175175.fb2
Niedziela, 30 czerwca 2002
Było po północy, lecz zamiast wrócić prosto do domu, pojechałem do więzienia hrabstwa Suffolk.
Na szczęście na nocnej zmianie znów pracowali przyjaciele Andersona. W dyżurce urzędował Tony Glass, energiczny mężczyzna po trzydziestce noszący okulary ze szkłami jak denka butelek. Zapytał mnie, czy chcę się znowu widzieć z Billym.
– Nie – odparłem. – Chciałbym się zobaczyć z Darwinem Bishopem.
– Dziwne, co? Ojciec i syn jednocześnie w tym samym więzieniu.
– Nie na długo. Billy jutro rano powinien wyjść.
– To dobrze. Wygląda na porządnego chłopca. Tak mówią strażnicy. Polubili go.
Uśmiechnąłem się. Billy mógł sprawiać wrażenie miłego, ale potrafił też być agresywny i umiał manipulować ludźmi. Nie zapomniałem o tym.
– Jak chce, potrafi być czarujący – zgodziłem się.
– Przenieśliśmy ojca do izolatki, bo pobił go inny więzień. Jeśli nie robi to panu różnicy, najlepiej gdyby zobaczył się pan z nim w jego celi.
– Nie ma problemu. – Zastanowiło mnie, czy Bishop rzeczywiście wdał się w bójkę z innym więźniem, czy też dobrał mu się do skóry jakiś strażnik, który nie lubi damskich bokserów.
Blok izolatek znajdował się w podziemiu i przypominał inne bloki, z tą różnicą, że nie było tu wydzielonego miejsca, do którego dostęp mieliby wszyscy więźniowie, ani żadnych pomieszczeń rekreacyjnych. Było tu także ciemno i zimno, pewnie dlatego, by przypomnieć więźniom, że ich ochrona stanowi dodatkowe obciążenie dla systemu penitencjarnego i nie musi się wiązać ze stworzeniem im cieplarnianych warunków. Tylko kilka cel było zajętych. Strażnik zaprowadził mnie do ostatniej. Darwin Bishop leżał na pryczy ubrany w taki sam pomarańczowy strój jak Billy.
– Bishop, masz gościa – powiedział do niego strażnik.
Bishop usiadł.
Miał rozciętą wargę, ale poza tym wyglądał dobrze.
– Doktor Clevenger – rzucił. Jego głos nie brzmiał już tak mocno. – Co pana sprowadza?
Właśnie, co? Czy chciałem się na własne oczy przekonać, że sprawiedliwość dosięgła w końcu człowieka, któremu tak długo udawało się jej wymykać? Czy też Julia wzbudziła we mnie tak niskie instynkty, że chciałem się delektować upadkiem rywala? To prawda, chciałem mu ją odebrać. W pewnym sensie planowałem to już wtedy, gdy spotkałem ją po raz pierwszy.
– Właściwie to nie wiem – bąknąłem.
– Tam, w szpitalu, nie chciałem jej skrzywdzić. Kocham ją, pewnie nawet za bardzo. Straciłem nad sobą panowanie. To zresztą częściowo pańska wina. Spotykał się pan z nią.
– Terroryzowanie żony to nie najlepszy sposób, by zapewnić sobie jej wierność. Podobnie jak romansowanie na boku.
– To pana nie usprawiedliwia. Ja panu niczego nie zabrałem.
– Czy dlatego wysłał pan wczoraj swoich ludzi do mojego mieszkania? Aby wyrównać rachunki?
– Tak. Szkoda, że pana nie było. Wyglądałby pan gorzej niż ja.
– Teraz już za późno.
– Możliwe. – Przejechał palcem po wardze. Leciała z niej krew. – Nie jest pan jej pierwszym kochankiem. Pański kumpel, North, również ją miał. Ona nie jest wybredna.
Nic nie powiedziałem. Bishop spojrzał na mnie.
– Jest to panu obojętne. I tak pan jej pragnie. Nie może pan bez niej żyć. – Zrobił pauzę. – Podobnie jak ja. – Spojrzał w sufit, wziął głęboki oddech i potrząsnął głową, jakby wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Następnie przesunął wzrokiem po ścianach. Głośno przełknął ślinę. – Już tu byłem – rzekł cicho. – Sam. Bez niczego. Zawsze wypływam na powierzchnię.
Zabrzmiało to niemal jak mantra, którą powtarzał, by dodać sobie otuchy. Prawie zrobiło mi się go żal.
– Nikt panu nie przeszkadza stać się bogatszym wewnętrznie – poradziłem mu.
O siódmej rano zadzwonił do mnie Drake Slattery, lekarz Lilly, by mnie poinformować, że jego podopieczna wychodzi tego dnia do domu. Powiedziałem mu, że wpadnę się z nią zobaczyć.
Gdy wszedłem do jej pokoju, siedziała w fotelu obok łóżka. Była już w dżinsach i prostej jasnozielonej bluzce, włosy miała odgarnięte na bok, a usta pomalowane ładną różową szminką. Czytała jakieś czasopismo. Zapukałem. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się.
– Proszę, wejdź – powiedziała.
Przysunąłem sobie drugi fotel.
– Co czytasz? – Wskazałem czasopismo.
Podniosła je tak, żebym mógł przeczytać tytuł na okładce: „True Confessions”.
– Odpowiednia lektura, co? – rzuciła.
Uśmiechnąłem się.
– Chyba tak.
– Wychodzę dzisiaj do domu.
– Jak się czujesz?
– Szczerze?
– Oczywiście.
– Chciałabym to znowu zrobić.
– Wstrzyknąć sobie zarazki?
Kiwnęła głową.
– Przez cały czas o tym myślę. Czasem nawet śni mi się, że to robię. – Spojrzała mi prosto w oczy. – Nie spodziewałam się, że będzie mi tak ciężko.
Przypadek Lilly przypominał sytuację narkomana, który próbuje odstawić narkotyki. Dla niej takim narkotykiem był zastrzyk i zakażenie, które się po nim wywiązywało. Powodował on u niej paraliż umysłu, tak że nie mogła się skupić na swoich skomplikowanych uczuciach do dziadka. Teraz pod naporem bolesnej rzeczywistości ten umysł błagał, by nie przerywała brania.
– Czy myślałaś jeszcze o swoich stosunkach z dziadkiem? – zapytałem.
Wydawało mi się, że nie chce o tym mówić, więc spróbowałem bardziej prowokacyjnego pytania.
– O czym myślisz, gdy leżysz w łóżku?
Zarumieniła się.
– Wyobrażam sobie… Mam sen, ale zupełnie inny niż to, co mi się śniło, gdy robiłam sobie krzywdę.
– Co ci się takiego śni?
– Śni mi się, że to ja robię jemu krzywdę.
Nie zdziwiło mnie to. Im dłużej Lilly powstrzymywała się od swojego zgubnego nałogu i im częściej myślała o swoich nienormalnych stosunkach z dziadkiem, które stały się przyczyną tego nałogu, tym większe było prawdopodobieństwo, że wyzwoli to w niej złość. Chciałem, aby wiedziała, że nie musi się jej wstydzić i może o niej otwarcie rozmawiać – ze mną lub ze swoim nowym (a moim dawnym) terapeutą Tedem Jamesem.
– W jaki sposób?
– To takie okropne.
– Ale to tylko sen. Jedyną osobą, której to sprawia ból, jesteś ty.
Przez kilka sekund patrzyła na swoją nogę.
– Śni mi się, że leżę w łóżku – zaczęła z ociąganiem. – Dziadek przychodzi do mojego pokoju, żeby pocałować mnie na dobranoc. – Spojrzała na mnie.
– I co potem? – zapytałem, starając się, by zabrzmiało to beznamiętnie.
– Udaję, że śpię. On podchodzi coraz bliżej. Wydaje mi się, jakby trwało to całą wieczność. W końcu dostrzegam jego cień na ścianie. Widzę, jak się nachyla nade mną, by mnie pocałować. I gdy już ma dotknąć ustami mojego czoła, ja odwracam się… – Zamknęła oczy.
– I… – szepnąłem zachęcająco.
– Mam w ręku nóż – powiedziała, nie otwierając oczu.
– I co się dzieje?
Popatrzyła mi prosto w oczy.
– Podrzynam mu gardło. – Wyglądała na autentycznie przerażoną.
– I co potem?
– On patrzy na mnie tak przeraźliwie zdumiony, jakby nie miał pojęcia, dlaczego to zrobiłam. I to w tym wszystkim jest najgorsze. To jego spojrzenie. Gorsze nawet niż widok tego, co mu zrobiłam, no wiesz, krwi tryskającej mu z szyi. Nie mogę zapomnieć tego jego wyrazu twarzy.
Uważaj, żeby te jej uczucia nie przeniosły się na jawę – odezwał się mój wewnętrzny głos.
– Ale w tej chwili nie odczuwasz pokusy, by zrobić swojemu dziadkowi krzywdę, prawda?
Spojrzała na mnie, jakbym spadł z księżyca.
– Na Boga, oczywiście, że nie. Nigdy nie chciałam go skrzywdzić.
– Jasne, że nie.
Koszmar, który dręczył Lilly, był oczywisty. Przez wiele lat nie była pewna intencji dziadka i jego zakusów. Osaczał ją, był coraz bliżej, nawet jej nie dotykając. Dla nieświadomego umysłu dorastającej dziewczynki jego podchody wydają się trwać całą wieczność. Gniewają to, że nią manipuluje, ale tej złości towarzyszy również pociąg seksualny. Stąd wyobraża sobie, że zabija dziadka w momencie, gdy dotyka ustami jej czoła. Nawet zdumienie dziadka wydaje się jak najbardziej na miejscu. Pewnie nigdy świadomie nie chciał skrzywdzić Lilly, lecz jedynie reagował automatycznie pod wpływem swoich wypaczonych odruchów emocjonalnych – swojego cienia – które zrodziły się na skutek jakiegoś urazu psychicznego doznanego w dzieciństwie.
Uświadomił mi to Ted James wiele lat temu. Próbował mi pomóc zapomnieć o złości do ojca, co nigdy do końca mi się nie udało.
– W końcu uświadomisz sobie – mówił James – że nie masz kogo winić czy nienawidzić. Twój ojciec był ofiarą, tak samo jak ty.
Spojrzałem na Lilly.
– Może twój dziadek wygląda na zdumionego – powiedziałem do niej – gdyż nigdy do niego nie dotarło, że wasze relacje stały się toksycznym związkiem. Może podobnie jak ty nie rozumiał, co się z wami działo.
– Innymi słowy, tak naprawdę wcale nie chciał mnie przelecieć.
– Być może nie.
Wyglądało na to, że głęboko zastanawia się nad tym spostrzeżeniem.
– Czy mówisz coś do niego, gdy patrzy na ciebie tym zdumionym wzrokiem? Po tym, jak mu podrzynasz gardło? – spytałem.
– Nie. Wtedy właśnie się budzę.
– A co byś mu powiedziała?
Potrząsnęła głową.
– Nie wiem – odparła.
– Pomyśl o tym.
Uśmiechnęła się, a następnie spojrzała w bok, przypuszczalnie zastanawiając się nad odpowiedzią. Po kilku sekundach znów popatrzyła na mnie.
– Miłych snów. Karaluchy do poduchy – roześmiała się.
Też się roześmiałem, aby rozładować napięcie. Gdyby była moją stałą pacjentką, jej słowa oraz ton głosu, jakim je wypowiedziała – łączącym niewinność ze złością i jakąś nieokreśloną zmysłowością – stanowiłyby idealne pole startowe do lotów nad obszarem jej traumy. To naprawdę dobry znak.
– Wszystko będzie dobrze – oświadczyłem.
– Tak myślisz?
– Ja to wiem. – Wyciągnąłem do niej rękę. – Powodzenia. Będę o tobie myślał.
Tego dnia Billy miał wyjść z więzienia, ale tryby machiny sprawiedliwości zawsze się zacinają. Nie wyszedł ani tego, ani następnego dnia. Żartowaliśmy sobie, że pewnie wypuszczą go w Dzień Niepodległości, ale to także nie nastąpiło. Musieliśmy zaczekać dziesięć dni, nim dokumenty przepłynęły z biura prokuratora okręgowego do więzienia. Wreszcie 10 lipca pojechałem do Zakładu Karnego Hrabstwa Suffolk, by zobaczyć, jak otwierają się dwie pary przesuwanych drzwi oddzielające niby dobro od zła. Billy podbiegł do mnie, tylko raz oglądając się za siebie.
– Nie mogę uwierzyć, że stamtąd wyszedłem – powiedział. – Dziękuję ci.
– Podziękowałbyś mi naprawdę, gdybyś pomyślał o czymś.
– O czym?
– O sobie. O kradzieżach, maltretowaniu zwierząt, podpalaniu. Nie można tego tak zostawić.
– To już przeszłość. Nie zmarnuję szansy, jaką mi dałeś.
– Tak długo, jak od niej uciekasz, przeszłość staje się przyszłością. Strata rodziców, wyjazd z Rosji, zamieszkanie u Darwina – mogę ci zaręczyć, że obojętnie jaką drogę wybierzesz, zaprowadzi cię ona do tego z powrotem. Nie uciekniesz. Widziałem to dziesiątki razy. U dzieciaków bardzo podobnych do ciebie.
Rozjaśnił się, słysząc ostatnie zdanie.
– Pomożesz mi? – zapytał.
– Pomogę, jeśli tego chcesz.
– Chcę. Naprawdę.
Terapia socjopatów jest o wiele trudniejsza niż leczenie ludzi z depresją czy nawet psychozą. Problem polega na tym, że oni nie dopuszczają do siebie myśli, że są chorzy. Winni są wszyscy inni. Gdyby świat dał im spokój, gdyby los się na nich nie uwziął, wszystko byłoby w porządku.
– A zatem spróbujemy.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Dokąd jedziemy? – zapytał.
Sposób, w jaki Billy zadał to pytanie, świadczył, że pamiętał, co mu obiecałem – że zgodzę się, by ze mną zamieszkał. Ja też o tym pamiętałem. Nietrudno mi było dotrzymać tej obietnicy, przynajmniej przez jakiś czas, gdyż wraz z Julią i Garretem mieliśmy zamieszkać w domu matki Julii w West Tisbury na wyspie Martha’s Vineyard. Julia trzy dni temu wyszła ze szpitala, ale wciąż czuła się nie najlepiej, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie.
– Do domu twojej babki na Martha’s Vineyard – odparłem. – Ja zamieszkam w domku gościnnym, dopóki wszystko się nie ułoży.
– A więc trochę pobędziemy razem, tak jak obiecałeś?
– Na to wygląda.
– Czy Garret też tam będzie?
– Przeniósł już niemal wszystkie swoje rzeczy.
Billy kiwnął głową.
– Mam lepsze wspomnienia z zakładu karnego niż z domu Darwina. Przynajmniej nikt tam nie udawał, że nie jest to więzienie. Człowiek wiedział, czego może się spodziewać.
Dwa dni później Garret zeznawał przed wielką ławą przysięgłych. Towarzyszył mu Carl Rossetti i prokurator okręgowy Tom Harrigan.
Rossetti opowiedział mi potem, że to było naprawdę przejmujące. Garret pocił się i drżał, potrzebował o wiele silniejszego wsparcia niż podczas przesłuchania na komendzie policji w Bostonie. Mimo to jego zeznanie wbiło gwóźdź do trumny Bishopa, gdyż było relacją naocznego świadka, który widział uszczelniacz do okien w ręku Bishopa i znalazł fiolkę nortryptyliny w jego biurku. Doskonale uzupełniały je dowody w postaci odcisków palców. Godzinę po zejściu Garreta z podium dla świadka ława przysięgłych wysunęła przeciwko Darwinowi Bishopowi oskarżenie o morderstwo pierwszego stopnia ze szczególnym okrucieństwem (lokalny dodatek w prawodawstwie stanu Massachusetts).
– Wiesz, pracuję w tym fachu tyle lat, że pewne rzeczy nie robią już na mnie wrażenia – powiedział mi Rossetti – ale kiedy Garret rozkleił się i zaczął z płaczem opowiadać, że pomimo tego wszystkiego, co się stało, wciąż bardzo kocha ojca, to sam się niemal wzruszyłem.
– Niemal?
– Powiedzieć ci szczerze? Naprawdę cierpię tylko wtedy, Franko, gdy przegrywam na torze. Jak stracę więcej niż patyk, płaczę jak dziecko. Wszystko inne po mnie spływa, rozumiesz?
– A więc tym razem się wzruszyłeś?
– Nawet dość mocno.
Kiedy Garret wrócił do domu, poszedłem do niego.
– Rozmawiałem z Carlem Rossettim – powiedziałem. – Wiem, że ciężko przeżyłeś to, co się dzisiaj działo w sądzie.
– Nie sądziłem, że to okaże się takie trudne. Myślałem, że będzie mi łatwiej niż poprzednim razem. Może to dlatego, że zbliżamy się do rozprawy.
– A sam proces będzie jeszcze cięższy. To normalne, że w pewnej mierze jesteś przywiązany do Darwina, pomimo tego, co ci zrobił.
– Tego właśnie nie rozumiem. Dlaczego miałbym się martwić losem człowieka, który znęcał się nade mną psychicznie?
Z odpowiedzią na to pytanie wiążą się kolejne dziwne ludzkie kalkulacje. Większość dzieci woli się łudzić, że kocha swoich rodziców, nawet jeśli odbywa się to kosztem ich szacunku do siebie. W wieku kilku lat łatwiej przyjąć do wiadomości, że jest się nie kochanym nieudanym dzieckiem, niż zaakceptować, że mieszka się z potworem.
– Jeśli uznasz, że nie kochałeś Darwina, będziesz musiał przyjąć, że i on nigdy ciebie nie kochał – rzekłem. – Niełatwo się na to zdobyć, niezależnie od tego, czy ma się siedemnaście czy czterdzieści siedem lat. Wiem to po sobie.
– Czy twój ojciec… znęcał się nad tobą? – zapytał.
– Owszem. Bił mnie.
– O kurczę, przykro mi.
– Dzięki.
Potrząsnął głową i wziął głęboki oddech.
– Mimo że Darwin tak mnie traktował, zawsze uważałem, że nie robił tego naumyślnie. Nie umiał inaczej. Nie potrafił okazać, że mu na mnie zależy. Tak po prostu.
W głosie Garreta usłyszałem poczucie winy. W końcu miał wpakować swojego ojca na resztę życia do więzienia.
– Trudno sobie poradzić z takim problemem w jeden wieczór. Ale jeśli będziesz do niego wracał, zbliżysz się do prawdy. Powoli przestaniesz się jej bać, nawet jeśli początkowo będzie to bolesne.
Przez kilka minut nic nie mówiliśmy. Garret przerwał milczenie:
– Cieszę się, że jesteś z nami. Znaczy się, że zamieszkasz tu przez jakiś czas.
Uścisnąłem jego ramię. – Ja też.