by emocje innej osoby tak współgrały z moimi.

– Ja też cię kocham.

Szedłem przez hol ku wyjściu ze szpitala, gdy dogoniła mnie Caroline Hallissey, psychiatra z Mass General, około trzydziestoletnia aktywistka ruchu gejowskiego. Miała niewiele powyżej stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i ważyła ponad sto dwadzieścia kilogramów. Kiedyś mogła być ładna, ale trudno się było tego domyślić, patrząc na jej nalaną twarz. W nosie miała kolczyk, a nad lewą brwią srebrny ćwiek. Słyszałem, że podobno ona i jej partnerka zaadoptowały niedawno dziecko.

– Masz chwilę? – zapytała.

– Pewnie.

Musiałem wyglądać równie źle, jak się czułem.

– Z tobą wszystko w porządku?

– Nic mi nie jest. O co chodzi?

– Wezwano mnie na konsultację do tej kobiety, której dziecko leży na oddziale intensywnej opieki. Julii Bishop. Zdaje się, że jesteś zaangażowany w tę sprawę, czy tak?

– Zgadza się. Co o niej myślisz?

– Ma depresję, to pewne. Występuje u niej mnóstwo symptomów neurowegetatywnych: bezsenność, brak apetytu, kłopoty z koncentracją, niska samoocena. Podobno objawy te występowały w jeszcze większym nasileniu tuż po urodzeniu się bliźniaczek. Mimo to ona nie chce się poddać leczeniu.

– Trudno, żeby teraz myślała o sobie.

– Zgoda. Nie chcę jej do niczego zmuszać. Nie jest typem samobójczym w klasycznym tego słowa znaczeniu. Robi jedynie aluzje, że straci chęć do życia, jeśli jej córka umrze. – Zrobiła pauzę. – Bardziej mnie niepokoi, że wyczuwam u niej wiele wrogości.

– Na jakiej podstawie tak sądzisz?

– Zadała mi mnóstwo pytań dotyczących mojego zawodowego przygotowania. Jaką szkołę skończyłam? Na jakiej uczelni medycznej studiowałam? Kto jest moim przełożonym? Wszystko chciała wiedzieć.

Przyszło mi do głowy, że może to mieć coś wspólnego z wyglądem Hallissey.

– Wiesz, toczy się dochodzenie w sprawie o zabójstwo jej córki. Myślę, że ona nie wie, komu może zaufać.

– To może częściowo wyjaśniać jej wrogie nastawienie. Aleja czuję w tym jakąś osobistą nutkę. Jakby miała coś do mnie.- Hallissey rozejrzała się, szukając słów oddających naturę jej stosunków z Julią. – Tak samo się czuję, gdy mam do czynienia z pacjentami mężczyznami, którzy nie szanują kobiet lekarek i starają się to okazać.

– Nie każda więź terapeutyczna polega na wymianie czułych słówek – zauważyłem.

Hallissey spojrzała mi prosto w oczy.

– Może wyciągam pochopne wnioski, ale wydaje mi się, że nie chcesz mnie słuchać. Może wybrałam nie najlepszy moment na rozmowę.

Potrząsnąłem głową. Hallissey miała rację. Automatycznie zbagatelizowałem to, że Julia wywarła na niej negatywne wrażenie.

– Chcę posłuchać. Naprawdę. Proszę, powiedz mi, na co jeszcze zwróciłaś uwagę?

Zawahała się.

– No mów.

– Może na to, jak się zachowuje wobec kobiet. Chodzi mi o to, że dla doktora Karlsteina jest bardzo uprzejma. I o ile się nie mylę, ty także nie masz z nią żadnych problemów. Ale pielęgniarki z oddziału powiedziały mi, że traktuje je jak popychadła. Zdecydowanie jej nie lubią. – Wzruszyła ramionami. – Ponoć była modelką, tak? Ktoś wspomniał o „Elite” czy czymś takim.

Słowo „modelka” wypowiedziała z wyraźnym obrzydzeniem. Zastanowiłem się, czy zazdrość nie przysłania Hallissey zawodowego obiektywizmu. Psychiatrzy nazywają ten mechanizm przeciwprzeniesieniem: do terapeuty wracają jego własne emocje, ale tak, jakby pochodziły od pacjenta.

– Owszem, pracowała jako modelka – potwierdziłem i postanowiłem rozwinąć temat, chcąc sprawdzić reakcję Hallissey. – Odnosiła duże sukcesy. Jej zdjęcia były na okładkach „Cosmo” i „Vogue’a”. Duża sprawa.

– Pewnie, że odnosiła sukcesy. To książkowy przypadek. Ta kobieta jest niesamowicie piękna, ale tak naprawdę brak jej poczucia własnej wartości. Ona istnieje tylko dla mężczyzn. Potrzebuje ich podziwu, gdyż sama się nienawidzi. I dlatego też od razu poczuła do mnie nienawiść. Bo jestem kobietą.

Myśl, że Julia może być źle nastawiona do kobiet, zmartwiła mnie. W końcu urodziła dwie dziewczynki.

– Myślisz, że może stanowić zagrożenie dla dziecka? – zapytałem Hallissey. – Uważasz, że opiekun jest potrzebny?

– Nie widzę w tym żadnego sensu. Po co trzymać dziecko pod obserwacją przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, skoro i tak za parę dni wyjdzie ze szpitala? – Hallissey przewróciła oczami. – W końcu pewnie wykorzysta to jako pretekst, by się wymknąć na zakupy. Po kiecki i buty od Gucciego.

Ta uwaga utwierdziła mnie w przekonaniu, że na opinię Hallissey o Julii wpływ ma zazdrość lub zła wola. Kiwnąłem głową i trochę się odprężyłem, ale tylko trochę. Nie mogłem sobie pozwolić na zignorowanie jej hipotezy.

– Zajrzysz jeszcze do niej?

– Tak. Doktor Karlstein prosił mnie, żebym jutro wpadła.

– Zawiadomisz mnie, gdy dowiesz się jeszcze czegoś interesującego?

– Zawiadomię.

– A tak przy okazji, gratulacje z powodu dziecka. Mam nadzieję, że nie zostanie modelką.

Hallissey rozpromieniła się.

– Nie ma mowy. Zapewniam cię, że nigdy do tego nie dojdzie.

Było dwadzieścia po siódmej, kiedy wreszcie wsiadłem do pikapa, by pojechać do domu po parę rzeczy, których potrzebowałem na Nantucket. Dzień był słoneczny i ciepły, jak to w Bostonie pod koniec czerwca. Jechałem Storrow Drive, biorąc powoli zakręty i uważając, żeby omijać dziury. Potem musiałem mozolnie się wspinać po schodach, robiąc przerwy na każdym półpiętrze, by zebrać siły i odwagę na dalszą drogę.

Prawie dobrnąłem na piąte piętro, gdy przypomniała mi się napaść w zaułku – jak zostałem popchnięty, poczułem ból, a potem straciłem równowagę i upadłem. Zamknąłem oczy i stojąc nieruchomo na schodach, próbowałem coś jeszcze wyłuskać z nieświadomości, ale bezskutecznie.

Wyjąłem czyste dżinsy i czarną bawełnianą koszulkę i już miałem się ubrać, kiedy zauważyłem, że bandaż na brzuchu jest przesiąknięty krwią. Poszedłem do łazienki i zdjąłem opatrunek.

Colin Bain musiał się sporo nadziergać. To, co zobaczyłem, nie przypominało zwykłej kłutej rany. Jej brzegi były postrzępione, jakby napastnik szarpnął nożem do góry, chcąc mnie wypatroszyć od tyłu. Bain odwalił imponującą ręczną robótkę – drobne szwy, oznaka zręczności chirurga, tworzyły na plecach kształt błyskawicy. Odwróciłem się tyłem do umywalki, przemyłem ranę zimną wodą i osuszyłem. Następnie zabandażowałem ją rolką gazy, którą Bain wrzucił mi w izbie przyjęć do torby razem z opakowaniem motrinu, receptą na kefleks i moim portfelem. Połknąłem trzy tabletki przeciwbólowe, wepchnąłem portfel do kieszeni dżinsów i ubrałem się.

Ponieważ szansę, że dojadę przytomny do Hyannis lub Wood Hole i że szczęśliwie znajdę miejsce siedzące na promie, nie mówiąc już o miejscu na pokładzie samochodowym, były dość mizerne, postanowiłem pojechać na lotnisko Logana i poczekać na samolot linii Cape Air odlatujący o dziesiątej piętnaście. Próbowałem się dodzwonić do Andersona na komórkę, ale odezwała się poczta głosowa. Zostawiłem mu wiadomość, że przylecę o jedenastej, i poprosiłem, aby przyjechał po mnie na Nantucket Memorial – zaiste intrygująca nazwa jak na miłe lotnisko na bardzo pięknej wyspie.