175175.fb2
Anderson poleciał na Nantucket, a ja wezwałem taksówkę i kazałem się zawieźć do Mass General. Choć potrzebowaliśmy czasu, by przemyśleć, jak ma dalej wyglądać nasza współpraca, wiedzieliśmy, że nie możemy jej przerwać. Pomimo wszystkich komplikacji, jakie się pojawiły w sprawie Bishopa, jedno się nie zmieniło: ktoś próbował zabić pięciomiesięczną Tess Bishop i mógł spróbować jeszcze raz.
Gdy jechałem taksówką Storrow Drive, mając po lewej stronie Charles River, a po prawej panoramę Bostonu, zacząłem się zastanawiać, kto włożył negatyw do fiolki. Wszystko wskazywało na Garreta. Lubił robić zdjęcia wyspy i powiedział nam o fiolce. Ale istniała też możliwość, choć niewielka, że zrobił to Darwin Bishop. Niewykluczone, że schował dowód wskazujący, dlaczego chciał zabić Tess, razem z narzędziem, którego użył do próby popełnienia zabójstwa. Odpowiedź na to pytanie mieliśmy poznać, gdy Leona zdejmie odciski palców z negatywu.
Było po szóstej i zapadał już zmrok, gdy wchodziłem głównym wejściem do szpitala. Przez chwilę czułem pokusę, żeby wpaść do izby przyjęć i poprosić Colina Baina o receptę na perkocet, który uśmierzyłby mój ból z powodu rany w plecach, zranionej dumy i zerwanej przyjaźni. Wziąwszy pod uwagę okoliczności, każdy psychoterapeuta wybaczyłby mi tę słabość. Na szczęście uświadomiłem sobie w porę, że zachowanie trzeźwego umysłu to jedna z nielicznych spraw, na które jeszcze mam wpływ. Nie było sensu samemu wbijać sobie noża w plecy, skoro inni robili to tak dobrze.
Pojechałem windą na OIOP i automatycznie poszedłem do pokoju Tess. W drzwiach stanąłem jak wryty, widząc w łóżku inne dziecko. Rozejrzałem się po pokojach, ale w żadnym nie było córki Julii. Wyciągnąłem najgorszy z możliwych wniosków: serce Tess przestało bić. Zatrzymałem przechodzącą młodą pielęgniarkę.
– Jestem lekarzem, zajmuję się sprawą Bishopów – powiedziałem, nie potrafiąc zadać najbardziej oczywistego w tej sytuacji pytania. – Wczoraj leżała tu ich córka.
– Może się pan wylegitymować? – zapytała kobieta, co tylko wzmogło mój lęk. Chciała dowodu, że jestem pracownikiem szpitala, zanim przekaże mi złą wiadomość. Zakręciło mi się w głowie.
– Dobrze się pan czuje? – zatroskała się. – Może pan usiądzie?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, przez rozsuwane drzwi na oddział wszedł John Karlstein.
– Frank! – zawołał mi nad uchem.
Odruchowo się odwróciłem, naciągając sobie przecięte mięśnie.
– Jezu – wymamrotałem przez zaciśnięte zęby.
– Tylko moja matka tak o mnie myślała – zażartował. – I nikt poza nią.
Spróbowałem się wyprostować.
– Cieszę się, że cię widzę – mówił. – Bain mi powiedział, co ci się przytrafiło. Podaj ich do sądu.
– Do sądu? Kogo? Po co?
– Na tej uliczce już od dawna jest niebezpiecznie. Pamiętasz? Niecały rok temu też kogoś tam napadnięto. Powinni ją lepiej oświetlić. Podaj szpital do sądu, mówię ci, człowieku.
– Chyba dam sobie z tyni spokój.
– Czemu? Niech jakaś cholerna firma ubezpieczeniowa wreszcie raz zapłaci. Co się przejmujesz? Oni mają nas gdzieś, prawda? Powinieneś mi odpalić znaleźne za dobrą radę.
Po Karlsteinie trudno było poznać, czy mówi poważnie, czy żartuje. Powróciłem myślami do Tess.
– Co się stało z córką Bishopa? – spytałem, przygotowując się na najgorsze. – Masz niedobre wieści?
– Tylko do mojej statystyki. Przenieśliśmy ją na telemetrię. Wyszła na prostą. Stymulator działa jak ta lala.
Telemetria jest „przejściowym” oddziałem kardiologicznym, gdzie pacjenci wciąż są monitorowani, ale mają więcej swobody.
– Dzięki Bogu – odetchnąłem.
– Ale mieliśmy z nią jeszcze pewien mały problem – oznajmił Karlstein.
– Jaki?
– Miliarder. Bardzo chciał zobaczyć dziecko.
– Ktoś mu w tym przeszkodził?
– Twoja przyjaciółka. Pokazała, że ma pazurki.
– Moja przyjaciółka…
– Julia. Matka. – Karlstein mrugnął do mnie, dając do zrozumienia, że zorientował się, co mnie łączy z Julią. – Dwie godziny przed tym, jak się tu pojawił mąż, pojechała do sądu w Suffolk, który tymczasowo zakazał mu zbliżania się do córki. Miała kopertę z wszystkimi papierami. Ochrona szpitala pokazała mu je, gdy przyszedł na oddział ze swoją obstawą.
– Z obstawą?
– Tak sądzę. Ci faceci byli więksi ode mnie.
Wiedziałem, że to jeszcze nie koniec starcia.
– Jak Julia to zniosła?
– Wobec męża była jak skała, ale potem się rozkleiła. Po prostu zalała się łzami. Wezwałem ponownie Caroline Hallissey, żeby pomogła jej dojść do siebie.
– I co?
– No wiesz, jaka ona jest – odparł Karlstein wymijająco.
– Co powiedziała?
– Nic sensownego.
– Daj spokój, powiedz mi.
– Powiedziała, że pani Bishop udaje złość i gra na naszych emocjach, byśmy jej nadskakiwali.
– Ty też tak uważasz?
Pokręcił głową.
– Jeśli grała, to należałby się jej Oscar. Znasz mnie. Nie rozczulam się nad ludźmi. Jeśli dwa razy proszę dla kogoś o konsultację psychiatryczną, to znaczy, że naprawdę jest w złym stanie.
– W każdym razie dzięki, że powiedziałeś mi, co sądzi Hallissey. Im więcej informacji, tym lepiej. – Zrobiłem pauzę. – Dziękuję też za to, co zrobiłeś dla Tess.
– Nie dziękuj, ale podaj szpital do sądu i przyjmij mnie do spółki. – Jego uśmiech nie pozostawiał wątpliwości, że żartuje. Potem nachylił mi się do ucha i ściszył głos. – Odpocznij trochę. Wyglądasz, jakbyś za chwilę miał tu paść trupem, a na to nie możemy sobie pozwolić.
Wszedłem po schodach na telemetrię, która prawie niczym się nie różniła od większości oddziałów szpitalnych: korytarz i szereg pojedynczych pokojów dla pacjentów. Zatrzymałem się przy dyżurce pielęgniarskiej, odszukałem numer pokoju Tess i ruszyłem w jego stronę. Kiedy stanąłem w drzwiach, zobaczyłem Julię siedzącą przy łóżku małej. Podobnie jak wcześniej na OIOP-ie, nie spuszczała wzroku z córki. Badałem swoją reakcję na jej widok. Zgodnie z oczekiwaniami poczułem między innymi lęk i ukłucie złości, ale te negatywne emocje zaćmiło uczucie, którego się nie spodziewałem – coś w rodzaju otuchy. Takie uczucie ogarnia człowieka, który przyjeżdża do domu, wiedząc, że stało się coś złego, że w rodzinie wydarzyła się jakaś tragedia, ale on mimo to czuje się pokrzepiony, bo wie, że będzie uczestniczył w sprawach, które są także jego sprawami. O dziwo, wzięcie na swe barki cząstki problemów rodzinnych może przynieść ulgę.
Jeśli chodzi o Tess, wyglądała o wiele lepiej niż poprzednio, gdy leżała ze skrępowanymi kończynami. Spała spokojniej, oddychała z mniejszym trudem i bardziej regularnie. Jej buzia nabrała kolorów, nie była już biała jak papier.
Julia odwróciła się i zobaczyła mnie w drzwiach. Wstała, wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.
– Długo tu stoisz? – zapytała.
– Właśnie się zjawiłem. – Wszedłem do pokoju. Wskazałem głową Tess. – Doktor Karlstein powiedział mi, że z nią coraz lepiej.
– To wspaniały lekarz. Nikt nie zapewniłby Tess lepszej opieki. – Spojrzała na podłogę, po czym przeniosła wzrok z powrotem na mnie. – Darwin przyszedł do szpitala. Na szczęście byłyśmy drugim punktem w jego programie, jak zwykle. Zadzwonił do mnie, nim poszedł na zebranie zarządu jakiejś bostońskiej firmy. Dzięki temu zdążyłam pojechać do sądu. Załatwiłam, że Darwin dostał zakaz zbliżania się do Tess.
– Karlstein powiedział mi o tym. Bardzo dobrze zrobiłaś.
Uśmiechnęła się, przygryzając dolną wargę.
– To ty mi dałeś siłę. Ja nigdy bym jej w sobie nie znalazła.
Z całych sił pragnąłem jej uwierzyć, co świadczyło, jak bardzo się w niej zakochałem. Dopiero się dowiedziałem o jeszcze jednym jej romansie – z Northern Andersonem. A przypuszczalnie był też trzeci mężczyzna, założywszy, że listu, który pokazała nam Claire Buckley, Julia nie pisała do Northa. Mimo to czułem, że łączy ją ze mną coś zupełnie innego niz z tamtymi dwoma, coś nieporównanie dla niej ważniejszego.
– Widziałaś Czarnoksiężnika z krainy Ozl - zapytałem. – Nikt ci nie da odwagi, serca czy rozumu. Musisz mieć je w sobie.
– Obejmij mnie.
Ruszyłem w jej stronę, ale zatrzymałem się dwa kroki od niej.
– Co się stało?
– Musimy porozmawiać.
Przechyliła głowę.
– O czym?
– Na początek o Andersonie.
Kiwnęła głową, jakby się tego spodziewała.
– Powiedział ci, że spędziliśmy trochę czasu razem.
– Tak – odparłem. Postanowiłem nie wspominać o fotografii.
– I jak mam nadzieję, dodał, że między nami nic nie było.
Bo nie było. No wiesz, chodzi o…
– Ale czułaś coś do niego. Zresztą może wciąż czujesz. Nie wiem.
– Nie, nie czuję. To nie to, co myślisz. Lubię go, ale nie kocham.
Wzruszyłem ramionami, nie przekonany.
– W porządku – powiedziałem.
– Czy możemy usiąść? Proszę.
Zająłem jeden z foteli stojących przy łóżku Tess, a Julia drugi.
– Wiesz, jakie miałam ciężkie życie z Winem – zaczęła. – Chyba wierzysz w to, co ci mówiłam? Przez co musiałam przejść?
– Owszem, wierzę. – I naprawdę wierzyłem, ale zacząłem się zastanawiać nad tym, co powiedziała Caroline Hallissey – że Julia potrafi grać na emocjach.
– Spotkałam Northa podczas zbiórki pieniędzy na Pine Street Inn w Bostonie – podjęła Julia. – Pomyślałam, że może mi pomóc przy projekcie, który zamierzałam uruchomić. Chodziło mi o dotarcie do dzieciaków biorących narkotyki. Jest ich tu więcej, niż się wydaje, i myślałam, że North ze swoim doświadczeniem z Baltimore będzie znacznie mniej naiwnie podchodził do tych spraw niż jego poprzednik.
Zauważyłem, że gdy Julia wypowiada imię Andersona, denerwuje mnie to prawie tak samo jak wtedy, gdy nazywa Darwina swoim mężem.
– No, naiwny to on nie jest. Miał okazję poznać te sprawy aż za dobrze. – Dałem jej do zrozumienia, że ma mówić dalej.
– Zaczęliśmy się spotykać, żeby pomówić o walce z narkotykami, i polubiłam go. Ale w żadnej mierze nie był to związek, jaki łączy nas. – Nachyliła się do mnie. – Musisz mi uwierzyć. North dał mi poczucie bezpieczeństwa i podziwiałam go, ale nie kochałam.
Co znaczyło, że mnie kocha. Powiedziała to głośno i wyraźnie. Nie powiem, spodobało mi się to, co usłyszałem.
– Widziałem zdjęcie, na którym byliście razem na plaży.
– Na plaży?
– Obejmowaliście się. Całowaliście. – Skuliłem się, słysząc swój głos – głos zazdrosnego nastolatka robiącego wymówki swojej dziewczynie za to, że poszła z innym na spacer do parku.
Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Win ci je pokazał, tak? – zapytała.
Nie odpowiedziałem. Chciałem usłyszeć, jak sama wytłumaczy się z tej fotografii, bez żadnych moich podpowiedzi.
– Nie mogę uwierzyć, że to zrobił. Jest naprawdę zboczony.
– Wytłumacz mi to, proszę.
– Zrobił je jeden z ochroniarzy Darwina. Win kazał mu mnie śledzić. Potem je wykorzystał, żeby mnie zmusić do aborcji.
– Co takiego?
– Powiedział, że jeśli nie przerwę ciąży, roześle je do prasy i dziennikarze będą mieli używanie. Przestraszyłam się. Oczywiście nie chciałam się znaleźć w kłopotliwej sytuacji, ale martwiłam się także o Northa. Mógł stracić pracę, mogła go rzucić żona, lub jedno i drugie. Umówiłam się więc na wizytę w ośrodku planowania rodziny.
Poczułem ulgę, że opowieść Julii brzmi przynajmniej trochę wiarygodnie.
– Darwin nie zażądał rozwodu, gdy się dowiedział, że umawiasz się z Northern?
– Nie. Myślę, że w gruncie rzeczy ucieszył się, że ma na mnie haka. Dało mu to nade mną jeszcze większą władzę. On rozkoszuje się tym uczuciem.
– Ale nigdy nie wysłał tego zdjęcia do prasy?
– Mogłam się domyślić, że blefował. Gdyby moja niewierność wyszła na jaw, byłby to ciężki cios dla ego mojego męża. W każdym razie przeważyłby nad satysfakcją z zemsty. – Jej oczy wypełniły się łzami. – Postanowił zaczekać, by się na mnie odegrać. Nie wiedziałam tylko, że zrobi to, uderzając w Brooke i Tess.
Nie chciałem teraz naciskać na Julię, bo była bliska płaczu, ale musiałem ją zapytać o list, który Claire dała mnie i Andersonowi.
– Jest coś jeszcze – powiedziałem.
Otarła oczy.
– Co? Powiem ci wszystko, co chcesz.
Zaniepokoił mnie ten zwrot. Czyżby Julia mówiła mi to, co chciałem usłyszeć?
– Pojawił się pewien list, który napisałaś.
– Pojawił się?
– Zdaje się, że policja znalazła go podczas przeszukania domu – skłamałem.
– Akurat.
Źle się czułem, okłamując ją, a poza tym pomyślałem sobie, że może warto by było nieco zaognić stosunki między nią a Claire.
– Tak naprawdę dała go nam Claire. Znalazła go w twojej szafie.
– List, który ja napisałam – powiedziała bez cienia złości. – Tak.
– Co w nim było?
W komendzie policji stanowej zrobiłem jego ksero. Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni i wyciągnąłem kopię. Rozłożyłem ją i podałem Julii.
Patrzyła na nią przez kilka sekund z twarzą bez wyrazu.
– Co chcesz wiedzieć? – zapytała w końcu. W jej głosie nie było słychać lęku.
– Nie ulega wątpliwości, że to list do osoby, z którą jesteś blisko związana.
– Zgadza się – stwierdziła rzeczowo. – Jestem.
Jestem. To, że użyła czasu teraźniejszego, odebrałem jak policzek. Nadzieja, że wszystko zostanie wyjaśnione, ulotniła się bez śladu. Znów poczułem ból w plecach.
– Kto to… – Przerwałem sam sobie. – Kim on jest?
– To ona – odparła z naciskiem Julia.
Minęła dobra chwila, nim do mnie dotarło, że się nie przesłyszałem.
– Spotykasz się… z kobietą?
– Szokuje cię to?
– No cóż, owszem. Nie dlatego, że to kobieta – tym razem skłamałem – ale że jest ktoś inny w twoim życiu. I nie wygląda na to, żeby to była przypadkowa lub nic nie znacząca znajomość.
– Bo nie jest. Ta kobieta podtrzymuje mnie na duchu. Tak, jak piszę w liście: odkąd ją poznałam.
– Kiedy to się zaczęło?
– Sześć lub siedem miesięcy temu.
– I wciąż trwa?
– Tak.
– Dlaczego mi o niej nie powiedziałaś? Gdzie ona mieszka? Na wyspie?
– Na Manhattanie. Latem bywam u niej raz w tygodniu, jeśli tylko mogę. – Julia uśmiechnęła się. – Jeśli nie mogę, rozmawiamy przez telefon, czasem nawet przez pięćdziesiąt minut.
– Pięćdziesiąt…? – Urwałem.
Julia pokręciła głową i spojrzała na mnie jak na głupka.
– To moja terapeutka – powiedziała. – Marion Eisenstadt. Ten list był do niej. Nigdy go jednak nie wysłałam, bo pomyślałam, że jest… niestosowny i trochę makabryczny.
Tą puentą zbiła mnie z tropu.
– Napisałaś go do swojej terapeutki? – zapytałem sceptycznie.
– Mogę ci dać jej numer telefonu, jeśli chcesz. Już wcześniej pisałam do niej listy.
Czy to prawda? – zastanowiłem się. Czy Julia po prostu szukała pomocy u różnych osób, w tym także u Northa i swojej psychoterapeutki? Czy to możliwe, że dla mnie przeznaczyła inną, bardziej znaczącą rolę w swoim życiu, taką, jaką ja przeznaczyłem dla niej? Bardzo chciałem, żeby to była prawda.
– Nie potrzebuję jej numeru – odparłem.
Julia przeczytała list i spojrzała na mnie.
– Tego dnia byłam bardzo przygnębiona – wyznała.
Ta uwaga pozwoliła mi zręcznie przejść do drugiej sprawy, która mnie martwiła.
– Ostatnia linijka sugeruje, że myślałaś o śmierci – zauważyłem.
– W ten elegancki sposób pytasz mnie, czy nie myślałam, żeby zabić swoje córki?
– Proszę, zrozum. Muszę cię o to zapytać…
– Czułam się tak, jakby moje życie było skończone. Jakbym się sprzedała Darwinowi. Jesteś zadowolony z takiej odpowiedzi? Myślałam, że gorzej już być nie może, dopóki… – Walczyła, żeby się nie rozpłakać. – Dopóki nie straciłam Brooke – wykrztusiła.
– Możemy porozmawiać o tym później.
Odchrząknęła.
– Może się o to prosiłam. Może Bóg chciał mi dać nauczkę. Wystarczyło odejść. Ale byłam słaba. Żałosna. Zależało mi na tym cholernym domu, dziełach sztuki i tych wszystkich bzdurach.
– Ale dowiedziałaś się, co naprawdę liczy się w życiu. Osiągnęłaś o wiele więcej niż większość ludzi. – Nie mogłem wyjść z podziwu, że tak szybko znów zacząłem się o nią troszczyć.
– Jeśli cię straciłam, powiedz mi to teraz – poprosiła.
Zabrzmiało to jak ultimatum. A może Julia chciała mi dać do zrozumienia, że nie zniesie niepewności w tej sprawie. Straciła Brooke. Jej małżeństwo legło w gruzach. Billy mógł trafić na resztę życia do więzienia. Tess znajdowała się na granicy życia i śmierci. Nietrudno było zrozumieć, że Julia chciała wiedzieć, czy może na mnie liczyć. Po co miałem ją zwodzić, skoro moje serce jednoznacznie odpowiedziało na to pytanie.
– Nie. Nie straciłaś – odparłem.
Rzuciła mi się w ramiona, jej palce głaskały mnie po plecach. Nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego z inną kobietą. Jej pieszczoty balansowały na cienkiej granicy oddzielającej czysty erotyzm od zwykłej czułości. A ja rozpaczliwe potrzebowałem jednego i drugiego.
– Spędzisz ze mną noc? – spytałem.
Spojrzała na Tess.
– Chciałabym zostać z nią jeszcze jakiś czas. Wezmę taksówkę i przyjadę do ciebie później.
– W takim razie do zobaczenia.
Byłem śmiertelnie zmęczony, ale postanowiłem, że zanim wyjdę, zajrzę jeszcze do Lilly. Następnego dnia miałem być na Nantucket, a przy tym tempie, w jakim stan Lilly się poprawiał, mogłem się spodziewać, że niedługo zostanie wypisana.
Lilly siedziała w fotelu przy łóżku i patrzyła przez okno. Kręcone blond włosy związała z tyłu czarną wstążką. Zapukałem w drzwi do jej pokoju. Spojrzała na mnie i na powrót przybrała swoją milczącą pozę.
– Mogę wejść? – zapytałem.
Wzruszyła ramionami.
Poczułem się, jakbym zrobił coś złego – coś, co sprawiło, że Lilly straciła do mnie zaufanie. Ale nie miałem pojęcia, co to było. Nie zdradziłem tego, co przeżywa, jej rodzinie. Nawet lekarzom, którzy się nią opiekowali, nie przedstawiłem w szczegółach klinicznego obrazu jej przypadku. Ilekroć jej to obiecałem, przychodziłem do niej. Czyżby wciąż się na mnie boczyła za to, że nie chciałem już prowadzić jej terapii?
To, że ci się wydaje, iż straciła do ciebie zaufanie, niekoniecznie oznacza, że rzeczywiście je straciła - odezwał się mój wewnętrzny głos.
To prawda. Nawet podczas najkrótszej terapii psychiatra jest białym ekranem, na który pacjent rzutuje swoje uczucia do osób zajmujących ważne miejsce w jego życiu. Milczenie Lilly i wyrażający rezerwę język ciała mogły się odnosić do mnie, ale równie dobrze mogły być odzwierciedleniem złości na kogoś innego, jak na przykład męża lub dziadka.
Wszedłem do pokoju. Zobaczyłem, że Lilly jest podłączona tylko do dwóch kroplówek. Noga, choć wciąż obandażowana, wyglądała na mniej opuchniętą. Twarz miała mniej bladą. Jej stan stopniowo się poprawiał.
Wzięła głęboki wdech i nie odwracając twarzy od okna, powoli wypuściła powietrze. Po błękitnych jak niebo oczach było widać, że jest wzburzona.
– Ten pieprzony skurwysyn – odezwała się. – Przez tyle lat… On naprawdę mnie rżnął.
Usiadłem na fotelu obok niej.
– O kim mówisz? – zapytałem, choć znałem odpowiedź. W umyśle Lilly następowała zmiana emocji: pogardę dla siebie zastępowała wściekłość na dziadka.
Potrząsnęła głową. Przez jej piękną twarz przeszła jakby fala obrzydzenia. Z trudem przełknęła ślinę.
– Byłam małą dziewczynką, a on mną manipulował, żeby sobie dogodzić.
– Rozmyślałaś o dziadku.
– Tak, przypomniałam sobie jego głupie uwagi – odparła, wciąż patrząc przed siebie. – To, jak mnie sprawdzał.
Milczałem, czekając, aż zechce się podzielić ze mną swoimi wspomnieniami.
Popatrzyła na mnie. Przez kilka sekund nie padło ani jedno słowo.
Nie przerywałem milczenia. Chciałem, żeby wiedziała, iż to od niej zależy, co powie, a co zachowa dla siebie.
– Moja przyjaciółka Betsy skończyła dziewięć lat – odezwała się w końcu. – Byłam w tym samym wieku co ona. Pamiętam, że ubierałam się na przyjęcie urodzinowe. Było lato i matka pomagała mi włożyć jasnożółtą sukienkę w motylki haftowane białą nitką. Domyślam się, że widać mi było przez nią bieliznę. Różowe bawełniane majtki. – Przewróciła oczami. – Pamiętam, jak dziadek przyglądał mi się z głupawym uśmieszkiem. – Zacisnęła dłonie w pięści. – A potem powiedział: „Jak będziesz nadal nosiła sukienki, przez które będzie ci widać majtki, chłopcy nie będą mogli oderwać od ciebie wzroku. Ja bym nie potrafił”.
On by nie potrafił. On gapiłby się na majtki swojej wnuczki.
– Pamiętasz, jak się wtedy czułaś? – zapytałem.
– Starałam się to sobie przypomnieć, ponieważ mówiłeś, że nie powinnam odsuwać od siebie tych obrazów. – Urwała, żeby zebrać myśli. – Częściowo czułam się pewnie głupio, bo nie rozumiałam, o czym on, do diabła, mówi. Kogo miałoby obchodzić, jaką noszę bieliznę. Ale po tym, jak na mnie patrzył, wiedziałam, że robię coś, co mu się podoba, a przynajmniej coś, co przyciąga jego uwagę. Byłam więc trochę dumna, ale również zawstydzona. – Pokręciła głową z niesmakiem. – Pamiętam, jak powiedział „majtki”. Tak, jakby… smakował to słowo.
Chciałem, żeby jej obrzydzenie trwało, żeby otworzyła swoje emocjonalne rany i pozbyła się toksyn zatruwających jej umysł.
– Podobało mu się to. I podniecało go – zauważyłem.
Zamknęła oczy. Zamiast się rozzłościć, zarumieniła się.
– Jest w tym coś osobliwego: mojemu mężowi też się chyba to podoba. Podczas miesiąca miodowego poprosił mnie, żebym pozwoliła mu na siebie patrzeć… w majtkach.
– Zgodziłaś się?
Skinęła głową, wstydliwie.
– Chciał cię oglądać w samych majtkach? – zapytałem, starając się ją zachęcić, by powiedziała coś więcej.
Jej policzki stały się karmazynowe.
– Jak się dotykam – powiedziała szybko.
Poczułem, że mamy za sobą dopiero połowę drogi. Lilly nie miała pretensji do męża, że lubi patrzeć na jej ciało. Miała pretensje do siebie i karała się, wstrzykując sobie zarazki. A przyczyną jej patologicznego zachowania był wstyd.
– A co ty o tym myślałaś? – zapytałem. – Lubiłaś, gdy patrzył na ciebie, jak to robisz? Gdy się dotykasz?
– Myślę, że tak. To znaczy… – Przerwała sobie w połowie zdania. – No wiesz.
– Miałaś orgazm – domyśliłem się.
– Ale potem, zaraz potem, czułam obrzydzenie.
– Jasne. – Lilly miała kłopot z oddzieleniem swojego dorosłego życia erotycznego od budzących w niej wstyd, strach i obrzydzenie słów i spojrzeń o podtekście seksualnym, na które wystawiona była w dzieciństwie przez dziadka. – Musi upłynąć trochę czasu, zanim nabierzesz dystansu do tych spraw, które ci się kojarzą z dziadkiem, i będziesz mogła się cieszyć małżeństwem. Przypuszczalnie będziesz doznawała wielu sprzecznych uczuć i musisz dać sobie czas, by przejść nad nimi do porządku.
– Ale to nastąpi? Uporam się z nimi?
– Tak.
– Zadzwoniłam do gabinetu doktora Jamesa. Jestem z nim umówiona na wizytę jeszcze w tym tygodniu.
– Cieszę się. – Byłem zadowolony, że będzie kontynuowała terapię u Teda. Poczułem także ukłucie żalu, że sam przestałem się z nim spotykać. Brakowało mi go – jego klarownego myślenia i wprawy. Przydałaby mi się jego rada w sprawie Julii. – On ci pomoże zinterpretować następne zdarzenia, jakie ci się przypomną. Możesz mu całkowicie zaufać.
– Spróbuję. – Po tym, jak na mnie spojrzała, widać było, że bardzo potrzebuje wsparcia i że łatwo ją zranić. – Zajrzysz jeszcze do mnie? Lekarze mówią, że zostanę tu kilka dni. Bardzo by mi pomogło, gdybym wiedziała, że przez ten czas nie będę zdana tylko na autopilota.
– Radzisz sobie coraz lepiej, ale obiecuję, że zajrzę jeszcze do ciebie, nim cię wypiszą do domu.