175175.fb2
Sobota, 29 czerwca 2002
Przez kilka minut chodziłem po mieszkaniu, uważając, żeby trzymać się z dala od barku, i zastanawiając się, czy mam pobiec za Julią. Nie pobiegłem. Ale niewiele brakowało. Niezależnie od tego, czy mnie okłamała czy nie, wejrzała w moją duszę czy nie, dotarło wreszcie do mnie to, co przez cały czas chciał mi powiedzieć North Anderson: nie mogę trzeźwo patrzeć na tę sprawę, dopóki Julia ma na mnie tak przemożny wpływ.
Wziąłem słuchawkę i wykręciłem domowy numer Andersona. Chciałem mu powiedzieć o reakcji Julii. Odebrał po pierwszym dzwonku.
– Anderson – usłyszałem.
– Mówi Frank.
– Dobrze, że dzwonisz. Robi się nieprzyjemnie.
– Co się stało?
– Godzinę temu zadzwonił do mnie burmistrz Keene. Mam się zaraz z rana stawić u niego w biurze. Podejrzewam, że chce mnie zwolnić albo przynajmniej zagrozić zwolnieniem.
– Zwolnić cię?
– Prokurator okręgowy Harrigan i kapitan O’Donnell myślą, że aresztowali winnego, i chcą, żeby wszyscy stanęli murem za nimi. Wiedzą, że ja im pasuję jak pięść do nosa.
– O Jezu. Czy to znaczy, że ten Keene jest figurantem i tak naprawdę stoi za nim Bishop?
– Gorzej. Taką samą brudną robotę wykonałby dla każdego z dwudziestu sponsorów swojej kampanii. Szkoda, że sam mu nie rzuciłem patyka. – Umilkł na chwilę. – Obawiam się, że Bishop podesłał mu zdjęcie mnie i Julii. Wspomniał coś, że ma wątpliwości co do mojego „poczucia przyzwoitości”.
– Czyżby to był szantaż? Może powinieneś pójść do niego z ukrytym magnetofonem?
– Nie chciałbym teraz wszczynać sprawy federalnej, dosłownie czy w przenośni. Teraz zależy mi na tym, żebyś jeszcze raz mógł się zobaczyć z Billym, a potem stanął przed dziennikarzami tu, w Nantucket, i w Bostonie. Myślę, że powinieneś się podzielić z opinią publiczną swoimi wątpliwościami co do jego winy, oczywiście pod warunkiem że po przesłuchaniu wciąż jeszcze będziesz je miał.
– Kiedy mogę się z nim zobaczyć?
– Umówiłem cię na trzecią rano. Billy zostanie umieszczony w pojedynczej celi dla własnego dobra. Dziś w nocy przyjęcia nowych więźniów będą załatwiać moi przyjaciele. Masz zgodę na spotkanie z nim twarzą w twarz.
– Ja przyjadę, a co z tobą? Co zamierzasz zrobić jutro rano?
– Nie powiem, żeby to był dobry czas, by zasilić szeregi bezrobotnych, skoro Tina spodziewa się dziecka.
– Rzeczywiście, nie jest. – Wolałem, by Anderson się wycofał i dał mi wszystko wziąć na siebie. – Może po prostu siedź cicho. Pozwól, że to ja nagłośnię całą sprawę. Powiedz, że nie masz nade mną władzy. Możesz mnie nawet wylać, jeśli tak będzie lepiej wyglądało. Ja dalej pociągnę dochodzenie. Jestem pewien, że adwokat Billy’ego i tak wezwie mnie na świadka.
– Pewnie mógłbym się teraz wycofać, sęk w tym, że nie jestem w nastroju. Tak więc mam zamiar powiedzieć Keene’owi coś innego.
– Co takiego?
– Powiem mu, że ty i ja pracowaliśmy nad sprawami równie trudnymi jak ta, w o wiele bardziej niebezpiecznych miejscach, jak na przykład Baltimore, i że mieliśmy do czynienia z ludźmi, przy których Darwin Bishop, O’Donnell i Harrigan wyglądają jak drobne rzezimieszki, i że dziękujemy bardzo, panie burmistrzu, ale Frank Clevenger i ja o wiele bardziej wolimy nasz sposób rozwiązania tej sprawy niż pański. Życzę, kurwa, dobrego dnia.
Uśmiechnąłem się.
– Wątpię, żebyś po tym zachował pracę.
– Mam ważniejsze rzeczy do zachowania. Szacunek dla siebie, na przykład. Wiesz, że mam znowu zostać ojcem.
– Jestem po twojej stronie.
– Nigdy w to nie wątpiłem. O trzeciej u Billy’ego. Wszystko jest załatwione.
Próbowałem się nieco zdrzemnąć, ale skończyło się na tym, że tylko leżałem na łóżku w ubraniu i myślałem. Billy miał stanąć przed sądem oskarżony o morderstwo i usiłowanie zabójstwa, pomimo że inni domownicy nie byli wolni od podejrzeń. Oprócz Darwina cień wątpliwości padał na Garreta i Claire, a także, czy tego chciałem czy nie, na Julię.
Niepokoiłem się też o życie Tess, częściowo ze względu na jej stan zdrowia, a częściowo dlatego, że została otruta, gdy jeszcze trwało dochodzenie w sprawie morderstwa Brooke. Próba zabójstwa Tess, jak i napad na mnie, świadczyła o tym, że motyw, jakim kierował się morderca, popychał go do użycia przemocy, mimo dużego ryzyka zdemaskowania. Kierował nim (lub nią) pęd do zabijania. Ten nieodparty impuls nie wygaśnie u mordercy z chwilą aresztowania bądź skazania Billy’ego. Nie zniknie nawet wtedy, gdy zabójca osiągnie cel.
Na zegarze było dwadzieścia sześć po drugiej. Więzienie hrabstwa Suffolk znajdowało się piętnaście minut jazdy od mojego mieszkania. Wyobraziłem sobie, jak prowadzą tam Billy’ego z rękami i nogami skutymi kajdankami i wtrącają do zimnej celi, w której przyjdzie mu spędzić wiele nocy, nim stanie przed sądem. Rada, jaką mu dałem, gdy do mnie zadzwonił, żeby się poddał i zdał na wymiar sprawiedliwości, pewnie wydawała mu się w tej chwili zupełnie absurdalna. Może mimo wszystko miał rację, że wolał uciekać, niż stawiać na to, że North i ja zdołamy dokonać cudu i wygrać przy tak wysoko podbitej stawce.
Znów poczułem przypływ paranoicznych podejrzeń wobec Andersona. Wyjdę z mieszkania wczesnym rankiem, pojadę do Bostonu, zaparkuję gdzieś w pobliżu więzienia i będę szedł opustoszałymi ulicami do jego bramy. Jeśli to Anderson stał za zamachem na mnie i jeśli wcale nie zerwał z Julią… „Przestań krakać” – powiedziałem na głos. Próbowałem pomyśleć o czymś innym, ale podejrzliwość mnie nie opuszczała – mój wewnętrzny radar zamieniał nawet nieszkodliwe dane w dowód czyhających na mnie zagrożeń.
W końcu udało mi się zasnąć, ale obudziłem się ledwie po kwadransie, jeszcze bardziej zmęczony i obolały. Miałem wrażenie, jakby ktoś włożył mi klatkę piersiową w imadło i tak ścisnął, że przepona wydęła się jak balon.
Zwlokłem się z łóżka i poczłapałem do kuchni. Wypiłem szklankę mleka, żeby żołądek mi się nie buntował, gdy będę połykał następne dwie tabletki motrinu. Wziąłem je, a następnie zacisnąłem zęby i spróbowałem lekko rozprostować plecy, co niemal powaliło mnie na kolana, nim ból zelżał do znośnego poziomu.
Wsiadłem do pikapa i pojechałem w stronę Bostonu. Droga numer jeden była pusta, toteż szybko przemknąłem przez Tobin Bridge, pokonałem zakręty Storrow Drive i dotarłem do zjazdu prowadzącego do więzienia hrabstwa Suffolk.
Większość miejsc do parkowania przy więzieniu zajęła firma budowlana Boston’s Big Dig. Reszta była zarezerwowana dla pracowników zakładu karnego. Znalazłem wolne miejsce dopiero pięć przecznic dalej. Sięgnąłem po pistolet i stwierdziłem, że zostawiłem go w mieszkaniu. Akurat teraz.
Wysiadłem z pikapa i ruszyłem szybszym krokiem, niż szedłbym za dnia, raz po raz oglądając się za siebie. Uśmiechnąłem się na myśl, co Laura Mossberg powiedziałaby o moim zachowaniu – kolejne potwierdzenie stresu pourazowego, który po napadzie się jeszcze pogłębił.
Przecznicę od więzienia zastąpił mi drogę jakiś bezdomny. Twarz miał pokrytą kilkudniowym zarostem, oczy przekrwione, śmierdziało od niego alkoholem.
– Jesteś mi winien pieniądze – warknął.
Cofnąłem się o krok. Nikt nigdy tak interesująco nie prosił mnie o jałmużnę. Powiedziałem mu to, sięgając do kieszeni i popatrując, czy jego ręce nie znikną pod ubraniem i nie pokażą się z powrotem z bronią.
– Jesteś niedzisiejszy – rzekł. – Wszyscy teraz tak mówią.
Staliśmy nie dalej niż o ćwierć mili od szpitala Mass General.
– Dobrze byś zrobił, gdybyś wypił kawę i poszedł na detoks.
– Wolę piwo – odparł i mrugnął do mnie.
Wielu ludzi potraktowałoby tę szczerość jako pretekst, żeby nie dać mu ani centa, ale ja wiedziałem, jak to jest, gdy człowiek musi się napić piwa.
– Masz. – Podałem mu dwa dolary.
– Pożyczyłem ci pięć. Chcę mojego piątaka.
Uśmiechnąłem się.
– Uważaj, żebyś nie przeholował. Powodzenia.
Nie uszedłem dziesięciu jardów, kiedy usłyszałem za sobą kroki. Odwróciłem się i zobaczyłem, że ten bezdomny szybko się do mnie zbliża. Wzrok miał bardziej skoncentrowany, jedną rękę trzymał opuszczoną i ściskał w niej jakiś przedmiot, który błyszczał w świetle ulicznych lamp. Pomyślałem, żeby wziąć nogi za pas, ale zdążył się do mnie zbliżyć na pięć stóp.
Uśmiechnął się, ukazując garnitur idealnie białych, błyszczących zębów, co zdawało się dowodzić, że tylko udawał bezdomnego, a w istocie czatował na mnie. Podniósł rękę.
Cofnąłem się, przyjmując postawę wyjściową do walki karate, i czekałem, żeby podszedł jeszcze bliżej. Jeśli miał tylko nóż, powaliłbym go, zanim zdążyłby go użyć.
Zatrzymał się, opuścił ramię i powiedział:
– Przepraszam, że cię przestraszyłem. – Powoli podniósł srebrny krucyfiks. – Zapomniałem ci podziękować. Niech cię Bóg błogosławi. – Znów się uśmiechnął, pokazując imponujące zęby, po czym wskazał krucyfiksem na usta. – Tufts Dental. Robią zęby za darmo – powiedział, jakby czytał w moich myślach. – Wstawili mi je dziś rano. – Odwrócił się i ruszył w stronę Charles Street, pewnie na piwo, o którym mówił, a może świętować wstawienie nowych zębów, kto wie?
Odetchnąłem głęboko, poczekałem, aż serce zacznie mi normalnie bić, i znów ruszyłem w stronę więzienia. Może powinienem zadzwonić do Laury Mossberg, pomyślałem.
W pobliżu budynku więzienia zauważyłem ekipy telewizyjne. Właśnie zajmowały pozycje. Przyspieszyłem kroku. Nie chciałem rozmawiać o sprawie Billy’ego, póki nie przygotuję odpowiedniej riposty na historyjkę upichconą przez Bishopa, O’Donnella i Harrigana.
North Anderson rzeczywiście dołożył wszelkich starań, bym mógł się spotkać z Billym, toteż bez zbędnych ceregieli wydano mi przepustkę i identyfikator. Podpisałem się, przeszedłem przez bramkę wykrywacza metali, a potem przez troje stalowych drzwi, które kolejno natychmiast się za mną zatrzaskiwały.
Pomimo że wiele razy bywałem w więzieniach, nigdy nie pozbyłem się przygnębienia, które nawiedzało mnie podczas tych wizyt. Miałem wrażenie, jakby zalewała mnie fala pytań. Jakim zrządzeniem losu ci ludzie tu trafili? Czy ktoś pamięta ich jeszcze jako młodych, niewinnych, sympatycznych chłopców? Ale sedna sprawy dotykało to pytanie: Czemu zawdzięczam szczęście, że sam jeszcze chodzę po ulicach, że jestem wolnym człowiekiem? W przeciwieństwie bowiem do wielu innych ludzi, nie dostrzegałem dużej różnicy między mną a tymi mordercami, gwałcicielami i złodziejami. Mam wrażenie, że oddziela mnie od nich cienka i przezroczysta granica. I myślę, że oni też to czują. Ciągnie się za mną ta sama woń. Pomimo ciepłych słów, jakie czasem słyszałem od swojego brutalnego ojca, sympatii okazywanej mi przez nauczyciela w szóstej klasie, który mówił, że dokonam wielkich czynów, i innych miłych epizodów, jakie pamiętam, bez problemu mogę sobie wyobrazić, że jestem jednym z tych więźniów. Nachodziło mnie to, zwłaszcza gdy opuszczałem więzienie, oddawałem identyfikator i odbierałem od strażnika swoją legitymację. Byłem niemal pewny, że zaraz podniesie on palec i powie: „Chwileczkę”, po czym rozdzwoni się alarm, usłyszę tupot butów i zostanę zawleczony do celi wśród ogłuszającego hałasu, przez który z trudem przebije się wykrzykiwany wyrok: „Winny! Winny wszystkich zarzutów! Winny jak diabli!”
Skręciłem w długi, szeroki korytarz prowadzący do pokojów przesłuchań. W świetle jarzeniówek moja skóra przybrała trupią barwę. Każdy mój krok na podłodze pokrytej błyszczącym szarym linoleum odbijał się złowieszczym echem od śnieżnobiałych ścian z pustaków.
Na końcu korytarza czekał strażnik. Zaprowadził mnie do Billy’ego Bishopa, który już siedział przy małym stoliku w pokoju o wymiarach sześć na osiem stóp ze szklanymi drzwiami. Miał na sobie więzienny pomarańczowy strój z czarnym numerem namalowanym na piersiach. Na mój widok wstał. Wyglądał równie zdrowo jak w Payne Whitney, ale z jego postawy zniknęła zuchwałość.
– Szkoda, że nie pożyczył mi pan tych pieniędzy – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – Dawno by mnie tu nie było.
Posłałem strażnikowi uspokajające spojrzenie; skinął głową i wyszedł.
– Cieszę się, że u ciebie wszystko w porządku.
Billy ostentacyjnie rozejrzał się dookoła.
– To ma być w porządku?
Kiwnąłem głową w stronę stolika.
– Usiądźmy – zaproponowałem.
Usiadł, a ja naprzeciwko niego. Tak mocno zaciskał dłonie, że aż knykcie mu zbielały.
– Dziwne miejsce – powiedział wreszcie głosem, jak na szesnastolatka przystało, pełnym obaw.
– Owszem. – Zrobiłem pauzę. – Powiedz, jak się czujesz.
– Jak się czuję? Jestem skończony. – W jego oczach nie było dawnego ognia. – Win wygrał.
– Jeszcze nie – zaoponowałem. – Wciąż działamy.
Zamknął oczy i kiwnął głową.
– Zamknęli mnie w osobnej celi, bo jestem oskarżony o skrzywdzenie… zabicie dziecka. Zdaje się, że stawia mnie to na równi z facetami, którzy lubią uprawiać seks z dziećmi. Gdyby inni więźniowie mnie dopadli… – Urwał i spojrzał mi prosto w oczy.
Pobyt w więzieniu dla wielu ludzi jest trudny do wytrzymania, ale to nic w porównaniu z tym, gdy się jest pariasem w więziennej społeczności, obiektem prześladowań.
– Zapytam cię wprost. Czy masz coś wspólnego ze śmiercią Brooke i otruciem Tess?
Wytrzymał moje spojrzenie, nie mrugnąwszy okiem, i potrząsnął głową.
– Nie mam – stwierdziłem, choć wolałem, żeby on to powiedział.
– Było mi ich żal. Urodziły się w złym czasie, w złej rodzinie. Podobnie jak ja, który straciłem rodziców. Nie miałem żadnego powodu, by je skrzywdzić.
Kiwnąłem głową.
– Pomogę ci znaleźć adwokata. Tymczasem staraj się mieć stale zajęty umysł. I nie trać nadziei.
– Gra chyba skończona, nie sądzi pan?
– Jeszcze nie. Obiecuję ci.
Oczy Billy’ego zaszkliły się. Odwrócił wzrok, bym nie zauważył, że jest bliski płaczu. Potem wziął głęboki oddech i znów spojrzał na mnie.
– Mam pomysł – powiedział. – To moja jedyna nadzieja, inaczej w ogóle bym o tym nie wspominał.
– Co to takiego?
– Jeśli Garret widział coś w tę noc, kiedy zamordowano Brooke, coś związanego z Darwinem, to jaką wagę miałyby dla sądu jego słowa? Czy ława przysięgłych uwierzyłaby mu?
Pomyślałem o wszystkich poszlakach, które wskazywały na związek Darwina Bishopa ze zbrodnią. Naoczny świadek, zwłaszcza syn Bishopa, mógłby przekonać sędziów, że Billy został niesłusznie oskarżony.
– Myślę, że jego zeznanie mogłoby wszystko zmienić.
– No to powinien pan go poprosić, żeby zeznawał.
– Prosiłem.
– Ale to było, zanim mnie złapano. Niech pan poprosi jeszcze raz.
– Dlaczego mi nie powiesz, o co chodzi? Co Garret takiego zobaczył? Musiał ci powiedzieć.
Billy potrząsnął głową.
– Nie mogę.
Nie rozumiałem, czemu Billy miałby dotrzymać przysięgi milczenia, gdy w grę wchodziło coś, co mogłoby uwolnić go od zarzutu popełnienia morderstwa i próby zabójstwa.
– Dlaczego nie?
– Ponieważ jest duża szansa, że mimo zeznań Garreta sędziowie nie zmienią zdania, a wtedy ja pójdę siedzieć na resztę życia, a on zostanie sam na sam z tym diabłem. Tylko oni dwaj: Garret i Darwin. Gdyby to o mnie chodziło, zaryzykowałbym. Wie pan, nie byliśmy sobie zbyt bliscy. Nie jest moim prawdziwym bratem. Przez ten czas, gdy razem mieszkaliśmy, wyciąłem mu parę paskudnych numerów. Kradłem mu pieniądze i takie tam. Lepiej by mu było beze mnie.
Ujął mnie tym wyznaniem. Stracił rodzinę w Rosji i nigdy nie stał się pełnoprawnym członkiem rodziny Bishopa. W końcu Julia nie pochwalała pomysłu, żeby go zaadoptować. Może właśnie dlatego pakował się w kłopoty.
– Poproszę Garreta, żeby to jeszcze raz przemyślał. Też powinieneś go o to poprosić. Ponieważ to on może przekręcić klucz i cię stąd wypuścić.
Pokiwał głową, zerknął na mnie, a potem spojrzał na stół. – Jeślibym stąd wyszedł… – zaczął i urwał w pół zdania.
– No mów – zachęciłem go. Ucieszyłem się, że przynajmniej wziął pod uwagę tę możliwość.
– To nic takiego. Głupi pomysł. Będzie się pan śmiał.
– Zobaczymy.
Tylko wzruszył ramionami.
– Nie zliczę, ile głupot powiedziałem w życiu – zapewniłem go. – Nie masz szans mnie w tym przebić.
Uśmiechnął się. Znów zerknął na mnie, tym razem trochę dłużej.
– Cóż, gdybym stąd wyszedł, nie miałbym dokąd pójść. Bishopowie nie wzięliby mnie z powrotem. – Odchrząknął. – Nie znaczy to, że sam bym do nich poszedł.
– To się da załatwić. Między Wydziałem Spraw Społecznych a Pomocą Rodzinie na Nantucket istnieje…
– Chodzi mi o to… Może mógłbym się na jakiś czas zahaczyć u pana? Myślę, że mógłbym się zmienić, gdybym miał obok siebie kogoś, komu mógłbym zaufać. No wie pan. – Spojrzał na mnie wyczekująco.
Zareagowałem z opóźnieniem, gdyż umysł miałem zaprzątnięty myślami o Billym Fisku. Sprawy mogłyby się potoczyć inaczej, gdybym wtedy zaryzykował.
Billy wyglądał na zawstydzonego.
– To głupi pomysł. To znaczy…
– Chciałbyś spróbować? – przerwałem mu.
– A pan? – W jego głosie pobrzmiewała mieszanina zdumienia, wątpliwości i ulgi.
– No pewnie – odparłem. – Czemu nie? Co mamy do stracenia?
Powiedzieliśmy sobie z Billym do widzenia i strażnik, przyjaciel Andersona, zaprowadził mnie do tylnego wyjścia, żebym mógł dotrzeć do samochodu nie nagabywany przez hordę dziennikarzy.
– Czekają na pana – wyjaśnił, podając mi egzemplarze „Boston Globe” i „Boston Herald”. Obie gazety, najwyraźniej chcąc zaspokoić apetyt czytelników na nowe informacje w sprawie Bishopa, opublikowały artykuły o mnie. Nagłówki były takie, jakie zwykle bywają w brukowcach: Powrót doktora: Bohater dramatu zakładników wyjaśnia sprawę dzieci miliardera, Psychiatra, który się kulom nie kłaniał. Fotografie, którymi zilustrowano artykuły, zostały zrobione podczas głośnego procesu Trevora Lucasa.
Mimo wszystko wiedziałem, że rozgłos może się nam przydać. Dziennikarze chętniej wysłuchają tego, co ja i Anderson będziemy mieli im do przekazania. Musiałem tylko we właściwej chwili pociągnąć za spust.
Było dziesięć po czwartej. W drodze do domu zadzwoniłem do laboratorium analitycznego w Mass General, żeby się dowiedzieć o wyniki badania krwi Tess. Laborant powiedział mi, że badanie toksykologiczne dało wynik ujemny: w jej krwi nie stwierdzono obecności żadnej nowej substancji. To wykluczało hipotezę, że zaburzenia oddychania spowodował jakiś środek, który jej podała Julia – przynajmniej taki, którego nie można było wykryć w rutynowym badaniu toksykologicznym. Następnie zadzwoniłem do Northa Andersona. Art Fields zawiadomił go, że otrzymał wyniki badań odcisków palców, które Leona zdjęła z wewnętrznej strony fiolki. Dotykały jej trzy osoby – w tym Darwin Bishop – ale nie było wśród nich Billy’ego. A więc bez niespodzianek.
– Myślę, że pozostałe odciski należą do Julii i może do farmaceuty, który realizował receptę – rzekł Anderson. – Mamy więc kolejną wyrwę w materiale dowodowym, jaki Harrigan zebrał przeciwko Billy’emu. – Zawiesił głos. – Jak przebiegła twoja wizyta u niego? Wpuścili cię bez problemów?
– Tak. Właśnie wracam.
– Jakie na tobie zrobił wrażenie? Trzyma się jakoś?
– Trochę stracił na wadze. I zaczął się bać. Ale nie stracił nadziei.
– Dobrze. To twardy chłopak. Powiedział coś, co moglibyśmy wykorzystać?
– Myśli, że Garret coś ukrywa. Chce, byśmy go jeszcze raz spytali, czy widział coś w noc, kiedy zamordowano Brooke.
– Trudno będzie się teraz do niego dostać, ale warto spróbować.
– Nic lepszego nie mamy.
– Więc przyjedziesz tutaj?
– Jak najprędzej.
– Zadzwoń przed odlotem. Wyjadę po ciebie na lotnisko.
– Zadzwonię.
Skręciłem w lewo w Winnisimmet Street, kierując się w stronę swojego domu. Na szczęście zerknąłem w pierwszą przecznicę o nazwie Beacon. Stały tam dwa range rovery Bishopa z zapalonymi silnikami. Zły znak. Przed wejściem do mojego domu stało dwóch ludzi Bishopa, ale nie zauważyłem, czy grzecznie naciskają dzwonek, czy szykują się do wyłamania drzwi.
Obolały i bez broni, którą zostawiłem w mieszkaniu na stoliku, wolałem nie szukać zaczepki. Pomyślałem, że polecę na Nantucket bez bagażu i kupię sobie coś do przebrania na wyspie. W zasadzie potrzebowałem tylko nowej pary dżinsów i czarnej bawełnianej koszulki. Mój ulubiony strój był poplamiony krwią, a koszulka na dodatek miała na plecach okropne rozdarcie.
Skręciłem we Front Street i pojechałem prosto na lotnisko Logana, gdzie wszedłem do pierwszego samolotu odlatującego na Nantucket.
Anderson odebrał mnie z lotniska o siódmej trzydzieści, czyli na godzinę przed spotkaniem z burmistrzem Keene. Pojechaliśmy do tymczasowego punktu dowodzenia kwatery policji stanowej, który urządzono w przyczepie kempingowej zaparkowanej obok komendy policji.
Brian O’Donnell przywitał nas bardzo uprzejmie, może dlatego, że spodziewał się, iż Anderson wyleci z pracy.
Przechodząc przez pokój operacyjny ze stołem zawalonym mapami wyspy i ścianami obwieszonymi zdjęciami lotniczymi różnych jej zakątków, z trudem powstrzymywałem się od uszczypliwej uwagi, że Billy’emu najwyraźniej udało się uciec, zanim samochody terenowe i helikoptery zaczęły przeczesywać żurawiny i trudno dostępne lasy.
Anderson wykazał się mniejszą powściągliwością.
– Zastosowaliście kamery termowizyjne, przeszukując Błonia?
– Zdaje się, że tak – odparł O’Donnell, nie pozwalając się wyprowadzić z równowagi.
– Znaleźliście coś? Jakiegoś zbłąkanego psa lub kota? Można by z tego zrobić ciekawą historię dla wiadomości telewizyjnych. Wydział zaskarbiłby sobie przychylność opinii publicznej. Trzeba pokazać, że taka kosztowna szopka przyniosła jakieś efekty.
– Znaleźliśmy tego, kogo szukaliśmy – odparł O’Donnell, przez króciutką chwilę uśmiechając się do nas. – Tylko to się liczy.
Biuro O’Donnella zajmowało jedną trzecią przyczepy. Kapitan zajął miejsce za aluminiowym stolikiem, który służył mu za biurko. My usiedliśmy na plastikowych krzesłach naprzeciwko niego. O’Donnell założył ręce na kark.
– Czym mogę wam służyć? – zapytał.
Od razu przeszedłem do rzeczy.
– Chciałbym jeszcze raz przesłuchać Garreta Bishopa – powiedziałem.
– Wykluczone – sprzeciwił się O’Donnell.
– Dlaczego? – spytał Anderson.
– Wiecie dlaczego. Zamykamy dochodzenie. Mamy zeznanie Garreta. Podejrzany jest aresztowany. Za dzień lub dwa wielka ława przysięgłych postawi go w stan oskarżenia.
Powiedział nam dobitnie: „Przestańcie mącić”.
– Uważam, że Garret może ujawnić ważną informację na temat tego, co się wydarzyło w domu Bishopa tej nocy, której zamordowano Brooke.
– Sprawa jest jasna jak słońce na plaży – odparł O’Donnell z krzywym uśmieszkiem. Zerknął na Andersona, aby mu dać do zrozumienia, że widział jego zdjęcie z Julią. Odczekał chwilę, żeby ta jego niezbyt subtelna aluzja dotarła do nas. – Wiadomo, jak Billy wkroczył na drogę przestępstwa. Zaczęło się od torturowania zwierząt, potem przyszły włamania, niszczenie cudzej własności, podpalenia i w końcu zabójstwo. Przerabialiśmy to wiele razy.
– Tylko że odciski palców na fiolce nie pasują do tego obrazu – zauważył Anderson.
– Nie muszą – zaoponował O’Donnell. – Trudno dokonać włamania, nie zostawiając śladu, chyba że jest się komandosem z SEAL. Rzecz w tym, że nawet jeśli przyjmiemy, iż jego odciski znajdowały się w tym domu dlatego, że przez wiele lat w nim mieszkał, Billy z pewnością zadbał, by nie było ich na niczym, co łączyłoby się z przestępstwem, które popełnił. To proste: był w rękawiczkach i tyle.
– Wątpię, byście uzyskali wyrok skazujący przy tych dowodach, jakie macie – stwierdziłem. – Garret może warn to ułatwić. Może świadczyć przeciwko Billy’emu, a nie na jego korzyść. Ja nie mam pojęcia, co powie.
– Uzyskamy wyrok skazujący – zapewnił nas O’Donnell. – Billy Bishop pójdzie siedzieć do końca życia. Macie na to moje słowo.
– Każdy przyzwoity adwokat przesłucha mnie i dowie się, że mam wątpliwości co do winy Billy’ego – powiedziałem. – Przysięgli też to usłyszą. Lepiej je teraz rozwiać.
– Sędzia przydzielił Billy’emu adwokata z urzędu, Marka Hermana – poinformował nas O’Donnell. – Jestem pewien, że będzie z wami w kontakcie. To porządny gość. Bishopowie nie wynajmą prawnika.
Nie znałem Marka Hermana, ale zastanowił mnie ton głosu O’Donnella. Czy to możliwe, że Herman też został przekabacony? Może zamiast wnosić o uniewinnienie, będzie przekonywać Billy’ego, żeby się przyznał do mniejszego przestępstwa, na przykład zabójstwa drugiego stopnia. Wymieniliśmy z Andersonem sceptyczne spojrzenia. Stało się dla mnie jasne, że nic nie wskóramy u O’Donnella. Postanowiłem spalić za sobą mosty.
– Tak naprawdę to współczuję takim ludziom jak pan – powiedziałem.
– Doprawdy? – rzekł O’Donnell.
– Trudniej rozpoznać socjopatę, gdy nosi mundur, ale jestem pewny, że przeżył pan coś okropnego, co wywarło fatalny wpływ na pańską psychikę. Nic nie bierze się z powietrza.
– Sądzę, że nasze spotkanie jest skończone.
– Pytanie tylko, co to było – dodałem.
O’Donnell wstał.
– Co tak bardzo pana zraniło, że nawet odznaka nie pomogła rozładować pańskiej nienawiści do ludzi?
O’Donnell wyszedł z biura.
– Traficie do wyjścia! – zawołał do nas.
Reszta dnia przypominała obijanie się o ściany w nie kończącym się labiryncie. Spotkanie Andersona z Keene’em przebiegło tak, jak można było się spodziewać. Burmistrz podał mu najpierw fotografię, na której Anderson obejmował Julię nad brzegiem morza, a potem decyzję o zawieszeniu na trzy miesiące bez wynagrodzenia, motywując to niewłaściwym prowadzeniem się.
Pojechaliśmy z Andersonem do domu Bishopa w nadziei, że natkniemy się na Garreta, ale po drodze zatrzymał nas patrol policji stanowej.
Zadzwoniłem do Mass General, żeby poprosić Julię o zorganizowanie nam spotkania z Garretem, ale odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłem powiedzieć choćby słowo.
W końcu skontaktowałem się z Carlem Rossettim – chciałem, aby sprawdził, czy moglibyśmy uzyskać postanowienie sądowe, które pozwalałoby nam przesłuchać Garreta za zgodą Julii. Rossetti udał się do niej do szpitala, otrzymał jej pisemną zgodę, ale w sądzie dowiedział się, że prawnicy Bishopa wcześniej uzyskali postanowienie, które zakazywało komukolwiek dostępu do Billy’ego lub Garreta bez zgody obojga rodziców.
Musiałem przyznać, że Billy był w coraz gorszym położeniu. Miałem wrażenie, jakby wszystko się sprzysięgło, żeby na stałe obsadzić go w tym dramacie w roli zabójcy, z której nie uwolni go nawet prawda.