175175.fb2
Złapałem taksówkę i wróciłem do Chelsea. Próg mieszkania przekroczyłem o dwudziestej pierwszej siedemnaście, a trzy minuty później miałem już z informacji telefonicznej numer doktor Marion Eisenstadt. Zadzwoniłem do jej gabinetu i przekonałem sekretarkę, żeby poprosiła panią doktor do telefonu. Musiałem czekać dobre pięć minut.
– Doktor Eisenstadt – usłyszałem w końcu w słuchawce. Głos brzmiał młodziej, niż się spodziewałem.
– Mówi doktor Clevenger z Bostonu – przedstawiłem się. – Jestem psychiatrą, który zajmuje się rodziną Darwina Bishopa z Nantucket.
– Tak?
– Dzwonię, żeby…
– Jest pan psychiatrą sądowym – przerwała mi. – Czy to sprawa kryminalna?
Sława nie zawsze jest zaletą.
– Nie w sensie formalnym. Bishopowie poprosili mnie, żebym zbadał ich syna, Billy’ego. Teraz staram się zebrać jak najwięcej informacji o rodzinie, aby stworzyć sobie pełny obraz sytuacji, zanim zacznę zeznawać w sądzie.
– W porządku – rzuciła powściągliwie Eisenstadt.
– Julia Bishop powiedziała mi, że się u pani leczy. Zaproponowała, żebym do pani zadzwonił.
Minęło kilka sekund.
– Nie sądzę, abym mogła panu coś powiedzieć bez zgody pani Bishop.
Poczułem, że spadł mi ogromny ciężar z serca. Po pierwsze Eisenstadt w ogóle istniała, a po drugie wyglądało na to, że Julia jest jej pacjentką.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Nie mieliśmy czasu, żeby wszystko załatwić oficjalnie. Pewnie pani wie, że Billy jest wciąż na wolności. Kontaktował się ze mną przez telefon. Wszystko, co mi pani powie, może się okazać pomocne: albo teraz, żeby go złapać, albo później w sądzie.
– Jak na przykład co?
– Na przykład na temat jego relacji z rodziną – rzuciłem od niechcenia. – Od dawna Julia Bishop leczy się u pani?
– Bywa u mnie od czasu do czasu – odparła Eisenstadt. W jej głosie wciąż pobrzmiewała ostrożność.
– O ile wiem, w lecie mieszka na Nantucket.
Upłynęło kolejnych kilka sekund.
– W takim razie bywa u mnie częściej, niż można by się spodziewać. Myślę, że spotkałyśmy się wszystkiego cztery czy pięć razy. Ale naprawdę tylko tyle mogę panu powiedzieć.
Moje zaufanie do Julii gwałtownie spadło i znów zrobiło mi się ciężko na sercu. Usiadłem.
– Nie sądziłem, że tych spotkań było tak mało. Ale może mimo to udało się pani na tyle dobrzeją poznać, że…
– Jeśli będzie pan miał zgodę pani Bishop, z przyjemnością udostępnię panu jej kartotekę.
– Łącznie z listami? – zapytałem.
Eisenstadt milczała.
– Pani Bishop wspomniała, że pisała do pani od czasu do czasu. – Czułem, że mój głos zaczyna brzmieć jak podczas przesłuchania, i zdawałem sobie sprawę, że Eisenstadt również to słyszy.
– Bez pisemnej zgody pacjenta nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć, że w jego kartotece są jakieś dokumenty – powiedziała stanowczo. – Takie jest prawo. Nie wątpię, że zna pan je równie dobrze jak ja.
– Rozumiem. – Spróbowałem innej taktyki. – Czy pani Bishop musi wyrazić zgodę dotyczącą listów, czy wystarczy ogólna zgoda na ujawnienie informacji?
– Nic więcej nie mogę powiedzieć – odparła, tym razem chłodno.
– Oczywiście. Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas. Będę z panią w kontakcie.
– Proszę bardzo. Z przyjemnością z panem porozmawiam. – Odłożyła słuchawkę.
Stałem, w jednej ręce trzymając słuchawkę, a drugą pocierając oczy. Wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby podczas czterech lub pięciu godzin spędzonych w gabinecie doktor Eisenstadt Julia mogła z nią nawiązać tak bliski kontakt, by napisać o niej, że „podtrzymuje ją na duchu”, że „bez przerwy” myśli o chwilach, które spędziły razem, i że tylko „myśl o ponownym spotkaniu” przywraca jej chęć życia. Tym bardziej że Eisenstadt była kobietą, a więc reprezentowała nie tę płeć, z którą Julia najchętniej nawiązywała intymne kontakty.
Julia miała innego kochanka. Nie wiem, co mnie bardziej martwiło: sam fakt czy to, że mnie okłamała. W każdym razie w dochodzeniu pominięto ważny wątek: nie przesłuchano mężczyzny, z którym sypiała, gdy zamordowano Brooke.
Kto wie, jakie rewelacje przyniosłoby takie przesłuchanie? A jeśli Julia planowała wspólne życie z kochankiem, które to plany zniweczyła jej ciąża? Może uznała Brooke i Tess za główną przeszkodę w rozpoczęciu nowego życia z innym mężczyzną?
Albo przeciwnie, może to jej kochanek uznał bliźniaczki za przeszkodę na swej drodze? Mężczyźni są gotowi na wszystko, by zdobyć Julię.
Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. Potrzebowałem lepszych wieści. Jakiejś małej ulgi w problemach. Wykręciłem numer komendy głównej bostońskiej policji i poprosiłem do telefonu Arta Fieldsa. Czułem się tak, jakbym pociągał za dźwignię jednorękiego bandyty po wrzuceniu doń ostatniej monety. Fields zgłosił się po minucie.
– Mówi Frank Clevenger – powiedziałem.
– Cieszę się, że cię słyszę.
– Wiesz już, czyje odciski były na negatywie? – spytałem.
– Tylko jednej osoby – rzekł niepewnie Fields. – Darwina Bishopa.
Poczułem się, jakbym zgarnął główną wygraną. Ale w głosie Fieldsa nie było triumfu.
– Nie słychać, żebyś był zadowolony – stwierdziłem.
– Bo nie ma na nim żadnych innych odcisków. Ani Billy’ego Bishopa, ani niczyich innych. Lepiej bym się czuł, gdybym znalazł na nim choćby jeden nie zidentyfikowany odcisk, na przykład osoby, która go wywoływała, jakiegoś sprzedawcy, tego, kto zrobił zdjęcia i dał film Bishopowi. Kogokolwiek.
– O ile się nie mylę, ludzi, którzy wywołują filmy, uczy się, żeby trzymali je za krawędzie. Niektórzy noszą też chyba rękawiczki.
– Ale wielu z nich to olewa. Zastanawiam się, czy przypadkiem ktoś nie zadał sobie trudu, by wyczyścić negatyw, zanim dotarł on do Bishopa. A jeśli tak, to dlaczego.
– Chyba że to zbieg okoliczności. Na przykład jeden z ochroniarzy Darwina zrobił film, zaniósł go do wywołania i przyniósł szefowi negatywy w kopercie, tak że nikt w ogóle nie dotykał jego powierzchni.
– Oczywiście, to możliwe. Czasem zdarza się, że wszystko idealnie ze sobą współgra, ale byłbym pewniejszy, gdybym znalazł w tle jakiś fałszywy dźwięk.
– Zgoda. Czy przekazałeś wyniki Andersonowi?
– A powinienem?
Pytał, czy można mu zaufać, zważywszy na to, co zobaczył na zdjęciu. Ale zadając mi to pytanie, pomógł mi zrozumieć, że wciąż ufam Andersonowi. Uwierzyłem w jego historię o magnetycznym uroku Julii, który sprawił, że stracił dla niej głowę. Miała taką moc. Teraz było to dla mnie najzupełniej oczywiste.
– Tak – odparłem natychmiast. – Wszystkie informacje muszą przechodzić przez niego.
– W takim razie zrobię to.
– Będę ci bardzo wdzięczny.
– Nie ma za co. Pracuję dla każdego, kto zjawi się tu z odpowiednimi referencjami, ale lubię to robić dla ludzi, którzy rzeczywiście chcą poznać prawdę. Trzymaj się. – Odłożył słuchawkę.
Na pewno negatyw stanowiłby mocniejszy dowód, gdyby był trochę bardziej zabrudzony. Mimo to Darwin Bishop dobrze pasował do roli zabójcy Brooke. Tylko jego odciski palców znajdowały się na negatywie. Naciskał na Julię, żeby przerwała ciążę. Mógł liczyć na pieniądze z polisy ubezpieczeniowej bliźniaczek, był w przeszłości skazany za znęcanie się nad rodziną i zażądał od Julii fiolki z nortryptyliną.
Dochodziła dziesiąta, więc Julia powinna wkrótce się zjawić. Musiałem się przespać, choćby przez pół godziny. Zagłębiłem się w fotel, z którego miałem widok na Tobin Bridge, i patrząc na punkciki świetlne poruszające się po łuku mostu, zapadłem w sen.
Dziesięć minut później mój telefon znów zadzwonił. Spojrzałem na wyświetlacz. Komórka Andersona. North chciał mnie pewnie poinformować, czyje odciski palców Fields znalazł na negatywie. Nie miałem ochoty odbierać, ale wiedziałem, że unikanie Andersona niczego nie rozwiąże. Podniosłem słuchawkę.
– Słucham.
– Jak się czujesz?
– Dobrze – odparłem trochę bardziej sztywno, niż zamierzałem. – A co u ciebie? Zignorował pytanie.
– Złapali Billy’ego – oświadczył. – Chłopak chce się z tobą zobaczyć.
– Złapali? Wszystko z nim w porządku?
– Zdaje się, że tak, poza tym, że jest wycieńczony. Niewiele jadł i mało spał przez ten czas.
– Gdzie go znaleźli?
– W Queens. Na LaGuardii. Miał właśnie wejść na pokład samolotu do Miami.
– Jak mu się udało wymknąć policji i wydostać z wyspy?
– Przypuszczalnie wyjechał zaraz po włamaniu.
– Polecę do Nowego Jorku najbliższym samolotem.
– Nie musisz. Policja stanowa przenosi Billy’ego do Zakładu Karnego Hrabstwa Suffolk. To w samym centrum Bostonu. Bez problemu mogę cię tam wprowadzić. Został aresztowany i zarzuca mu się zabójstwo pierwszego stopnia, usiłowanie zabójstwa i całą masę pomniejszych przestępstw: włamanie, kradzież, ukrywanie się przed wymiarem sprawiedliwości. Jutro wielka ława przysięgłych ma zadecydować, czy postawić go w stan oskarżenia. Jeśli to zrobi, Billy będzie sądzony jak dorosły. Grozi mu dożywocie.
– Czy ma adwokata?
– Na razie tylko z urzędu. Darwin Bishop nie chciał nikogo wynająć. Może nie ma pieniędzy. Dobrze by było, gdybyś porozmawiał z Julią i wysondował, czy mogłaby mu pomóc.
Wiem, kiedy ktoś przychodzi do mnie z gałązką oliwną. Anderson oddawał mi Julię.
– Wspomniałem jej o Carlu Rossettim. To genialny facet. I znam go niemal tak długo jak ciebie. Możemy mu zaufać. – Chciałem powiedzieć Andersonowi głośno i wyraźnie, że wyciągam rękę do zgody.
– Dzięki, Frank – odparł. Odczekał kilka sekund. – Billy’emu potrzebny jest ktoś taki jak Rossetti. O’Donnell i prokurator są przekonani, że dopadli właściwego faceta. Zrobią z niego potwora w mediach, tak że nim przekroczy próg sądu, zostanie okrzyknięty wrogiem publicznym numer jeden.
Tak się składa, że ich „właściwy facet” jest jeszcze chłopcem, pomyślałem sobie. Skoro można sądzić dzieci jak dorosłych, to czemu nie stawiać przed sądem niedojrzałych pięćdziesięciolatków jako nieletnich? Kolejny przykład jednostronnego myślenia w ustawodawstwie stanowym.
– Czy rozmawiałeś z Fieldsem? – zapytałem, zmieniając temat.
– Owszem. Wiele, łącznie z negatywem, wskazuje na to, że zabójcą jest nasz stary dobry Darwin, ale to wszystko poszlaki. Prokurator wychodzi z założenia, że jego koronnym dowodem jest włamanie się Billy’ego do domu. Wygra sprawę, jeśli uda mu się przekonać przysięgłych, że włamanie i zatrzymanie akcji serca u Tess nastąpiły w zbyt krótkim odstępie czasu, żeby to był zbieg okoliczności. Ukrywanie się przed wymiarem sprawiedliwości również nie przemawia na korzyść Billy’ego.
– Tak – zgodziłem się. – Nie przemawia.
– To wszystko?
– Rozmawiałem z Julią o liście.
– I co powiedziała?
– Że napisała go do swojej psychoterapeutki, Marion Eisenstadt, która ma gabinet na Manhattanie.
– Możesz to sprawdzić?
– Już do niej dzwoniłem. Nie zdradzi mi żadnych szczegółów bez zgody Julii, ale wspomniała, że spotkała się z nią tylko cztery lub pięć razy.
– I co z tego?
– To, że list Julii brzmi tak, jakby pisała go do psychoterapeutki, z którą spotykała się pięć czy sześć razy, ale na tydzień, i to przez wiele tygodni.
– Owszem, tak brzmi, ale nie zapominaj, z kim mamy do czynienia.
– To znaczy?
– Julia wzbudza w ludziach niezwykle silne uczucia, niezwykle szybko. Może to działa w obie strony.
– Niby że sama nawiązała silną więź z psychiatrą podczas terapii? Natychmiastowe przeniesienie?
– Ty jesteś psychiatrą, ale wydaje się to możliwe.
– Owszem – zgodziłem się. – Ale bardziej prawdopodobne, że był to list do innego mężczyzny.
– Z którym chcielibyśmy porozmawiać.
– Jeśli kiedykolwiek dowiemy się, kim jest.
Anderson milczał przez kilka sekund.
– Nie jesteś tym specjalnie zachwycony, mam rację?
– Masz – odparłem. – Chyba tak. – Nie do końca jednak wierzyłem w to, co mówiłem. O dziwo, wciąż się łudziłem, że Julia to kobieta o skomplikowanej przeszłości, która w końcu postanowiła na stałe związać się z jedną osobą – ze mną. Pragnąłem jej wybaczyć… niemal wszystko.
– Wracasz do szpitala, żeby z nią pomówić? Chciałbym wiedzieć, co powie na to, że rozmawiałeś z jej lekarką.
Wolałem się nie przyznawać, że Julia wybiera się do mnie.
– Jakoś się spotkamy. – Nawet dla mnie nie zabrzmiało to najlepiej.
– Twoja decyzja. Tylko uważaj. Ostatnim razem miałeś szczęście. Mogłeś zginąć.
– Będę uważał. – Zdałem sobie sprawę, że odzywa się we mnie paranoik. Nie mogłem się zorientować, czy Anderson mnie ostrzega, czy mi grozi. „Ostatnim razem miałeś szczęście. Mogłeś zginąć”. – Możesz mi załatwić widzenie z Billym o ósmej rano?
– Pewnie.
– Wkrótce się odezwę – powiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Byłem wykończony fizycznie i emocjonalnie. Czułem się pusty. Zamknąłem znowu oczy, łaknąc chwili snu.
Obudziłem się nagle i przez kilka sekund nie wiedziałem, gdzie jestem. Spojrzałem na zegarek: pierwsza dwadzieścia i ani śladu Julii. Wykręciłem numer Mass General, żeby sprawdzić, czy opuściła oddział telemetrii.
Telefon odebrała recepcjonistka.
– Mówi doktor Frank Clevenger. Chciałbym się dowiedzieć, czy pani Bishop wciąż jest u swojej córki Tess.
– Może pan poczekać?
– Oczywiście.
Upłynęła prawie minuta. Zacząłem się denerwować, czy coś nie stało się z Tess. W końcu w słuchawce usłyszałem głos Johna Karlsteina.
– Frank?
– Słucham. – Zastanowiło mnie, czemu wciąż zajmuje się Tess, skoro mała nie leży już na oddziale intensywnej opieki, ale wiedziałem, że nie wróży to nic dobrego.
– Mieliśmy mały problem z Tess. Załatwiałem jeszcze u siebie ostatnie sprawy, więc mnie wezwano.
Zamknąłem oczy.
– Jaki problem?
– Wystąpiły u niej zaburzenia oddychania. Tempo zmalało do ośmiu razy na minutę, a stężenie tlenu we krwi spadło do siedemdziesięciu siedmiu procent. Nie chciałem jej zakładać maski tlenowej, bo obawiałem się, że jeszcze bardziej stłumimy u niej odruch oddechowy. Przez jakieś dwadzieścia minut sami wstrzymywaliśmy oddech, czekając, co się stanie. A potem wszystko wróciło do normy. Wygląda na to, że teraz wszystko z nią w porządku. Stężenie tlenu wróciło do dziewięćdziesięciu pięciu procent.
– Co się stało?
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Może doszło do jakichś drobnych komplikacji neurologicznych, które spowodowały zaburzenia oddychania. Może oprócz nortryptyliny zatruła się czymś jeszcze. A może była to jedna z tych rzeczy, które pojawiają się ni stąd, ni zowąd, jak cię ostrzegałem. Pacjentów raz reanimowanych często znów trzeba reanimować.
– Czy jest tam Julia Bishop? – spytałem, dodając do imienia nazwisko, aby wyglądało, że nasze stosunki mają charakter oficjalny.
Do jego głosu wkradła się nuta zakłopotania.
– Wyszła jakiś czas temu, zanim się to zaczęło.
– Ciągle się nią martwisz? To znaczy jej stosunkiem do dziecka?
– Nie wiem, czy się martwię. Ale parę razy złapałem się na tym, że myślę o diagnozie, którą postawiła Caroline Hallissey. Krótko mówiąc, sądzę, że nic złego by się nie stało, gdyby lekarz małej poprosił o dwudziestoczterogodzinną opiekę dla Tess. – Odchrząknął. – Mógł to być zwykły przypadek. Takie rzeczy się zdarzają. Miałem pacjentów, którzy wyglądali, jakby za chwilę trzeba ich było reanimować, a potem wracali do siebie i nigdy więcej nie mieli problemów.
– Ale równie dobrze mógł to nie być przypadek – powiedziałem, po części do siebie.
– Jest mnóstwo leków, które powodują zaburzenia oddychania. Ativan, klonopin. Często przepisuje się je ludziom cierpiącym na depresję. – Mówiąc to, miał na myśli Julię. – Dla pewności zrobimy badanie toksykologiczne krwi.
– Dobra myśl.
– Wiedziałem, że zrozumiesz. Dzwoń, kiedy zechcesz. Ja niedługo stąd wyjdę, w każdym razie mam taką nadzieję, ale powiem dyspozytorowi, żeby cię zawiadomił, gdyby się coś zmieniło. Masz pager?
– Oczywiście.
– Jak mogłem w ogóle pytać.
Rozłączyliśmy się. Nie podobało mi się, że zaburzenia oddychania u Tess pojawiły się tuż po wyjściu Julii z oddziału. Karlsteinowi najwyraźniej również się to nie podobało. Nie było jednak żadnego powodu, a tym bardziej dowodu, by myśleć, że oba te zdarzenia coś łączy. Przynajmniej jak dotąd. Badanie toksykologiczne wykaże, czy we krwi Tess został ślad innego leku.
Niecałe dwie minuty później rozległ się dzwonek u drzwi. Podszedłem do domofonu.
– Słucham? – powiedziałem.
– Przepraszam, że się spóźniłam – usłyszałem głos Julii. – Masz jeszcze dla mnie czas?
– Przecież wiesz, że tak – odparłem i wpuściłem ją do środka.
Wydała mi się bardziej odprężona niż ostatnio, wciąż zapewne nie wiedziała ani o ostatnich problemach Tess, ani o aresztowaniu Billy’ego. Mnie jednak daleko było do zrelaksowania. Nie staliśmy długo przy drzwiach.
– Zrobić ci kawy? Drinka? – zaproponowałem, idąc do kuchni.
Przeszła przez mieszkanie i zatrzymała się przed oknem.
Spojrzała na rozświetloną panoramę Bostonu.
– Na pewno nic nie chcesz?
Powoli się odwróciła. Na tle nocnego nieba wyglądała jak bogini.
– Po prostu zaprowadź mnie do łóżka, dobrze? – rzuciła zmęczonym głosem, który nawet w tych okolicznościach sprawił, że od razu wyobraziłem sobie, jak pomagam się jej rozbierać.
Przyglądałem się badawczo jej twarzy, szukając śladu lęku, ale nic nie zauważyłem. Trudno było sobie wyobrazić, że przed chwilą próbowała zabić córkę.
– Musimy porozmawiać – oświadczyłem.
Wzięła głęboki oddech i przysiadła na skraju łóżka.
– Powiedziałam ci już na temat Northa wszystko, co było do powiedzenia. Ale jeśli chcesz, pytaj od nowa.
– Nie chodzi o Northa. – Podszedłem do niej i odruchowo, jakbym nie potrafił zachować wobec niej dystansu, wyciągnąłem rękę. Ujęła ją. Kiwnąłem głową w stronę kanapy. – Usiądźmy tam.
Wiedziona matczynym instynktem, musiała wyczytać z mojej twarzy, że chodzi o Tess – chyba że wiedziała, co się z nią stało, bo sama się do tego przyczyniła.
– Coś złego wydarzyło się w szpitalu, tak?
– Teraz już wszystko jest w porządku. – Podprowadziłem ją do kanapy. Usiedliśmy blisko siebie.
– Co się stało? – rzuciła z napięciem w głosie. – No, powiedz.
– Wszystko w porządku. Zadzwoniłem na telemetrię, bo nie wiedziałem, co się z tobą dzieje, i ku mojemu zdziwieniu do telefonu podszedł doktor Karlstein.
– Doktor…
– Zawołano go do Tess, bo wystąpiły u niej zaburzenia oddychania.
Julia ukryła twarz w dłoniach. – Nic jej nie jest?
– Nie – powiedziałem zdecydowanie. – Oddech wrócił całkowicie do normy.
– Jadę tam. Odwieziesz mnie?
– Poczekaj. Nic jej nie jest. Naprawdę. – Położyłem jej rękę na kolanie i poczułem, że szybciej oddycham. Dziwne. Mimo ognia, jaki płonął dookoła nas, energia między nami wciąż zachowała wybuchową siłę. – Daj mi skończyć.
Julia przypatrywała mi się spanikowanym wzrokiem.
– O Boże, nie mówisz mi wszystkiego.
– Nie chodzi o Tess. – Zrobiłem pauzę. – Znaleźli Billy’ego. Był na LaGuardii, czekał na samolot do Miami.
Odetchnęła z ulgą.
– Przynajmniej jest bezpieczny.
– Przewożą go do więzienia w Bostonie. Jutro się z nim zobaczę.
Potrząsnęła głową.
– Nie powinien spędzić nawet jednego dnia w takim miejscu. Przecież jest niewinny. Teraz nie mam co do tego wątpliwości.
Zabrałem rękę i pokiwałem głową.
Julia spojrzała na mnie z troską w oczach.
– Coś jeszcze?
– Nic – odparłem, ale westchnienie, jakie przy tym wydałem, zaprzeczało temu. – Miałem okazję porozmawiać z Marion Eisenstadt.
Julia spojrzała na mnie z osłupieniem.
– Żartujesz.
– Jeśli ten list nie był do niej, to mi powiedz.
– Nie wierzę, że mogłeś jej tym zawracać głowę. Za moimi plecami.
– Powiedziała, że odbyła z tobą cztery lub pięć sesji. To wszystko.
– Nie powiedziała ci o listach.
Czyżby Julia blefowała?
– Nie. Oświadczyła, że musi mieć do tego twoją pisemną zgodę. – Pozwoliłem, żeby ta niezbyt subtelna aluzja zawisła w powietrzu.
– Chcesz, żebym podpisała tę zgodę, byś mógł zajrzeć do mojej kartoteki i udowodnić, że się nie pieprzyłam z innym facetem? Chyba żartujesz?
– Chcę tylko, żebyś była ze mną szczera. Możesz mi zaufać. Potrząsnęła głową w niemym rozczarowaniu. Jej oczy wypełniły się łzami.
– Jeśli napisałaś ten list do kogoś innego, muszę porozmawiać z tą osobą w ramach dochodzenia. Nie mogę zapomnieć…
Znów na mnie spojrzała. W jej oczach zapłonął gniew i wymiótł z nich wszelki smutek.
– Otóż to. Nie możesz o tym zapomnieć. Nie możesz zapomnieć o przeszłości i myśleć o naszym wspólnym życiu. Gdzie się obrócisz, widzisz zjawy moich kochanków. Bo do zazdrości nie potrzeba odwagi. Ona jest potrzebna, by zaakceptować drugą osobę. Pokochać ją. Ale ty nie potrafisz nikogo kochać.
Postanowiłem brnąć dalej, pomimo że diagnoza, którą postawiła Julia, dała mi nieco do myślenia.
– Trudno mi jednak uwierzyć, że po czterech czy pięciu sesjach…
– Nie muszę ci niczego udowadniać. I tak uwierzysz w to, co sobie wmówisz. – Wstała. – To głupota. Oboje jesteśmy głupcami. Muszę być z córką.
Nie byłem wcale pewny, czy chcę, żeby wyszła. Bo nawet jeśli kłamała, to na temat moich skomplikowanych stosunków z mężczyznami. A moje życie uczuciowe też bynajmniej nie było proste. Może miała rację. Może jak zwykle zawahałem się u progu emocji, która umykała mi przez całe życie: bezwarunkowej miłości. Julia ruszyła ku drzwiom.
– Nie odchodź – poprosiłem.
Zatrzymała się, ale nie odwróciła w moją stronę.
– To ty odszedłeś – odparła i podeszła do drzwi.
– Jest późno. Pozwól chociaż, żebym cię odwiózł.
Otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą.