175175.fb2
Anderson ruszył spod domu Bishopa, a ja próbowałem opanować ból w plecach, który odbierał mi dech w piersiach. Wsunąłem rękę do kieszeni, wyjąłem cztery tabletki motrinu i połknąłem je.
– Claire musiała zadzwonić do O’Donnella, gdy rozmawialiśmy z Garretem – zauważył Anderson. – Jeśli dotąd nie byłem tego pewny, teraz nie mam już wątpliwości: kapitan siedzi u Bishopa w kieszeni.
– Tym bardziej musimy przyspieszyć śledztwo – powiedziałem. – Nie podobała mi się jego uwaga o tym, że Billy może mieć broń.
– Mnie też nie.
Anderson i ja znów nadawaliśmy na tych samych falach, z czego się bardzo ucieszyłem.
– Jak zdobędziemy tę fiolkę nortryptyliny, powinienem złożyć następną wizytę Julii – powiedziałem. – Chciałbym zobaczyć jej reakcję na ten list, a nie tylko ją usłyszeć.
– Zgoda – odparł Anderson, wybierając numer na swoim telefonie komórkowym. – Zobaczmy, co nowego. Możesz polecieć dzisiaj wieczorem lub pierwszym samolotem jutro rano. – Kiedy mijaliśmy zastępy reporterów, Anderson zerkał przez przednią szybę, trzymając przy uchu komórkę. Następnie rozłączył się i potrząsnął głową. – Twój przyjaciel adwokat to niegłupi facet – rzucił.
– Rossetti? Dlaczego? Co się stało?
– Dostałem wiadomość od detektywa, któremu poleciłem sprawdzić polisy na życie Bisbopów.
– I co? Bliźniaczki były ubezpieczone?
– Na dziesięć milionów każda. Polisy wystawiła Atlantic Benefit Group wspólnie z Northwestern Mutual.
– Dwadzieścia milionów dolarów to dużo pieniędzy, nawet dla Darwina Bishopa.
– Zwłaszcza gdy ma się mnóstwo akcji, które zamieniły się w kupę śmieci.
Bishopowi, pomyślałem, niczym Wielkiemu Gatsb’emu udało się wyrwać z Brooklynu i znaleźć bardzo daleko od biedy i głodu, których zaznał w dzieciństwie. Gdyby poczuł, że w wyniku obecnych problemów finansowych może do tego wrócić, mógłby zrobić wszystko, by chronić swoje przerośnięte ego – nawet zabić Brooke i Tess. Mógłby nawet sobie wytłumaczyć, że ich życie z pogrążonym w niesławie ojcem bankrutem nie byłoby wiele warte. Czy nie lepiej poświęcić je w imię dobra innych i pozwolić, by ich krew zasiliła resztę rodziny?
Niektórzy ludzie prowadzą takie dziwne kalkulacje, kiedy czują się osaczeni, i to niezależnie od tego, czy ich strach ma racjonalne podstawy, czy nie. Zeznawałem kiedyś na procesie mężczyzny, który zamordował żonę, gdyż, jak mówił, traktowała zbyt apodyktycznie jego i ich dwie córki. Wierzył, że jak się jej pozbędzie, wszystko będzie lepiej, nawet jeśli miałby spędzić resztę życia w więzieniu. Pewnego dnia, zamiast pójść do pracy, wrócił do domu i zadał żonie trzydzieści sześć ciosów nożem. Potem poszedł do sklepu, zostawiwszy ją nieprzytomną na łóżku, by się wykrwawiła na śmierć. Włożył zakupy do lodówki i posprzątał pokoje dziewczynek. Chciał zapewnić dzieciom trochę ładu w czekającym je chaosie: pogrzebie matki, aresztowaniu ojca i procesie. Następnie przebrał się i zadzwonił na policję, żeby opowiedzieć, co zrobił.
Badałem pewnego dziewiętnastolatka, który się wściekł, że jego kuzyn – członek gardzącego czarnymi gangu z południowego Bostonu – zachorował na białaczkę. Aby mu pomóc wyzdrowieć, wpakował cztery kule czarnemu chłopakowi z Roxbury. „Zrobiłem to, co zrobiłby mój kuzyn, coś, co mogłoby go wyleczyć” – powiedział mi.
Zaiste dziwna kalkulacja. Ale nic już mnie nie zaskoczy, zwłaszcza po tym, czego dowiedziałem się później na temat Bishopów.
Przyjechaliśmy do Brant Point Racket Club tuż po drugiej po południu. W klubie kręciło się sporo ludzi, toteż mogliśmy poszukać szafki Garreta, nie zwracając zbytniej uwagi.
Kiedy North włożył klucz do zamka, nagle obleciał mnie strach.
– Zaczekaj – powiedziałem.
Anderson znieruchomiał i spojrzał na mnie.
– Co jest?
– Tak bez namysłu idziemy według mapy Garreta. Nie sądzisz, że ktoś mógł tu coś zmajstrować?
Anderson spojrzał na mnie z ukosa.
– I co? Podłożył ładunek wybuchowy?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem. Mówię tylko, że jest taka możliwość. – Anderson obrócił klucz w zamku, pociągnął za drzwiczki i otworzył je do połowy. – Wygląda na to, że jest czysto. – Wyszczerzył zęby. – Zbyt długo przebywałeś w towarzystwie paranoików. Jak to się wszystko skończy, powinieneś trochę od nich odpocząć.
– Nie żartuj – odparłem. Nie sądziłem, by udzielały mi się obsesje moich pacjentów. Bardziej prawdopodobne, że mój strach wywołało oszustwo Julii, obawa o to, co mógłbym znaleźć w jej szafie.
Szafka Garreta była oknem jego duszy. W dolnej części stała oparta o ścianę rakieta, ale próżno tam było szukać typowych utensyliów fanatyka tenisa: rękawiczek z jagnięcej skóry, bandaża elastycznego, opasek na włosy, okularów Bolle’a, a nawet pary tenisówek. Tylną ściankę pokrywały bardzo dobre czarno-białe zdjęcia przedstawiające Nantucket: zatokę, Błonia, wydmy i plażę.
– Trzeba przyznać, że chłopak umie się posługiwać aparatem, jeśli to on robił te zdjęcia – zauważył Anderson.
– Są piękne – przyznałem. Przez kilka sekund przypatrywałem się fotografiom, po czym przeniosłem wzrok na kilkanaście starych książek wrzuconych na górną półkę – Kafki, Salingera, Steinbecka.
Anderson wyjął papierową torebkę, w której chciał schować fiolkę. Plastikowa mogłaby się do niej przylepić i zetrzeć odciski palców. Rzucił okiem na książki.
– Garret lubi klasykę – powiedział.
– Znam gorsze sposoby ucieczki niż fotografowanie i lektura – mruknąłem, zatopiony we własnych myślach.
Anderson sięgnął ręką w prawy róg górnej półki, gdzie według zapewnień Garreta miała się znajdować puszka z piłkami tenisowymi i fiolką nortryptyliny.
Uświadomiłem sobie, że być może za chwilę dostaniemy do ręki dowód, który pomoże oczyścić Billy’ego z zarzutów. Podniecenie wywołane tą myślą stępiło ból przeszywający mi plecy, w każdym razie na chwilę. Może to z kolei były moje dziwne kalkulacje, ale miałem wrażenie, jakbym otrzymał szansę na spłacenie długu wobec Billy’ego Fiska, świata i w końcu także wobec siebie, bo czułem, że mogłem zapobiec samobójstwu tego dobrego chłopaka. Nie miałem też wątpliwości, że przy okazji spłacę jeszcze jeden dług. Gdyby w końcu wyszło na jaw, że Win Bishop jest mordercą, miałbym poczucie, że jego proces, uznanie winnym i skazanie to także rachunek wystawiony mojemu ojcu za to, że ukradł mi dzieciństwo.
– Mam – powiedział Anderson, wyciągając puszkę z piłkami. Podważył wieczko przez chusteczkę higieniczną i wytrząsnął fiolkę z nortryptyliną na wsuniętą na rękę papierową torebkę. Wywinął ją na drugą stronę, tak że fiolka znalazła się w środku. – Jeśli są na niej odciski Wina, a nie ma odcisków Billy’ego, stary będzie miał dużo czasu na zastanawianie się, dlaczego nie wrzucił jej do morza. – Uśmiechnął się. – Skoro i tak jedziesz do Bostonu, to może lepiej zawieźmy ją do tamtejszego laboratorium kryminalistycznego. Mógłbym co prawda zdjąć odciski u nas na posterunku, ale wolałbym to powierzyć fachowcom.
Anderson wezwał helikopter, którym mieliśmy polecieć prosto do laboratorium kryminalistycznego w Bostonie. Cieszyłem się, bo dzięki temu nie tylko szybciej mogłem się spotkać z Julią i poznać jej reakcję na list, który dostaliśmy od Claire, ale także bronić jej przed Darwinem, który kilka godzin wcześniej miał przyjechać do Bostonu. Ten drugi powód był ważniejszy. Pomimo, że zaliczyłem ją do bardziej podejrzanych i zwątpiłem, czy nasza „miłość” – jeśli w ogóle jakaś była – naprawdę coś dla niej znaczy, czułem, że muszę pospieszyć jej na ratunek.
Podczas lotu Anderson połączył się przez radio z policją nowojorską i poprosił o przesłanie siecią komputerową odcisków palców Bishopa pobranych w 1980 roku, gdy aresztowano go za złamanie zakazu zbliżania się do żony. Nie spodziewaliśmy się, aby Darwin się wypierał, że dotykał fiolki, ale nie chcieliśmy dopuścić, by ktoś mógł nam wytknąć jakieś braki w dokumentacji – zdarza się, że dowody znikają w najmniej spodziewanym momencie, zwłaszcza jeśli podejrzany jest wpływową osobą.
Odciski Billy’ego miał Urząd Imigracyjny i znajdowały się już one w aktach sprawy, które Anderson miał ze sobą.
Spotkaliśmy się z Artem Fieldsem, dyrektorem laboratorium kryminalistycznego, który zgodził się, żebyśmy byli przy zdejmowaniu odcisków palców z fiolki. Fields jest niskim przysadzistym mężczyzną pod sześćdziesiątkę, ma czarne krzaczaste brwi i figlarny uśmiech, który sprawia, że wygląda, jakby przed chwilą usłyszał jakąś dowcipną, pieprzną anegdotę.
– Czego szukamy? – zagadnął Andersona.
– Przede wszystkim musimy sprawdzić, czy na fiolce są odciski palców Billy’ego. Jeśli ich nie ma, ten ważny dowód świadczy raczej o jego niewinności.
– Czy ten chłopak jest może opóźniony w rozwoju czy coś w tym stylu? Znaczy się umysłowo?
– Nie – zaoponowałem. – Jest niezwykle inteligentny.
– To nie mógł pomyśleć, żeby włożyć rękawiczki? – zapytał Fields.
– Mógł – odparł Anderson. – Ale jego odciski są wszędzie: na szybie i oknie, którym dostał się do środka, w pokoju bliźniaczek, na łóżeczku, a nawet na antycznym biurku, z którego zwinął kopertę z pięcioma tysiącami. Trzeba mocno wysilić wyobraźnię, by dojść do wniosku, że Billy dla uniknięcia zdemaskowania nie zrobił nic poza tym, że włożył rękawiczki tylko na ten moment, gdy podawał małej truciznę.
– Wątpię, żeby w tym wypadku kapitanowi O’Donnellowi chciało się wysilać wyobraźnię – zauważył Fields. – Jest przekonany, że chłopak jest winny. A to bystry facet.
– Z pewnością – zgodził się Anderson, nie chcąc się wdawać w kłótnię.
Fields uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Dyplomata z ciebie – powiedział do Andersona. – Prywatnie ci jednak powiem, że nie mogę znieść tego skurwiela.
Anderson zachichotał.
– No to jest nas dwóch. – Spojrzał na mnie. – Może trzech.
– Czemu nie lubisz O’Donnella? – zapytałem Fieldsa.
– Jestem patologiem, a nie prokuratorem. Kieruję się faktami, a nie czyimiś opiniami. Nie dam się przekonać, że krew musi być na ubraniu. Jeśli ją znajdę, to znajdę. Jeśli nie, to nie.
– Podczas gdy O’Donnell… – podpowiedziałem mu.
– Chce takiego dowodu, aby pasował do obrazu sprawy, jaki sobie stworzył. Przekonuje, że wynik badania powinien być taki a taki. Nie żeby coś fałszował, ale jego niewzruszone przekonanie, że ma być tak a nie inaczej, może wpłynąć na pracę ekspertów. I lubi siedzieć im nad głową. Toteż jeśli są nieuważni, obawiam się, że mogą, nawet nieświadomie, dążyć do uzyskania wyników, jakich od nich oczekuje.
Fields dał nam pokaz wysokiej klasy psychologicznej analizy osobowości, zwłaszcza jak na patologa.
Wyraz mojej twarzy musiał zdradzić, co myślę.
– Mam doktorat z psychologii – wyjaśnił Fields. – To był mój pierwszy zawód.
– To dosyć radykalna zmiana zainteresowań – zauważyłem. – Co sprawiło, że odszedłeś od psychologii?
– Miałem dość wyciągania z ludzi prawdy. Kiedy mam zbadać włos, nie muszę się zastanawiać nad stworzeniem bezpiecznego środowiska terapeutycznego. Wrzucam go po prostu do miksera i przeprowadzam test DNA na próbce żelu.
– Tego rzeczywiście nie da się zrobić z pacjentem podczas psychoterapii – zgodziłem się i mrugnąłem do niego.
– Zwłaszcza jeśli trzeba ją powtarzać.
Fields zaprowadził nas ze swojego biura do laboratorium. Stanęliśmy przy długim czarnym stole, z którego sterczały chromowane kurki gazowe, i przypatrywaliśmy się, jak Leona, pięćdziesięcioletnia kobieta mająca niewiele ponad metr dwadzieścia wzrostu, wykrzywionymi przez artretyzm dłońmi rozprowadza pędzelkiem po fiolce proszek daktyloskopijny. W każdy ruch wkładała wiele wysiłku i często pojękiwała z powodu bólu w stawach. Prawie dwadzieścia minut trwało, nim przeniosła odciski z połowy fiolki na specjalne paski. W pewnym momencie wyglądało na to, że za chwilę się rozpłacze, i Fields zapytał ją, czy chce, by dokończył za nią.
– Nie – odparła krótko. – Trzeba to zrobić jak należy. Fields roześmiał się i dał za wygraną. Musieliśmy więc poczekać jeszcze piętnaście minut, aż Leona skończy.
– Pójdziemy teraz z tym do Simona Cranberga – powiedział Fields. – On nam powie, czy jakieś ślady pasują do odcisków palców Darwina Bishopa lub Billy’ego.
Szliśmy już w stronę drzwi, kiedy Leona zawołała do nas:
– Myślę, że powinnam również posypać proszkiem wewnętrzną stronę fiolki!
Popatrzyliśmy na nią.
– Podejrzany mógł uważać, żeby nie dotknąć jej od zewnątrz, ale mógł być mniej ostrożny, wyjmując pigułki – wyjaśniła.
– Ma rację – powiedział Fields.
Podeszliśmy z powrotem do stołu laboratoryjnego. Anderson podał Leonie papierową torebkę z fiolką.
Leona wyciągnęła ją, odkręciła wieczko i zerknęła do środka.
– Hmm – mruknęła.
– Co hmm? – zapytałem.
Zamiast odpowiedzieć, wzięła szczypce i wyciągnęła nimi z fiolki negatyw zdjęcia.
– Co to, u diabła, jest? – zapytał Anderson.
– Był równo dogięty do ścianki. Ma podobny ciemnobrązowy kolor jak fiolka, tak że moglibyśmy go nie zauważyć, gdybym dała się popędzać i nie sprawdziła wszystkiego jak trzeba. – Wycelowała wykrzywiony palec w Fieldsa. – Niech to będzie dla ciebie nauczką. – Podniosła negatyw do światła, żebyśmy mogli na niego zerknąć. Klatka była mała i ciemna, ale można się było zorientować, że zdjęcie przedstawia plażę i dwie ludzkie postacie na pierwszym planie.
– Każę zrobić odbitkę – zaproponował Fields. – Będzie gotowa za kilka minut.
Zostawiliśmy fiolkę Leonie, żeby mogła zdjąć odciski palców z wewnętrznej ścianki, i poszliśmy do biura Cranberga. Po drodze podrzuciliśmy negatyw do laboratorium fotograficznego.
Simon Cranberg okazał się niechlujnym mężczyzną w kitlu, z kędzierzawymi bakami i okularami do czytania na nosie – wyglądał jak skrzyżowanie Bena Franklina i Attyli. Miał już załadowane do komputera odciski palców Darwina Bishopa i mogliśmy od razu zacząć porównywać je z tymi, które Leona zebrała z fiolki. Cranberg oglądał każdy pasek pod szkłem powiększającym, raz po raz zerkając na monitor. Po niespełna minucie postanowił przepuścić jeden z nich przez skaner. Ekran komputera podzielił się na dwie części: na jednej znajdował się zeskanowany odcisk palca, a na drugiej odcisk pochodzący z akt Bishopa.
– Te do siebie pasują – rzucił bez wahania. – Na fiolce są odciski Darwina Bishopa.
Nie zdziwiłem się. Zerknąłem na Andersona, spodziewając się zobaczyć ulgę na jego twarzy, ale o dziwo malował się na niej jakiś niepokój.
– Co się stało? – zapytałem go.
– Nic – odparł bez przekonania. – Wygląda na to, że jest tak, jak myśleliśmy.
– Sprawdźmy teraz chłopca – zaproponował Fields.
Cranberg skrupulatnie zaczął sprawdzać każdy pasek, ładując zebrane odciski do komputera i porównując je z odciskami Billy’ego otrzymanymi z Urzędu Imigracyjnego. Kilka razy brał sprawdzone już paski do ponownego porównania. Kiedy sprawdził ostatni, potrząsnął głową.
– Żaden z tych odcisków nie należy do Billy’ego Bishopa – oświadczył.
– Jesteś pewny? – spytałem.
– Paru ludzi dotykało tej fiolki gołymi łapami, ale na pewno nie Billy.
– No to wiemy już wszystko – rzekł Fields. – Macie odpowiedź. Daję głowę, że kapitanowi O’Donnellowi się ona nie spodoba.
Po raz pierwszy, odkąd zacząłem się zajmować sprawą Bishopa, poczułem prawdziwą ulgę. Zgadzałem się bowiem z rozumowaniem Andersona: gdyby Billy otruł Tess, nie zostawiłby odcisków palców wszędzie oprócz fiolki. Nie mówiąc już o tym, że nie zostawiłby notatki. A skoro to nie on próbował otruć Tess, było mało prawdopodobne, że zabił Brooke. Miałem nadzieję, że ława przysięgłych również będzie tak rozumowała.
Ponownie zerknąłem na Andersona, spodziewając się, że na jego twarzy ujrzę odbicie swojego nastroju. Mrugnął do mnie i niepewnie kiwnął głową. Żadnych oznak triumfu. Może, powiedziałem sobie w duchu, tyle go to kosztowało, że teraz uszła z niego para.
W drzwiach pojawił się młody człowiek z laboratorium fotograficznego, trzymając w ręku żółtą kopertę.
– W samą porę – rzekł Fields. – Obejrzyjmy sobie tę fotografię. Może jest na niej coś ciekawego.
– Może lepiej najpierw sam pan na nią spojrzy – odezwał się młody człowiek. Powiedział to tak, jakby nalegał, żeby Fields to zrobił.
Do Fieldsa albo to nie dotarło, albo to zignorował.
– Nie ma potrzeby – odparł. – Znajdujemy się w gronie przyjaciół. – Wziął kopertę i wyciągnął z niej błyszczącą czarno-białą odbitkę formatu pięć na osiem. Spojrzał na nią i zamarł. Po raz pierwszy w ciągu tego spotkania z jego twarzy zniknął ów wieczny uśmiech.
– Co to ma znaczyć? – powiedział cicho.
Podszedłem do niego i spojrzałem na zdjęcie. Serce we mnie zamarło. Poczułem, jakby mięśnie pleców zacisnęły mi się na wnętrznościach. Spojrzałem na Andersona, który zwiesił głowę. Bez wątpienia zorientował się, co przedstawia scena na plaży, już wtedy, gdy Lorna pokazała nam negatyw, gdyż postaciami obejmującymi się czule na bezludnej plaży na Nantucket była Julia i on. Zanim zdołałem coś powiedzieć, minął nas bez słowa i wyszedł z pokoju.
Ruszyłem za Andersonem, skupiając się na stawianiu kroków. Targały mną różne emocje. Czułem się jednocześnie zdradzony, wściekły i wykiwany. A także wytrącony z równowagi. Straciłem orientację w sprawie Bishopa. Skoro North nie powiedział mi o swoim związku z Julią, równie dobrze mógł coś zataić lub skłamać w innych sprawach. Czy mogłem polegać na innych informacjach, jakie mi przekazał na temat Bishopa? To w końcu on powiedział mi o jego romansie z Claire Buckley. To on potwierdził, że Bishop wykupił dla bliźniaczek polisę na życie.
W głowie miałem zamęt. Czy Anderson od początku tak pokierował wydarzeniami, żebym się zakochał w Julii? Czy on i Julia wspólnie dokonali przestępstwa i wykorzystali mnie, bym skierował podejrzenia na Darwina Bishopa lub usunął go im z drogi?
A co z napadem na mnie przed Mass General? Anderson lepiej niż ktokolwiek inny znał mój rozkład zajęć. Czy to możliwe, że chciał mnie zabić za to, że odbiłem mu kobietę, której tak pragnął? Czy list od Julii był przeznaczony dla niego?
Nie chciało mi się wierzyć, że mogę potrzebować broni, ale mimo to sprawdziłem, czy mam w kieszeni swojego browninga.
Szedłem do lądowiska helikopterów, ale nie dotarłem tam. Kiedy byłem już blisko wyjścia i przechodziłem obok otwartych drzwi, usłyszałem, jak Anderson woła mnie po imieniu. Zatrzymałem się i zajrzałem do pomieszczenia, które wyglądało na prosektorium – zastawione było błyszczącymi metalowymi stołami do sekcji zwłok. Przy jednym z nich siedział Anderson. Ostrożnie wszedłem do środka.
Patrzył w sufit, w końcu potrząsnął głową i spojrzał na mnie.
– Chciałbym ci to wyjaśnić, ale nie mogę – powiedział. – To samo jakoś tak wyszło. Nigdy bym cię nie…
– Powiedz mi tylko jedno… – zacząłem. – Przecież ja nie chciałem tej pieprzonej sprawy! – wrzasnąłem. – Nie potrzebowałem jej! Rozumiesz? Sam mnie w to wszystko wciągnąłeś. – Poczułem, jak mi się naciągają szwy. Zamknąłem oczy, starając się złapać oddech, i ból stopniowo zelżał. Spojrzałem znów na Andersona. – Dlaczego, do diabła, mi o tym nie powiedziałeś?
– Próbowałem. Na swój sposób. Ostrzegałem cię, żebyś się trzymał od niej z daleka.
– To nie to samo co powiedzieć mi, że jesteście razem.
– Nigdy nie byliśmy razem – powiedział, podnosząc ręce. – Może by do tego w końcu doszło, nie wiem. Nie umiem ci nawet powiedzieć, czy to w ogóle wchodziło w rachubę. – Opuścił ręce i położył je na udach. – Pozwól, że ci wyjaśnię, co się właściwie stało.
Wlepiłem w niego wzrok.
– Spotkałem Julię jakiś miesiąc po podjęciu tutaj pracy. Czyli około półtora roku temu. Ona i Darwin zorganizowali zbiórkę pieniędzy na Pine Street Inn, największe schronisko dla bezdomnych w Bostonie. Na imprezę przyszły wszystkie szychy z wyspy, łącznie z lokalnymi politykami. Byłem tu nowy, więc rozmawiałem po dziesięć-piętnaście minut z różnymi ludźmi o tym, jak rozumiem zadania policji na wyspie. Około trzech miesięcy później Julia zadzwoniła do mnie i powiedziała, że chciałaby pomóc w zwalczaniu narkomanii wśród dzieci, na przykład organizując jakąś grupę aktywistów.
Spojrzałem na niego z ukosa.
– Ona do ciebie zadzwoniła?
– Wiem, że to żadna wymówka. – Zawiesił głos. – Między mną a Tiną nie układało się najlepiej. Może przeżywaliśmy zwykły kryzys małżeński, tak jak inne pary, ale było naprawdę źle. Prawie nie rozmawialiśmy ze sobą, a jak już, to się kłóciliśmy. Miałem do niej pretensje, że się tu przeprowadziliśmy. Przez pewien czas byłem naprawdę zły z tego powodu.
– Dlaczego? – spytałem, nie potrafiąc, pomimo wściekłości, zrzucić płaszcza psychoterapeuty.
– Bo kocham Baltimore. Wrosłem w to miasto. Przeprowadziłem się, ponieważ po tym, co przeszliśmy z Lucasem, pomyślałem, że powinienem znaleźć bezpieczniejsze, czystsze i piękniejsze miejsce do życia dla Tiny i Kristie.
Nie miałem zamiaru dać mu się tak łatwo wywinąć.
– A zatem to Julia do ciebie zadzwoniła. I co dalej?
– Kilka razy umówiliśmy się na kawę i podczas jednego z takich spotkań powiedziała mi, jak bardzo jest nieszczęśliwa. A ja zacząłem jej trochę opowiadać o swoich problemach. Wychodziliśmy razem na spacery, telefonowaliśmy do siebie. – Spuścił głowę i westchnął. – Dobrze mi z nią było. Bardzo dobrze. Dawno się tak dobrze nie czułem. Jest szalenie atrakcyjną kobietą i to też miało pewne znaczenie. Ale chodziło o coś więcej. O jej głos, o to, jak na mnie patrzyła, jak mnie słuchała… Pomyślałem, że znalazłem kogoś, kto odmieni moje życie.
Nie podobało mi się, że uczucia, które Anderson żywił do Julii, tak bardzo przypominały moje.
– Kiedy się z nią przespałeś? – spytałem, nie mogąc znieść rozmarzenia w oczach Andersona. – I jaki to miało wpływ na przebieg dochodzenia?
Anderson zmrużył oczy, rysy mu stwardniały.
– Nigdy, na pierwsze pytanie. Żaden, na drugie.
– Akurat, nie zalewaj. W tej kolejności.
– Nigdy z nią nie spałem, Frank – zaperzył się Anderson. – Nie jestem tobą.
Potrząsnąłem głową.
– Weź ją sobie, tę sprawę i… – Ruszyłem w stronę wyjścia.
– Poczekaj chwilę, dobrze? Posłuchaj. Przepraszam cię. Nie zasłużyłeś na to.
Zatrzymałem się i odwróciłem.
– W porządku – powiedział. – Opowiem ci całą historię. Mniej więcej dziesięć tygodni po tym, jak rozpoczęła się moja… znajomość z Julią, Tina oświadczyła, że chce rozwodu. Nic nie wiedziała o Julii, ale wyczuła u mnie narastający chłód. Nie chciałem się z nią rozwieść, więc spróbowałem zakończyć sprawę z Julią, ale nie potrafiłem przestać o niej myśleć. Pragnąłem z nią rozmawiać, trzymać ją za rękę. No i wciąż się z nią spotykałem. – Przewrócił oczami. – Ale tylko się całowaliśmy i nic poza tym. Wiem, że to brzmi trochę po szczeniacku, ale co na to poradzę? A wiesz, co było najdziwniejsze?
– Co?
– To, że to trzymanie się za ręce i całowanie w zupełności mi wystarczało. Było mi obojętne, że nie śpimy ze sobą. Nie chciałem ryzykować tego, co miałem. – Umilkł.
Usłyszałem smutek w jego głosie.
– Ty wciąż ją kochasz.
Popatrzył mi prosto w oczy.
– Tak. I myślę, że nigdy nie przestanę.
– To dlatego chciałeś, żebym się trzymał od niej z daleka. To było… Co? Zazdrość?
– Może trochę. Ale chodziło mi o coś innego. – Nachylił się do mnie. – Wiedziałem, co mówię. Sam mogłem się przekonać, jak bardzo moje uczucia do niej zaciemniają mi obraz sprawy Bishopów. Nie chciałem, żeby z tobą było tak samo.
– Zapobiegliwość godna pochwały.
Zignorował moją uwagę.
– Jest jeszcze coś. Może to zabrzmieć trochę dziwnie. Ale nie wiem, czy to, co do niej czułem… a może wciąż czuję, jest w ogóle normalne. Wiesz, zaledwie tydzień po spotkaniu z Julią już chciałem się rozstać z żoną. Uwierz mi lub nie, ale bałem się o ciebie. Dlatego tak na ciebie wsiadłem o to, że znowu zacząłeś pić.
Z jednej strony chciałem powiedzieć Andersonowi, żeby się wypchał, ale z drugiej to, co powiedział, współgrało z moimi odczuciami. Niepokoiła mnie ta sama kwestia: jak to się stało, że tak szybko i tak bardzo się w niej zakochałem? Czemu byłem gotowy ryzykować dla niej życie i karierę, choć jej nawet dobrze nie poznałem? Czemu przekroczyłem granice obiektywizmu zawodowego, co zalecałem innym?
Spojrzałem na Andersona, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś będę mógł mu zaufać. Nie zyskałem odpowiedzi na żadne z pytań, które sobie zadawałem, gdy szedłem korytarzem. Anderson mógł przecież być kochankiem Julii i ogarniała go zimna furia na myśl, że też nim zostałem. Oboje mogli mnie napuścić na Darwina Bishopa, żebym zrobił z niego mordercę.
– Czy list, który dała nam Claire, był do ciebie? – spytałem. – Czy to do ciebie Julia chciała go wysłać?
– Myślę, że nie.
– Jak to?
– Nie wiem na pewno, ale jego styl był zupełnie inny niż nasze rozmowy. Bardziej kwiecisty. Jako list do mnie byłby zupełnie chybiony, jeśli wiesz, co mam na myśli. I nie tylko, to: przed morderstwem Brooke nie widzieliśmy się od kilku tygodni.
– Myślisz, że oprócz nas jest ktoś jeszcze?
– Tak. Pewnie dlatego w domu Bishopa powiedziałem Claire że wiem ojej romansie z Darwinem. – Wzruszył ramionami. – Byłem wściekły, gdy przeczytałem ten list. Chciałem zabić posłańca.
Nie umiałem pogodzić przyjaźni do człowieka, którego uważałem za towarzysza broni, z nienawiścią do przyłapanego na gorącym uczynku wroga, który wbił mi nóż w plecy.
– Czy namawiałeś mnie, żebym wziął tę sprawę, bo chciałeś pomóc Julii, bo ją kochałeś?
– Powiedziała mi, że nie wierzy w winę Billy’ego. Mój instynkt mówił mi to samo.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Wahał się, ale tylko przez chwilę.
– Tak – odparł. – Poprosiłem cię dlatego, że chciałem jej pomóc.
– I? – ponagliłem go, chcąc usłyszeć odpowiedź na drugą część pytania.
– I dlatego, że myślałem… – Urwał i poprawił się: – I dlatego, że ją kochałem. – Wzruszył ramionami. – Chciałeś odpowiedzi, więc ją masz. Może to brzmi głupio, ale kochałem ją.
Kiwnąłem głową. Po tej szczerej odpowiedzi byłem bardziej skłonny mu uwierzyć, ale wciąż miałem wątpliwości. Spojrzałem mu w oczy.
– Gdybym nie uznał Darwina Bishopa za głównego podejrzanego, czy wciąż uczestniczyłbym w dochodzeniu?
– O co chcesz mnie zapytać, Frank? – powiedział Anderson, usiłując nad sobą zapanować. – Chcesz wiedzieć, czy byłbym zdolny wtrącić człowieka do więzienia, aby mu zabrać żonę?
Tak. O to właśnie chciałem go zapytać, choć zabrzmiało to okropnie. Nie odpowiedziałem.
– Mówiłem poważnie, że musieliby mnie odsunąć od tej sprawy, aby się pozbyć ciebie – rzekł. – Wiem, że teraz trudno ci w to uwierzyć, ale gdybyś mi powiedział, że Billy ma wszelkie cechy mordercy, to on byłby głównym podejrzanym, nie Darwin. Nigdy nie wmanewrowałbym nikogo w morderstwo. Nawet dla Julii.