175175.fb2
Anderson czekał na mnie przy bramce. Podczas ostatnich piętnastu minut lotu samolotem rzucało z powodu turbulencji, więc starałem się siedzieć pochylony na prawo, żeby nie naciągać mięśni po tej stronie ciała.
– Wyglądasz kwitnąco – powitał mnie Anderson, uśmiechając się z przymusem.
– Bardzo ci dziękuję.
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Prawda jest taka, że powinieneś leżeć w łóżku i się kurować.
– Czuję się dobrze.
– Coś mi mówi, że lepiej będzie, jeśli się usuniemy z drogi i pozwolimy stanowym glinom przejąć dochodzenie.
– Sam wiesz, że oni je rozpoczną i zakończą na Billym. Bishop ma niezłe koneksje polityczne.
– Nie chcę, żebyś skończył w trumnie – rzekł Anderson. Pokręcił głową i głęboko westchnął. – Dziś nocujesz u mnie. Koniec. Kropka.
– Tak jest. Lepiej się zabezpieczyć, niż później żałować. – Jęknąłem, prostując się.
– Przyjrzałeś się temu, kto cię tak urządził? Pamiętasz coś?
– Nic.
– Może to był przypadkowy napad. W izbie przyjęć w Mass General roi się od różnych twardzieli.
– Niewykluczone.
– Niestety, to mało prawdopodobne. Postawiłbym sto do jednego, że ten, kto to zrobił, polował na ciebie.
– Może kogoś wnerwiamy. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. – Nie dodałem, że bardzo się starałem wzbudzić zazdrość w pewnej osobie, a mianowicie w Darwinie Bishopie.
Anderson pokiwał głową.
– Co z Tess?
– Znów miała nagłe zatrzymanie akcji serca. Na szczęście reanimacja się powiodła. Chcą jej tymczasowo wszczepić rozrusznik serca. Myślę, że wyjdzie z tego.
– Jak Julia to znosi?
– Tak jak każdy na jej miejscu. Bez wątpienia ciężko to przeżywa. Później sama będzie potrzebować pomocy.
– Mam nadzieję, że ten, kto jej udzieli, będzie osobą neutralną.
Zignorowałem tę uwagę.
– Powiedziała, że jeśli Bishop będzie próbował odwiedzić Tess w szpitalu, wystąpi do sądu o zakaz zbliżania się.
– Niektórzy z tej okazji strzeliliby na wiwat. Rozmawiałem z Lauren Dunlop, pierwszą żoną Bishopa. Wyszła po raz drugi za mąż. Ma trójkę dzieci. Mieszka teraz w Greenwich w Connecticut.
– I co?
– Wszystko potwierdziła. Powiedziała, że przez wiele lat Bishop znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie, aż w końcu wzięła się na odwagę i zaczęła walczyć w sądzie, żeby Bishop dostał zakaz zbliżania się do niej, a potem wystąpiła o rozwód. Była to długa walka. Przez cały czas żyła w strachu przed nim.
– Zapytałeś ją, dlaczego w takiej sytuacji nie otrzymała prawa do opieki nad Garretem?
– Powiedziała, że to było wykluczone. Bishop walczyłby do upadłego, by nie dać jej rozwodu, jeśli miałoby to oznaczać oddanie chłopca. Ma na jego punkcie obsesję. Książę i żebrak – te sprawy. Chciał się zaopiekować porzuconym dzieckiem i zrobić z niego fizyka jądrowego, mistrza świata lub prezydenta Stanów Zjednoczonych. Starał się nawet zakwestionować prawo Lauren do widywania chłopca. Ona bardzo wątpi, by pozwolił Julii zabrać dzieci. Nie bez zaciekłej walki.
– Nie sądzę, żeby Julia łatwo ustąpiła. Po wypisaniu Tess ze szpitala nie ma zamiaru wrócić do domu. Mówi, że pojedzie do matki – z dziećmi.
– Bardzo dobrze. A tak przy okazji, Terry McCarthy streścił mi jej zeznanie. Moim zdaniem to najlepszy detektyw w bostońskiej policji.
– I co?
– Wyszła obronną ręką. Jej zeznanie we wszystkim zgadza się z tym, co powiedziała tobie: Bishop wziął od niej nortryptylinę, zanim u Tess wystąpiły objawy zatrucia. – Zrobił pauzę. – Tommy mówi, że jej wierzy. Nie wyczuł w jej głosie fałszu nawet wtedy, kiedy zablefował i zapytał ją, czy zgodziłaby się na badanie przy użyciu wykrywacza kłamstw.
Przypomniała mi się opinia Caroline Hallissey i zastanowiłem się, jak by Julia wypadła, gdyby przesłuchiwała ją kobieta.
– I co ona na to?
– „Choćby w tej chwili”.
– Bardzo dobrze – powiedziałem z ulgą i dodałem z ironicznym uśmiechem: – Ciekawe, czy Bishop by się zgodził.
– A wiesz, zapytałem go o to.
– Zapytałeś go, czy da się zbadać na wykrywaczu kłamstw?
– Oczywiście, w sądzie nie byłby to żaden dowód, ale chciałem sprawdzić jego reakcję.
– I…
– Powiedział, że musi się poradzić prawnika.
– Może go potrzebować.
– Godzinę później wynajął Johna McBride’a.
McBride miał kancelarię w Bostonie i był jednym z najlepszych adwokatów w kraju specjalizujących się w sprawach kryminalnych, a także mistrzem w doprowadzaniu do wykluczenia dowodów obciążających jego klientów.
– Bądź ostrożny, gdy będziesz teraz przeszukiwał dom Bishopa.
– Nie ma obawy. Wszystko robimy w białych rękawiczkach. Dziś rano McBride do mnie zadzwonił. Chciał mnie zawiadomić, że dopóki nie wniesiemy oskarżenia, jego klient nie będzie zeznawał.
– Czy McBride reprezentuje jeszcze kogoś z rodziny?
– Nie powiedział.
– No to jaki mamy plan? Jedziemy po prostu do domu Bishopa i przepytamy Claire i Garreta?
– Tak to sobie wyobrażam. Wciąż mam ważny nakaz przeszukania każdego cala posiadłości, a z tego, co wiem od policjanta, którego zostawiłem na posterunku przy Wauwinet Road, zarówno Claire, jak i Garret są tam teraz. Co prawda oboje mogą się nie zgodzić na rozmowę, ale nie sądzę, żeby to zrobili.
– Dlaczego?
– Bo w tej rodzinie wszyscy mają swoje plany. Garret ma swoje. Claire ma swoje. Wszyscy wykorzystują tę tragedię, by załatwić własne sprawy: zdobyć więcej władzy, wolności czy czegoś tam jeszcze.
– No to jedźmy, póki możemy. – Schyliłem się po torbę, ale przeszył mnie taki ból, że o mało nie upadłem na kolana.
Anderson chwycił mnie pod pachami.
– Ostrożnie – mruknął.
Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby, czekając, aż ból przejdzie. Kiedy minął, zrobiłem krok do przodu i zmusiłem się do uśmiechu.
– Lekarz odradzał mi robienie nagłych ruchów.
Anderson schylił się po moją torbę.
– Pozwól, że od tej pory ja będę ją nosić.
Na Wauwinet Road widzieliśmy trzy radiowozy. Drogę tarasowały wozy telewizyjne, których sznur zaczynał się pół mili od posiadłości Bishopa. Reporterzy wyskakiwali przed maskę, machając rękami w nadziei, że nas zatrzymają i uzyskają wypowiedź do mikrofonu. Fotografowie robili nam zdjęcia. Usłyszałem warkot helikoptera i spojrzałem do góry przez przednią szybę. Zobaczyłem dwa śmigłowce: jeden policji stanowej, drugi stacji telewizyjnej Channel 7.
– Co za odmiana – zauważyłem.
– Prasa uwielbia takie rzeczy – odparł Anderson. – Gdy się rozniesie, że Tess znajduje się w Mass General, tam także wyląduje armia dziennikarzy.
Przed „budką strażniczą” Bishopa stały dwa rovery i kolejne dwa na półkolistym podjeździe przed domem. Nikt jednak nie próbował nas zatrzymać, gdy skierowaliśmy się w stronę drzwi wejściowych. Rozejrzałem się dookoła i stwierdziłem, że policja przebiła liczbą pojazdów ochronę Wina.
– Po co oni tu przyjechali: przeszukać posiadłość czyjej bronić? – zapytałem Andersona.
– Nie mam pojęcia. – Wzruszył ramionami. – To zależy, jak dobre stosunki łączą Bishopa z kapitanem O’Donnellem. Niedługo go poznasz. Nie mogę się doczekać, kiedy się z nim zmierzysz.
Drzwi jak zwykle otworzyła Claire Buckley. Wyglądała na zdenerwowaną.
– Nikt mnie nie uprzedził, że się zjawicie – oznajmiła z wymuszonym uśmiechem. – Win wyjechał do Bostonu.
– Nie zajmiemy ci dużo czasu – odezwał się Anderson. – Mamy tylko kilka pytań.
– No dobrze. Proszę, wejdźcie.
Anderson spojrzał na mnie i zmrużył oko. Wyglądało na to, że miał rację, spodziewając się, iż nie napotkamy większego oporu ze strony Claire.
Kiedy prowadziła nas do salonu, obejrzała się do tyłu i zauważyła, że poruszam się z trudem.
– Co ci się stało?
– Miałem mały wypadek w Bostonie. Ktoś na mnie napadł.
Zatrzymała się i spojrzała na mnie, jak mi się zdawało ze szczerą troską.
– Dobrze się czujesz?
– Przeżyję. – Uśmiechnąłem się. – To tylko naciągnięte mięśnie. – I kilka przeciętych.
– Może coś ci podać?
– Nie, dziękuję.
Wskazała nam kanapę, a sama usiadła na krześle z oparciem w kwiaty.
– Czym mogę warn służyć? – zapytała, obracając na palcu pierścionek z diamentem. Zauważyła, że dostrzegłem ten nerwowy ruch, i nienaturalnie sztywno oparła dłonie na udach.
Anderson skinął głową w moją stronę. Postanowiłem na początek zadać jej bardzo ogólne pytanie i zobaczyć, co się stanie.
– Claire, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, nie zapytałem cię wprost, czy w noc, kiedy zamordowano Brooke, zauważyłaś coś dziwnego. Coś, co mogłoby być ważne dla śledztwa. A teraz, gdy Tess znalazła się w szpitalu, muszę cię zapytać o obie bliźniaczki.
– O co konkretnie ci chodzi?
– O coś niezwykłego – wtrącił się Anderson. – Coś, co zwróciło twoją uwagę. Może tubkę z uszczelniaczem lub fiolkę nortryptyliny, albo płacz dziecka.
– Gdybym coś takiego zauważyła, dawno bym o tym powiedziała. – Zawiesiła głos. – A przecież policja już skończyła przeszukiwać dom, prawda?
Ona nic nie wie - powiedział mój wewnętrzny głos.
– Claire, czy widziałaś lub słyszałaś cokolwiek, o czym powinniśmy wiedzieć? – Mój umysł odtworzył jej pytanie o przeszukanie domu, które przed chwilą zadała Andersonowi. – A może coś znalazłaś…? – dodałem.
Rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie, jakbyśmy oboje wiedzieli coś, o czym nie powinien się dowiedzieć North Anderson. Znów zaczęła obracać pierścionek na palcu.
– Powtórzyłem kapitanowi Andersonowi, co mi powiedziałaś o stosunku Julii do bliźniaczek po ich urodzeniu. Wymieniamy się wszystkimi informacjami na temat śledztwa. Jeśli masz mi coś do powiedzenia, możesz to powiedzieć nam obu – rzuciłem zachęcająco.
– Nie widziałam nic, co by się bezpośrednio wiązało z zamachami na życie dziewczynek.
– No dobrze. A co widziałaś?
– Nie tyle widziałam, ile znalazłam. Coś dziwnego.
– Dziwnego… – powtórzył Anderson.
– List – rzekła Claire. Spojrzała w dół i pokręciła głową. – Robię to tylko ze względu na Tess. Dlatego, że Julia jest wciąż przy niej. – Ukryła twarz w dłoniach. – Boże, nie wiem, czy powinnam o tym wszystkim mówić.
Skóra mi ścierpła. Czułem, że zaraz usłyszę albo bezpodstawne oskarżenie pod adresem Julii wymyślone przez Claire, która ma chrapkę na zajęcie jej miejsca u boku Darwina Bishopa, albo coś, co wywróci mój obraz Julii do góry nogami i znowu wprowadzi ją na listę podejrzanych.
– Jeśli wiesz o czymś w związku z Julią i bliźniaczkami, co twoim zdaniem jest ważne, proszę, powiedz nam o tym. Zwłaszcza jeśli pomogłoby to nam zapewnić bezpieczeństwo Tess – oświadczyłem.
Claire spojrzała w sufit, zerknęła na Andersona, a następnie skupiła uwagę na mnie.
– Poczekajcie, zaraz wracam. – Wstała, wyszła z salonu i skierowała się na górę.
– Wiesz, o co jej chodzi? – zapytał Anderson.
– Nie mam pojęcia – odparłem. – Myślę, że to jej gadanie, całe to „nie chcę, ale muszę”, jest zwykłym wciskaniem kitu, ale na razie tylko tyle potrafiłem rozszyfrować.
– To naciągaczka. Nie ufam jej.
Kiwnąłem głową, ale coraz bardziej obawiałem się znaleziska Claire. Aby się uspokoić, wstałem i zacząłem chodzić po pokoju, oglądając ozdóbki Bishopa: klasyczny zegar okrętowy, zbiór popiersi Dauma w delikatnych odcieniach błękitu, zieleni i różu, kolekcję emaliowanych piór wiecznych w mahoniowym pudełku ze szklanym wieczkiem.
Zatrzymałem się, widząc puste miejsce na ścianie. Gdy byłem w tym pokoju poprzednim razem, wisiał tu obraz Roberta Salmona przedstawiający statek na morzu. Rozejrzałem się dokoła i zobaczyłem, że płótno Maurice’a Prendergasta również zniknęło. Carl Rossetti i Wiktor Gołow mieli rację, pomyślałem. Bishop likwidował kolekcję dzieł sztuki. Na aukcji każdy z tych obrazów mógł mu przynieść kilka milionów dolarów.
Weszła Claire, ściskając w dłoni złożoną kartkę papieru listowego. Wróciłem na swoje miejsce na kanapie. Ona usiadła z powrotem na krześle.
Anderson pochylił się do przodu, wpatrując się w kartkę.
– Znalazłam to w szafie Julii – oświadczyła. – Robiłam porządki.
– W szafie?
– Mam taki przymus. W szafach, pod łóżkiem, za szafkami – nie mogę usiąść, dopóki wszędzie nie jest posprzątane i poukładane.
Powstrzymałem się od postawienia diagnozy.
– I co takiego znalazłaś? – zapytałem.
– Wzięłam pudło z kapeluszami. Wydawało mi się, że jest puste, więc chciałam w nim schować opaski na włosy i takie tam, ale jak je otworzyłam, znalazłam to. – Uniosła kartkę. – I przeczytałam. Nie powinnam była, ale zrobiłam to.
– No i co tam jest napisane? – spytał Anderson.
– Nie wiem, na ile to jest ważne – oznajmiła, dramatycznie wstrzymując oddech. – I dlatego daję to wam. – Potrząsnęła głową. – Ale mam wyrzuty sumienia.
Nie mogłem dłużej zdzierżyć wystudiowanej powściągliwości Claire. Podszedłem do niej i wyciągnąłem rękę.
– Dziękujemy ci. Rozumiemy twoją rozterkę.
Podała mi kartkę z przesadną ostrożnością, jakby to był zraniony ptaszek. A następnie odwróciła wzrok.
Usiadłem z powrotem na kanapie, rozłożyłem kartkę i zobaczyłem fragment listu napisany kobiecą ręką. Mój wzrok padł na dół kartki, gdzie widniał podpis Julii i data 20 czerwca 2002 roku, czyli dzień przed zamordowaniem Brooke. Serce mi zamarło. Ponieważ Anderson obserwował mnie, schowałem się za maską pokerzysty i czytałem po cichu.
Żałuję, że zgodziłam się na to małżeństwo. Trzymam się go z powodu moich najgorszych cech: strachu, niesamodzielności i - choć zdaję sobie sprawę, że to żałosne – przywiązania do dóbr materialnych. Jakby tego wszystkiego było mało, pojawiły się jeszcze bliźniaczki. Darwin wciąż jest na mnie wściekły z ich powodu.
Odkąd cię poznałam, podtrzymujesz mnie na duchu. Bez przerwy myślę o wspólnie spędzonych chwilach. Muszę się teraz zebrać na odwagę, aby z tym wszystkim skończyć bez względu na to, ile cierpień pociągnie to za sobą na krótką metę. Koniec nie może być gorszy od wszystkiego, co dotąd przeżyliśmy.
Codziennie płaczę, nie śpię, prawie w ogóle nie jem i często nie mam już siły dłużej tego ciągnąć…
Oprócz chwil, gdy myślę o tym, że cię znowu zobaczę. Na razie to wystarcza, żeby mi dodać otuchy.
Moje pokusy są stateczne. Gdy życie kresu już dobiega.
Julia 20 czerwca 2002
Serce biło mi jak szalone. Mdłości zagłuszyły ból w plecach. Najbardziej optymistyczny wniosek, jaki się nasuwał po lekturze tego fragmentu listu, był taki, że Julia miała innego kochanka. Czytając go na trzeźwo, nasuwało się raczej, że doszła do takiej desperacji, iż mogła zrobić coś złego bliźniaczkom. Wers „Gdy życie kresu już dobiega” zabrzmiał szczególnie złowieszczo. Podałem kartkę Andersonowi.
North czytał, poruszając ustami. Kilka razy przebiegł oczami tekst z góry do dołu. Następnie z powrotem złożył kartkę i wsadził ją do kieszeni koszuli.
– Co o tym sądzisz? – spytał Claire.
– Nie wiem – odparła. – Byłam tym wstrząśnięta.
– Czy gdy to przeczytałaś, pomyślałaś, że Julia targnęła się na życie bliźniaczek? Że zabiła Brooke? – naciskał Anderson.
– Trudno mi w to uwierzyć, ale wziąwszy pod uwagę jej depresję i teraz ten list… Nic już nie wiem.
Anderson zerknął na mnie, i przeniósł wzrok z powrotem na Claire.
– Zapytam cię jeszcze raz: czy coś ukrywasz? Czy widziałaś coś ważnego w noc, kiedy zamordowano Brooke lub otruto Tess?
– Nie – zaprzeczyła mało przekonywająco.
– No, dobrze – ustąpił Anderson. – Porozmawiajmy w takim razie o twoich stosunkach z Darwinem Bishopem. Czy nie sądzisz, że mogły się przyczynić do depresji Julii? A może myślisz, że ona nie wie, co się dzieje?
Spojrzałem na Andersona, zastanawiając się, do czego zmierza.
– Nie wiem, co masz na myśli. Jestem z nim w równie bliskich stosunkach jak z Julią – odparła Claire.
– Bądźmy ze sobą szczerzy – powiedział Anderson. Claire uciekła spojrzeniem w bok i potrząsnęła głową, jakby nie wiedziała, do czego North zmierza.
– Mówię o twoim romansie z Darwinem Bishopem – wyjaśnił. – O apartamentach, w których mieszkaliście razem za granicą. O drogich winach. O tym wszystkim.
Na twarz wystąpiły jej rumieńce. Wstała.
– Myślę, że powinniście wyjść. – Spojrzała na mnie, jakbym ją zdradził. – Obaj.
Anderson nie ruszył się z miejsca.
– Nie chodzi nam o to, żeby ci rujnować życie – powiedział. – Wszystko zostanie między nami. Porozmawiamy tylko z Garretem i już nas nie ma. Nic więcej nie planujemy.
Teraz zrozumiałem, do czego zmierzał. Naciskał na Claire, by pozwoliła nam się spotkać sam na sam z Garretem.
Claire z trudem powstrzymywała się przed wybuchem.
Zastanawiałem się, czy pozwoli nam się spotkać z Garretem, czy wyrzuci za drzwi.
– Możesz na nas liczyć. Nic z tego, co powiedzieliśmy, nie przedostanie się do prasy – rzuciłem od niechcenia, wskazując ręką w stronę Wauwinet Road. Poczekałem chwilę, żeby dotarł do niej sens tej zawoalowanej groźby. – Sznur ich wozów ciągnie się stąd przez pół mili. Porozmawiamy tylko z Garretem i pójdziemy sobie.
Minęło kilka sekund, zanim Claire odpowiedziała.
– Powiem mu, że przyjdziecie do jego pokoju – wykrztusiła. – I liczę, że potem sobie pójdziecie.
Anderson poczekał, aż wyjdzie.
– Z Johnem McBride’em jako adwokatem i kapitanem O’Donnellem w roli kierującego śledztwem możemy nie mieć więcej okazji dotarcia do Garreta – wyjaśnił. – Myślę, że tak czy owak nadszedł czas, by narobić trochę zamieszania i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Kiwnąłem głową, a potem wskazałem na list Julii, który Anderson miał w kieszeni.
– Niezbyt dobrze to wygląda – powiedziałem. Pomyślałem o Julii siedzącej przy łóżku Tess. Nagle zapragnąłem, żeby Caroline Hallissey utrzymała dwudziestoczterogodzinną obserwację małej.
– Ostrzegałem cię.
– Wiem – przyznałem. – Powinienem był cię posłuchać.
– Przy takiej kobiecie niewiele słychać poza anielskimi surmami. Nie rób sobie z tego powodu wyrzutów.
Claire wróciła i zaprowadziła nas pod drzwi pokoju Garreta, a następnie odwróciła się na pięcie i odeszła bez słowa. Garret siedział pochylony nad biurkiem zawalonym książkami i pisał coś w notatniku. Ściany pokoju były zastawione od podłogi do sufitu półkami ciasno wypełnionymi książkami. W przeciwieństwie do nietkniętych tomów w gabinecie ojca, książki Garreta nosiły ślady częstego używania. Były tam dzieła filozofów starożytnych, powieści autorów w rodzaju Jacka Kerouaca, książki naukowe autorstwa Alberta Einsteina i Jamesa Watsona, tomiki poezji Eliota i Yeatsa, dzieła religijne Dalajlamy, Williama Jamesa i świętego Tomasza z Akwinu. Próżno tu było szukać przedmiotów typowych dla pokoju siedemnastolatka, takich jak modele porsche’a lub corvetty czy plakatów z młodzieżowymi idolami. W pokoju nie było telefonu ani niczego, co by się wiązało ze sportem, nawet z tenisem.
– Garret – powiedziałem, stając w progu. – To ja, doktor Clevenger. Jest ze mną kapitan Anderson.
Chłopak nie przerwał pisania.
– Garret – powtórzyłem i zrobiłem kilka nieśmiałych kroków w głąb pokoju. W głowie mi się kręciło od targających mną uczuć i fizycznego bólu. Cząstka mojej duszy pragnęła pospieszyć do Bostonu, do Julii, i poznać prawdę.
Dłoń Garreta przestała się poruszać.
– O Jezu, trochę szacunku – rzucił. – Czy powiedziałem, że możecie wejść?
Zrobiłem krok do tyłu.
– Nie zajmiemy ci wiele czasu – powiedziałem.
Westchnął ciężko i obrócił się wraz z krzesłem.
– Czego chcecie?
– Porozmawiać.
– No to rozmawiajcie.
Chciałem wprowadzić trochę lżejszy nastrój.
– Ładny zbiór – rzekłem, wskazując na półki z książkami.
Zignorował komplement.
– Jeśli ma to być dłuższa rozmowa, proponuję, żebyśmy poszli gdzieś indziej. Wolno mi przebywać w tym pokoju tylko dwie godziny dziennie. Nie chcę ich zmarnować.
– Co to znaczy, że możesz tutaj przebywać tylko dwie godziny? – zapytał Anderson. – Przecież to twój pokój?
– Darwin boi się, że wyrosnę na odludka, mola książkowego albo nawet pedała – odpowiedział na poły gorzko, na poły z rozbawieniem. – Co gorsza, mogę zacząć „za dużo myśleć”, jak on to mówi. Lepiej odbijać włochatą piłkę wte i wewte nad siatką lub zajeżdżać konia na śmierć, machając długim kijem.
– Domyślam się, że nie jesteś zbyt wielkim miłośnikiem polo – stwierdziłem.
– Ostatnio nie. Kiedyś lubiłem taką jedną klacz, Brandy. Była niezwykła.
– W jakim sensie? – zapytałem.
– Miała niezwykłą sierść, cynamonową, bardzo miękką w dotyku. Każdy mięsień miała idealnie wyrzeźbiony. Jazda na niej była jak poezja. Była kochana. Kiedy przychodziłem do stajni, od razu do mnie podchodziła i patrzyła tymi wielkimi brązowymi oczami, jakby rozumiała, że oboje jesteśmy w takim samym ciężkim położeniu.
– Jakim położeniu? – spytał Anderson.
– Zajeżdżani na śmierć przez Darwina.
Garret sprawiał wrażenie bardziej ludzkiego niż podczas naszych poprzednich dwóch spotkań.
– Co się z nią stało? – zapytałem.
– Wypadła z obiegu, chłopaki. – Mrugnął do nas. W jego głosie znów zabrzmiała twarda nuta.
– Zdechła? – spytał Anderson.
– Przestała wygrywać. A potem zniknęła. – Garret wzruszył ramionami. – Prawo Darwina. Przetrwają najsilniejsi. – Spojrzał na mnie. – Dobrze się pan czuje? Wygląda pan jak śmierć.
Plecy miałem całe zesztywniałe i chwiałem się na nogach.
– Nic mi nie jest – wykrztusiłem. – Nadwerężyłem sobie mięśnie. – Zrobiłem pauzę i zmieniłem temat. – Jesteśmy tu, gdyż po tamtym spotkaniu w klubie tenisowym chciałem jeszcze raz z tobą porozmawiać.
– I?
– I chcielibyśmy się dowiedzieć, czy możesz nam pomóc.
– Pomóc wam? Jak?
– Na początek chcielibyśmy się dowiedzieć, czy nie zauważyłeś czegoś niezwykłego przed pogrzebem Brooke albo po powrocie z niego.
– Mówicie, że chcielibyście.
– Tak jest.
– Na tyle, żeby zapłacić?
Spojrzeliśmy z Andersonem po sobie.
Zanim któryś z nas zdążył odpowiedzieć, Garret uśmiechnął się szeroko.
– Żartowałem. Pieniądze to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję. Moglibyście zamknąć drzwi?
Zajął się tym Anderson.
– Wszystko, co nam powiesz, pozostanie między nami – oświadczył.
– Dobrze – rzekł Garret. – Jak już powiedziałem doktorowi Clevengerowi, nigdy nie będę zeznawał na żadnym procesie, jeśli w ogóle do jakiegoś dojdzie. Wiecie, że ojciec wynajął Johnny’ego McBride’a?
– Wiemy – powiedziałem.
– W tej sprawie nie ma nawet plamy krwi. Myślicie, że McBride’owi trudno będzie zrobić durniów z policji czy prokuratora? – Spojrzał na Andersona. – Tak przy okazji, przeszukanie zostało spartolone. – Doręczyciel z UPS zostawił dwie paczki w holu, a sierżant policji stanowej pozwolił kierowcy odlać się w łazience na piętrze, czyli w tej, do której wślizgnął się Billy.
– Sprawdzę to – obiecał Anderson.
– Proszę to zrobić, zanim adwokat rozedrze pana na strzępy na podium dla świadków. Wolę, żeby to zrobił panu niż mnie.
– Czy możesz nam coś powiedzieć o tamtej nocy? – spytał Anderson, kierując z powrotem rozmowę na interesujący nas temat.
– Słyszałem tylko kolejną kłótnię między Darwinem a Julią. Kłócili się równie zaciekle jak z powodu bliźniąt. Gdy Darwin chciał, żeby zrobiła skrobankę.
– Czy Claire też mogła ją słyszeć? – zapytałem, zastanawiając się, czy niania nie ma przypadkiem wybiórczej pamięci, jeśli chodzi o tamtą noc.
– Nie jestem pewien, ale chyba nie – odrzekł Garret. – Zdaje się, że wyszła do apteki po lekarstwo dla Tess. – Wzruszył ramionami. – Nie dam głowy, ale tak mi się wydaje.
– O co się kłócili? – spytał Anderson.
– O nortryptylinę.
– A konkretnie? – zapytałem.
– Darwin chciał, żeby Julia powiedziała mu, gdzie ją schowała. Awanturował się ponad godzinę i w końcu mu ją przyniosła.
– Czy mówił, na co mu była potrzebna?
– Powiedział Julii, że musi sobie znaleźć inny sposób, żeby się zabić. Jakby podejrzewał, że ona chce się otruć.
– A myślisz, że twoja matka mogłaby spróbować popełnić samobójstwo?
– Właściwie myślę, że Darwinowi chodziło o coś innego.
– O co?
– O otrucie małej Tess, rzecz jasna.
Anderson wziął głęboki oddech.
– A więc myślisz, że to przypadek, że twój brat akurat tego dnia włamał się do domu? – zapytał.
– Moim zdaniem, dla Darwina to włamanie było szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Win i tak by załatwił małą, ale śmiały ruch Billy’ego, za który zresztą szczerze go podziwiam, zrobił z jego uczynku zbrodnię doskonałą. – Zawiesił głos i spojrzał na mnie z taką intensywnością, że aż poczułem się nieswojo. – Albo prawie doskonałą.
– Prawie? – zapytałem.
– Tak. Ponieważ to ja mam tę fiolkę – stwierdził rzeczowo Garret.
– Ty… – zacząłem.
– Gdzie ona jest? – zapytał niecierpliwie Anderson.
Garret obrócił się na krześle i otworzył najniższą szufladę biurka. Sięgnął do środka i wyciągnął klucz.
– To klucz do mojej szafki w Brant Point – rzekł, podając mi go. – Numer 117, górna półka. Po prawej stronie z tyłu, w kącie. W puszce z piłkami tenisowymi.
– Skąd ją masz? – zapytałem.
Garret mrugnął do mnie.
– Darwin zostawił ją w górnej szufladzie swojego biurka. Zwykła arogancja. – Zerknął na mnie. – Oczywiście kiedy myślisz, że masz w kieszeni lokalną i stanową policję, czujesz się mocny.
Anderson zignorował tę uwagę.
– Kiedy znalazłeś tę fiolkę? – spytałem.
– Dzień po zatruciu Tess – rzekł Garret. – Ale to nie ma znaczenia. Ważne jest to, że nie znajdziecie na niej odcisków palców Billy’ego.
Claire Buckley odprowadziła nas do drzwi. Zachowywała się lodowato uprzejmie. Przed wyjściem chciałem coś powiedzieć, by ją przekonać, że nie mamy zamiaru rozgłaszać jej tajemnic, ale naszą uwagę przyciągnął wjeżdżający na podjazd radiowóz policji stanowej. Zatrzymał się tuż za samochodem Andersona. Z radiowozu wysiadł wysoki i szeroki w barach facet pod pięćdziesiątkę w mundurze oficera policji stanowej – ozdobionym misternymi haftowanymi naszywkami i emaliowanymi ćwiekami – i skierował się w naszą stronę. Miał kanciastą i ogorzałą twarz z rodzaju tych, które są wiecznie przystojne. Okalały ją gęste, falujące, ciemne włosy przetykane pasemkami siwizny.
– Mówiłem ci, że go spotkasz – mruknął Anderson. – Oto kapitan Brian O’Donnell we własnej osobie.
– Masz chwilę?! – zawołał szorstko O’Donnell do Andersona.
– Jasne! – odkrzyknął zagadnięty.
Claire odwróciła się, weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi.
– Chciałbym ci przedstawić doktora Clevengera – rzekł Anderson, gdy policjant podszedł do nas.
O’Donnell kiwnął mi głową, ale nie wyciągnął ręki.
– Co tu robicie? – zapytał.
– Prowadzimy dochodzenie – odparł Anderson. – A co myślałeś?
O’Donnell zmarszczył brwi.
– Myślałem, że ustaliliśmy, iż będziesz uzgadniał ze mną każdy ruch. Nie wspomniałeś, że masz zamiar zorganizować kolejne przesłuchanie dla doktora.
– Nie przypominam sobie, byśmy przyjęli żelazną zasadę dotyczącą tego, kto co z kim uzgadnia. Zgodziłem się blisko z tobą współpracować i dotrzymam obietnicy.
– Posłuchaj, jeśli chcesz służbowego polecenia, wystarczy zadzwonić do biura gubernatora. Mogę to załatwić. Od tego momentu dochodzenie przejmuje mój wydział. Czyli ja.
– Może rzeczywiście telefon od gubernatora wyjaśniłby sytuację – rzekł Anderson.
– Dobrze, wyjaśnijmy wszystko od razu. Jeśli przesłuchałeś chłopca, zrobiłeś to bez zgody rodziców. Oznacza to, że zeznanie nie było dobrowolne i nie może być wykorzystane podczas procesu Billy’ego.
Procesu Billy’ego. Powiedział to głośno i wyraźnie. Anderson nie potwierdził ani nie zaprzeczył, że przesłuchiwaliśmy Garreta. Nie powiedział też o kluczu do jego szafki.
– A jeśli chodzi o pannę Buckley – ciągnął O’Donnell – to nie rozumiem, czemu w ogóle znalazła się na liście podejrzanych. Wiem, że podejrzewasz ją o romans z Darwinem Bishopem, ale po pierwsze nie masz na to dowodu, a po drugie to chyba zbyt słaby motyw, aby popełnić podwójne morderstwo.
– Na razie mamy do czynienia tylko z jednym zabójstwem – przypomniałem mu. – I mam nadzieję, że tak zostanie.
– Mniejsza z tym – rzucił O’Donnell, obrzucając mnie niecierpliwym spojrzeniem. Opanował się. – North, nie chcę ci podcinać skrzydeł, staram się tylko, żeby wszystko było robione jak należy. Na początek złapmy Billy’ego i wynośmy się stąd.
– Jak warn idzie? – zapytałem.
– Myślę, że go osaczamy – odparł O’Donnell. – Przeczesujemy teren tak szybko, jak to tylko jest możliwe, ale nie za szybko, by ignorować potencjalne niebezpieczeństwa. Błonia to zaskakująco ciężki teren do prowadzenia poszukiwań. A poza tym nie wiemy, czy Billy jest uzbrojony, czy nie.
Uwaga ta przypomniała mi obawy Carla Rossettiego, że najczystszym sposobem pogrzebania prawdy w sprawie Bishopa byłoby pogrzebanie Billy’ego.
– On nigdy wcześniej nie używał broni – zauważyłem.
– Jak również nigdy wcześniej nie udusił jednej siostry i nie starał się otruć drugiej – odparował O’Donnell.
– Jeśli to zrobił – zaoponowałem.
O’Donnell uśmiechnął się.
– Wiem, że rozmawiał pan z Billym w Payne Whitney. Jak długo? Pół godziny?
– Wystarczająco długo, by na podstawie tego, czego się od niego dowiedziałem, dowiedzieć się więcej.
– No to niech się pan także dowie czegoś o mnie, doktorze. Też będę szybkim przypadkiem do zanalizowania. Prowadziłem dwadzieścia sześć dochodzeń w sprawach o zabójstwo. I powiem panu, że umieszczanie kogoś innego z tej rodziny na liście podejrzanych jest zawracaniem głowy. Billy Bishop na milę śmierdzi zabójcą. Koniec. Kropka. Jego droga do morderstwa wiodła, jak to zwykle bywa, poprzez niszczenie cudzej własności, kradzieże, podpalenia i znęcanie się nad zwierzętami. Nie ma w nim nic nadzwyczajnego.
– Takie to oczywiste – mruknął Anderson.
– Myśl, co chcesz – warknął O’Donnell. – Ale proszę, byś robił to, co obiecałeś. A obiecałeś, że będziesz uzgadniał ze mną każdy ruch.
Zauważyłem, że Anderson zacisnął szczęki. Jego oddech przeszedł w coś, co wyglądało na ćwiczenie panowania nad sobą w stylu zen.
O’Donnell także wyraźnie starał się uspokoić.
– Tak to zwykle bywa, North – zauważył. – Wiem, że ci się nie podoba, że ktoś panoszy się na twoim terenie, ale wkrótce będziesz miał nas z głowy. – Zrobił pauzę. – Znaleźliśmy na Błoniach strzęp kurtki Billy’ego, dlatego myślę, że zmierzamy we właściwym kierunku. To tylko kwestia czasu.
Anderson kiwnął głową.
– No to na razie – powiedział i poszedł w kierunku samochodu.
Ruszyłem za nim.
– Miło mi było pana poznać, doktorze – rzekł O’Donnell, wyciągając dłoń, gdy go mijałem.
Potrząsnąłem nią.
– Myślę, że się jeszcze zobaczymy – odparłem.