Wyjechałem swoim czarnym pikapem, fordem F-150, z parkingu szpitala Mass General, skręciłem w prawo w Storrow Drive i ruszyłem przez Tobin Bridge ku Chelsea i wschodniemu Bostonowi. Chciałem zapomnieć o Andersonie oraz Bishopach i wygnać z głowy myśli o śmierci. Kiedyś oznaczało to pół butelki szkockiej i gram kokainy, ale wiedziałem, że dziś będę się musiał zadowolić kawą w Cafe Positano – knajpce o niezwykłym, mahoniowo-marmurowo-mosiężnym wystroju, wciśniętej między odrapane sklepy dyskontowe i wielobranżowe.
Zatrzymałem samochód przed wejściem do Positano, wszedłem do środka i usiadłem przy barze, gdzie barczysty, pięćdziesięcioparoletni Mario Graziani, opalony przez cały rok, z Koloseum wytatuowanym na przedramieniu, podawał espresso i gawędził po włosku z murarzami, bukmacherami i sędziami, którzy byli jego stałymi klientami. Bez pytania zamieszał łyżeczką pieniste mleko w filiżance z atramentowoczarną kawą i nasypał na wierzch cynamonu. Popchnął ku mnie filiżankę, mówiąc: „Qualcuna ti vuole”, i lekko skinął mi głową.
Nauczyłem się trochę włoskiego, gdy leczyłem osiemdziesięcioczteroletniego Sycylijczyka chorego na Alzheimera. Nazywał się Maurizio Riccio i miał tak daleko posuniętą demencję, że mu się wydawało, iż znowu jest na Sycylii ze swoją młodą ukochaną. To oderwanie się od rzeczywistości bardzo denerwowało jego dzieci, które koniecznie chciały, by ich ojciec wiedział, że nie ma dziewiętnastu lat i nie baraszkuje nad brzegiem Morza Śródziemnego, ale znajduje się tu, w Chelsea, w domu opieki Cohen, Florence & Levine, i powoli umiera na raka prostaty. Nalegali, żebym mu zapisał leki przeciwpsychotyczne w rodzaju tiorydazyny. Odmówiłem, więc go ode mnie zabrali. Zapamiętałem jednak te kilka słów po włosku, które od niego usłyszałem, jak również jego nauki o wieczności duszy ludzkiej.
Qualcuna ti vuole - ktoś cię szuka. Zapaliłem papierosa, upiłem łyk kawy, a następnie rozejrzałem się po lokalu. Tyłem do baru, z policzkiem na dłoni siedziała Justine Franza. Była sama i czytała książkę. Jej długie złotoblond włosy opadły na jedną stronę i zwisały niczym kurtyna. Ta trzydziestodwuletnia wywodząca się z wyższych sfer Brazylijka była fotografem i od jakiegoś czasu podróżowała po Stanach Zjednoczonych. Poznałem ją tutaj wczoraj wieczorem, gdy przyszła z kilkoma przyjaciółmi. Spędziliśmy razem około dwudziestu minut, rozmawiając o Amazonii, Rio de Janeiro i kurorcie Buzios, które to tematy dość dobrze maskowały to, co naprawdę chciałem jej powiedzieć: Gdybym był z tobą sam na sam na plaży w Rio, w domku na brzegu morza w Buzios lub u mnie na poddaszu…
– Molto bella, co? – zamruczał Mario.
Upiłem dość kawy, aby móc się przejść z filiżanką w dłoni, toteż wstałem i ruszyłem ku stolikowi Justine.
– Clevenger! – krzyknął ktoś.
Zatrzymałem się i odwróciłem w stronę drzwi.
Właśnie wszedł przez nie Carl Rossetti, miejscowy adwokat, który jednak bardziej wyglądał na handlarza narkotyków. Miał proste kruczoczarne włosy, złote bransoletki na obu przegubach i kolczyki w uszach, ale był najbystrzejszym prawnikiem w Bostonie i okolicach.
– Sądzisz, że potrafiłbyś zanalizować mój umysł, doktorku? – zapytał. – Posłuchaj: czasu by ci nie starczyło.
Ludzie siedzący przy sąsiednich stolikach spojrzeli na niego. Zaczął ich pozdrawiać i posyłać im uśmiechy.
W rzeczywistości już zanalizowałem jego umysł, tylko nie miałem zamiaru nikomu tego mówić.
Stanął przy mnie, przestępując z nogi na nogę, co wyglądało tak, jakby wciąż jeszcze szedł.
– Co sądzisz o tym adoptowanym świrze z Nantucket?
Serce mi zamarło.
– Chyba musiałbyś się z nim trochę namęczyć – ciągnął. – Jakieś dwa lata temu udusił kilka kotów na wyspie. Omal nie spalił rezydencji Bishopów. I włamał się prawie do wszystkich domów w okolicy. – Uśmiechnął się krzywo. – Pozdrowienia z Rosji, co?
– Z tego, co słyszałem, nie wiadomo, czy jest zamieszany w śmierć niemowlaka – zauważyłem. – Nie wykluczono śmierci łóżeczkowej.
– Daj spokój. Dzieciak pasuje jak ulał. O co się założysz, że ma moczenia nocne?
Rossetti mówił o triadzie moczeniach nocnych, podpalaniu i znęcaniu się nad zwierzętami, czyli typowych objawach znamionujących przyszłego psychopatę.
– Jest nieletni i na razie nie został o nic oskarżony. A w ogóle kto ci powiedział o całej sprawie?
– Jak to kto? Harrigan. Prokurator okręgowy. On wie, że ta sprawa to rakieta, która może go wynieść na stanowisko prokuratora generalnego.
– Słyszałem, że ma na nie chrapkę.
Rossetti położył mi rękę na ramieniu, wbijając wzrok w podłogę.
– Posłuchaj – szepnął. – Gdybym potrzebował niewielkiej regulacji… No wiesz, żadnej większej naprawy. Ogólnie wszystko ze mną w porządku. Wystarczyłoby chyba kilka sesji. Coś w tym stylu.
– Nie ma sprawy – odparłem automatycznie, nie mogąc przestać myśleć o Nantucket.
Rossetti jeszcze bardziej ściszył głos.
– Nie proszę cię o specjalne traktowanie. Ale wiem, że bywałeś w życiu w podobnych miejscach co ja. Nie mam ochoty do nich wracać, rozumiesz.
– Zadzwoń do mnie. Coś ustalimy. – Kątem oka dostrzegłem, że Justine patrzy na nas. Zauważyła, że to dostrzegłem, i wróciła do lektury.
Rossetti klepnął mnie w ramię i cofnął się o krok.
– Wyglądasz, kurczę, fantastycznie – powiedział tak, żeby wszyscy słyszeli. – Jeździsz jeszcze na motorze?
Po naszej ostatniej sesji pojechaliśmy na swoich harleyach w stronę White Mountains. Kiwnąłem głową.
– Mojego wrzucą mi do trumny, bo pruję, dopóki czerwone światło nie zapali się na dobre, doktorku. – Wyciągnął palec w moją stronę i mrugnął do mnie. – Kto wie? Kiedyś mogę się nie wyrobić. – Ruszył do baru, gdzie Mario już lał mu spienione mleko do filiżanki.
Pokonałem resztę drogi dzielącą mnie od Justine. Czytała Popiół i żar.
– Przyjemna lektura? – zapytałem.
Odłożyła książkę.
– Bardzo smutna, Frank. Przez co ci ludzie musieli przejść. – Podsunęła mi krzesło.
Usiadłem. Oliwkowa skóra, pełne usta i ciemnobrązowe oczy przyglądające mi się badawczo. To, co we mnie złe, zawsze się wycofuje na widok pięknej kobiety.
– Wyglądasz na przygnębionego. Co się stało? – zapytała.
– Ciężki dzień – odparłem, nie rozwijając tematu.
– Co cię tak przygnębiło?
Zwykle to ja zadaję pytania. Odpowiadanie było zarazem niepokojącą i kuszącą odmianą. Wskazałem na książkę, którą czytała.
– Ludzie. Ich problemy. Świadomość, co możesz, a czego nie możesz dla nich zrobić.
– Tak – przyznała. W jej oczach błysnęła iskra zrozumienia. – To musi być bardzo trudne. – Wypiła resztkę kawy. – Dla mnie byłoby zbyt trudne.
Kiwnąłem na Maria, żeby przyszedł z dolewką, i strzepnąłem papierosa.
– Dlaczego tak uważasz?
– Nie umiałabym… jak to powiedzieć… zdystansować się.
– Mam ten sam problem.
Justine koniuszkiem palca zebrała trochę spienionego mleka z mojej kawy i oblizała palec.
– Ale mimo to spotykasz się z pacjentami. Nie boisz się o siebie?
– Codziennie.
Zapadło milczenie.
– Prawie cały dzień myślałam o tobie – wyznała.
Resztka zmęczenia przeszła mi jak ręką odjął. Wziąłem ją za rękę i poczułem, że mi zwalnia tętno.
Zabrałem Justine do siebie, do domu. Mieszkam na stusiedemdziesięciometrowym strychu z oknami od podłogi do sufitu wychodzącymi na stalowy szkielet Tobin Bridge, który łukiem spina Chelsea z Bostonem. Budynek wzniesiono z przeznaczeniem na fabrykę w czasach, gdy rewolucja przemysłowa przekształciła Chelsea ze skupiska farm i letnich domów w ciąg składów węgla i fabryk włókienniczych. Dom przetrwał dwa pożary, w 1908 i 1973 roku, które zrównały z ziemią większość miasta. Stał, gdy do miasta napływały fale imigrantów: mówiących po gaelicku Irlandczyków, rosyjskich Żydów uciekających przed pogromami, Włochów, Polaków, Portorykańczyków, Wietnamczyków, Kambodżan, Salwadorczyków, Gwatemalczyków i Serbów.
Widok, jaki miałem z okna, nie należał do zbyt wyrafinowanych. Właściwie był równie piękny co walka w wadze ciężkiej. Na pierwszym planie trzypiętrowe kamienice, kominy fabryczne i holowniki ciągnące pełną parą ciężkie tankowce po Mystic River. W oddali połyskujące w słońcu biurowce bostońskiej dzielnicy finansowej.
Justine, szczupła i elegancka w obcisłych, czarnych jak smoła spodniach i równie czarnej bluzce bez rękawów, stanęła przed jednym z okien, gdy nalewałem jej kieliszek merlota, a sobie szklankę wody Perrier.
– Twoje zdrowie – wzniosłem toast, podając jej kieliszek.
Zauważyła, że nie dołączyłem do niej.
– A ty nie pijesz?
– Nie mogę pić alkoholu – odparłem i urwałem. – A właściwie to mogę wypić więcej niż ktokolwiek. Po prostu jak zacznę, nie mogę przestać.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego nie możesz przestać?
Przez chwilę wydawało mi się, że dzieli nas bariera językowa. Że nie zrozumiała, iż jestem na odwyku. Ale później spojrzała na mnie ze zrozumieniem, tak jak w Cafe Positano, i dotarło do mnie, że celowo zadała to pytanie i chce, żebym na nie odpowiedział. Skinąłem głową.
– Nie mogę przestać, bo zatracam się w alkoholu i kończy się na tym, że nie chcę wyjść z tego stanu.
– Racja.
– Wielkie dzięki. Ładnie by było, gdybym się mylił co do własnej choroby. Musiałbym się zastanowić, czy zasługuję na stawkę, jaką sobie liczę.
Roześmiała się. Gdy się przy tym poruszyła, odchylił się kołnierzyk jej bluzki, tak że mignął mi rowek między piersiami i rąbek czarnego koronkowego stanika.
– Nie to miałam na myśli. Chciałam powiedzieć „rozumiem”. – Upiła łyk wina.
Wciąż jednak uważałem, że należą się jej wyjaśnienia.
– To tak jak ból głowy, który przechodzi w końcu, gdy weźmiesz tabletkę. Wcześniej walczyłaś z bólem, ale teraz wiesz, że aby poczuć ulgę, wystarczy połknąć pigułkę. I połykasz. A tymczasem wśród tych fal ciszy przemija ci życie.
– Wiem. Moja matka na to umarła.
Poczułem się jak idiota.
– Z powodu alkoholizmu…?
– Tak. Wiesz, w Brazylii ludzie również mają tego rodzaju problemy.
– Przepraszam. Nie…
Zostawiła mnie przy oknie i podeszła do największego z pięciu obrazów wiszących na ceglanej ścianie ciągnącej się przez całe mieszkanie. Był to olej sześć na dziesięć stóp pędzla Bradforda Johnsona przedstawiający scenę ratowania załogi jednego statku przez załogę drugiego. Do masztów przywiązana jest lina, po której przesuwa się ponad wzburzonym morzem, wisząc na rękach, jeden z rozbitków.
– Bardzo mi się podoba ten obraz.
Stanąłem obok niej.
– Co takiego ci się w nim podoba?
– To, że ci ludzie zaryzykowali życie, aby pomóc innym. – Wskazała palcem nie zniszczony statek. – Mogli przepłynąć obok.
Jej uwaga przypomniała mi o szesnastoletnim chłopaku Bishopów, któremu groziło, że będzie sądzony jak dorosły i może dostać dożywocie. Czy machina sprawiedliwości zatrzyma się na chwilę, żeby go wysłuchać? A potem pomyślałem, jak by to było usłyszeć o jego torturowaniu zwierząt, o tym, co sam przeszedł w Rosji, o Darwinie Bishopie znajdującym córeczkę martwą w kołysce. Pomyślałem, że musiałbym poczuć zazdrość, strach, złość i wszystkie te emocje kłębiące się w tej rodzinie, aby zrozumieć, czy mogły doprowadzić do morderstwa.
– A gdyby oba statki zatonęły? – rzuciłem na wpół żartem.
– To ofiarność tych ludzi byłaby jeszcze piękniejsza.
W duszy się z nią zgadzałem. Ale to, że omal nie utonąłem porwany przez falę strachu, którą wywołał Trevor Lucas, spowodowało, że nabrałem głębokiego szacunku dla stałego lądu. Wyrzuciłem Bishopów z myśli i wyciągnąłem rękę do Justine, czepiając się przez chwilę jej urody jak kotwicy. Moja dłoń trafiła na miękką krągłość jej ramienia tuż nad łokciem, po czym powędrowała w dół wzdłuż klatki piersiowej i zatrzymała się, gdy palce wsunęły się pod spodnie.
Dotknęła ustami moich warg, ale zaraz się odsunęła.
– Nie wiem, czy w ogóle powinniśmy zaczynać – szepnęła. – Zostanę tu jeszcze tylko dzień.
Widziałem ludzi ocalonych i zniszczonych w krótszym czasie. Objąłem ją mocniej i przyciągnąłem do siebie.
Zaprowadziłem ją do dwuosobowego łóżka w stylu włoskiego postmodernizmu – chromowane nogi, popielate obicie, tapicerowane wezgłowie – zasłanego perłowoszarą pościelą. Przysiadła na skraju i podniosła ręce, żebym pomógł jej zdjąć bluzkę, lecz delikatnie pchnąłem ją na plecy. Położyłem jej ręce na biodrach i ściągnąłem spodnie. Miała na sobie skąpe czarne koronkowe figi. Na widok pionowej fałdki w materiale zakręciło mi się w głowie.
Jakieś pięć lat temu mój psychiatra, doktor James, który wówczas miał już osiemdziesiąt jeden lat, ale wciąż cieszył się przenikliwym umysłem, skłonił mnie do zastanowienia się, czy moje życie seksualne nie jest w istocie rodzajem uzależnienia. Jestem dozgonnie wdzięczny temu freudyście i nauczycielowi talmudycznemu za częściowe wypełnienie luk w mojej osobowości spowodowane brakiem prawdziwego ojca.
– Skąd mam wiedzieć, czy jestem uzależniony? – zapytałem go.
– Poszukujesz kobiety czy stosunku seksualnego? Pragniesz jej duszy czy ciała?
– Jednego i drugiego – odparłem natychmiast.
– W jakim celu? Co chcesz osiągnąć?
– Przeżyć miłość.
– Potrafisz się zakochać w jeden dzień?
Zastanowiłem się.
– W godzinę.
– Wiele razy?
– Dziesiątki. Setki.
– Wierzysz, że te kobiety również tego szukają? Takiego zjednoczenia? Tego, co nazywasz miłością?
– Wierzę.
– I sądzisz, że takie jest prawo natury?
– Tak.
Zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Potem tylko siedział, patrząc na mnie i nic nie mówiąc. Ta cisza zaczynała mi ciążyć.
– Co o tym sądzisz? – Poddałem się. – Mam dodać uzależnienie seksualne do listy swoich przypadłości?
– Obawiam się, że nie. Twój przypadek jest o wiele gorszy.
– Jak to?
– Jesteś dotknięty prawdą. – Uśmiechnął się, ale tylko na chwilę. – Niech Bóg ma cię w swojej opiece.
Dziś wieczór moją prawdą była Justine. W świecie sztucznej inteligencji, przeszczepianych organów i sklonowanych owiec wiedziałem, że gdy na nią spoglądam, to moje serce łomocze mi w piersiach, to moje płuca pracują jak miechy i to moja krew podsyca moje podniecenie. Podciągnąłem do góry trójkątny skrawek materiału i zobaczyłem, jak wilgotnieje, usłyszałem jej jęk, gdy moje palce wsunęły się pod majtki, a potem weszły w nią. Ukląkłem i zacząłem wodzić językiem po gładkim wzgórku, a potem poruszać materiałem w jedną i drugą stronę. Kiedy poczułem, że jej mięśnie zaczynają się naprężać, przestałem i wyprostowałem się. Zsunąłem jej figi. Nie spuszczając z niej wzroku, uniosłem jej kolana i szeroko rozłożyłem nogi. Wszedłem w nią, upajając się tym, jak jej ciało stawia opór, a potem poddaje się moim pchnięciom, po każdym opierając się coraz słabiej. A potem sam się poddałem, straciłem nad sobą kontrolę, poruszając się razem z Justine jak nakazuje natura, nie bardziej myśląc, co robię, niż fale omywające plażę i wsiąkające w miękki, mokry piasek.
Niedziela, 23 czerwca 2002
Gwałtownie otworzyłem oczy i zerknąłem na budzik przy łóżku. Była siódma dwadzieścia. Wydawało mi się, że nie jesteśmy sami. Sięgnąłem pod materac po swojego kieszonkowego browninga – pozostałość po czasach, w których tropiłem zabójców. Leżałem nieruchomo. Niemal przekonałem siebie, że słyszę kroki intruza, gdy z przedpokoju dobiegły dwa natarczywe dzwonki. Miałem niejasne wrażenie, że taki sam odgłos słyszałem we śnie. Uświadomiłem sobie, że obudził mnie raczej doręczyciel z Federal Express niż zamachowiec dybiący na moje życie.
– Pozbądź się ich – odezwała się Justine zaspanym głosem.
Wstałem i poszedłem do drzwi. Nacisnąłem guzik domofonu.
– Jeśli to paczka i nic w niej nie tyka, proszę ją zostawić pod drzwiami – rzuciłem do mikrofonu.
– To ja, North.
Spojrzałem zezem na domofon. Myślałem, że udało mi się zerwać z przeszłością. Powinienem był to wiedzieć. To, przed czym uciekasz, pojawi się w końcu przed tobą, zwykle prędzej niż później.
– Frank?
– Zaraz zejdę.
– Kto to? – zapytała Justine.
– Stary przyjaciel – odparłem, wkładając dżinsy i czarny sweter.
Usiadła owinięta kołdrą.
– Tak wcześnie?
Wsunąłem buty.
– Potrzebuje rady.
Przesunęła nogi na skraj łóżka i wstała. Była naga. Sięgnęła po ubranie leżące na skórzanym fotelu, na który je rzuciłem. Stałem i patrzyłem na nią.
– No co? – zapytała, gdy zauważyła, jak na nią patrzę. Wciągnęła spodnie na gołe ciało.
– Jesteś cudowna.
– Twój przyjaciel czeka – przypomniała mi, niby to zrzędliwie. Włożyła bluzkę i spojrzała na mnie. – Masz jakieś jedzenie? Jajka? Bekon? Mogłabym zrobić śniadanie.
– Trochę tarty, jeśli jeszcze coś zostało. – Nie chciałem, żeby wyszła. – Niedaleko jest 7-Eleven. Pójdę i zrobię zakupy. Uwinę się w pół godziny.
– Nie, ja pójdę. W ten sposób wszystko będzie gotowe, gdy załatwisz sprawę z przyjacielem.
– Świetnie.
Zjechaliśmy windą do holu i wyszliśmy na ulicę.
North Anderson stał na chodniku ubrany w czarne dżinsy i czarną koszulę. Wyglądał zupełnie jak dwa lata temu. Ramiona, tors i ręce wciąż miał silne. Starym zwyczajem stał w rozkroku i trzymał ręce za plecami, jakby były skute. Nic się nie zmienił, przybyła mu tylko trzycalowa różowa blizna nad prawym okiem. U białego byłaby prawie niewidoczna. Na czarnej skórze Andersona wyraźnie się odznaczała.
– Zazdrosny mąż? – zażartowałem, przesuwając palcem nad swoją brwią.
Pozdrowił Justine skinieniem głowy, a potem spojrzał na mnie.
– Nie prowadzę aż tak interesującego życia. Zwykły złodziej samochodów. Tuż przed moim wyjazdem z Baltimore.
– Będziesz miał pamiątkę. – Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym chwyciliśmy się za ramiona i chwilę tak staliśmy, składając hołd temu, co razem przeszliśmy. – To Justine – dokonałem prezentacji, gdy się puściliśmy.
– Miło mi – rzekł.
– Mnie też – odparła Justine. Bez trudu poradziła sobie z całą sytuacją. – Idę teraz do sklepu. Zobaczymy się później? – zapytała Northa.
– Chyba nie tym razem – odpowiedział.
– To do następnego. – Uśmiechnęła się i poszła.
North odprowadził ją wzrokiem.
– Powinienem był przewidzieć, że nie będziesz sam. Niektóre sprawy się nie zmieniają.
– Może skoczymy na kawę? – zaproponowałem. – Tu niedaleko możemy się napić.
– Lepiej się przejdźmy.
Poszliśmy w dół Winnisimmet w stronę stoczni Fiztgeralda: połaci asfaltu i suchych doków, w których Peter Fiztgerald dokonywał cudów, remontując uszkodzone promy i kutry Straży Przybrzeżnej. Anderson utykał na prawą nogę z powodu dwóch kul zainkasowanych kilka lat temu od bandytów, którym przeszkodził w napadzie na bank. Utykał na nią mocniej niż kiedyś – przenosił ją teraz łukiem. Widząc to i tę nową bliznę, ucieszyłem się, że wyjechał z Baltimore, nim kompletnie stracił zdrowie na jego ulicach.
Usiedliśmy na stercie desek przy nabrzeżu. Długa barka zmierzała do Zatoki Bostońskiej z górą mułu wydobytą przy pogłębianiu koryta rzeki.
– Jak się miewają Tina i Kristie? – zapytałem.
– Doskonale – odparł bez przekonania. – Ta wyspa dobrze służy życiu rodzinnemu, wiesz? Zupełnie tam inaczej niż w Baltimore.
– Za dnia i w nocy – zauważyłem.
– Mieszkamy w mieścinie o nazwie Siasconset, tuż przy plaży. Słońce. Czyste powietrze.
– Istny raj.
Uśmiechnął się, ale z lekkim przymusem.
– Tina jest znowu w ciąży.
Nie spuszczałem wzroku z jego twarzy.
– Gratulacje. Który miesiąc?
– Szósty.
– Chłopiec czy dziewczynka? A może nie wiesz?
– Chłopiec. – Oczy mu się zwęziły, jakby próbował zobaczyć przyszłość przez mgłę.
Anderson był odważny i wrażliwy i cieszyłem się, że będzie ojcem. Nie wiedziałem jednak, jak bardzo jemu podoba się ta myśl.
– Jak się z tym czujesz? – zapytałem.
Skupił na mnie wzrok.
– Z czym? O co ci chodzi?
– O dziecko. Cieszysz się?
– Oczywiście. – Wzruszył ramionami i znów uśmiechnął się z przymusem. – Jak mógłbym się nie cieszyć?
Z wielu powodów - zaszeptał głos w mojej głowie.
– Ludzie różnie reagują na wiadomość, że mają mieć dziecko – zauważyłem.
Potrząsnął głową, spojrzał w dal ponad wodą.
– Nie przyjechałem tu po to, żeby leżeć na twojej kozetce, Frank. Czy ty nigdy nie przestajesz być psychiatrą?
Nigdy, co kosztowało mnie utratę więcej niż jednego przyjaciela i niezliczonych zaproszeń na obiad. Nie umiałem już poprzestać na ślizganiu się po powierzchni spraw. Stałem się nieustępliwym kopaczem – takim, że nawet prośba Andersona, bym odczepił się od jego nieświadomości, nie mogła mnie powstrzymać od dociekań. Zastanawiałem się, czy mieszane uczucia związane z bliskimi narodzinami syna nie są przyczyną jego zainteresowania śmiercią dziecka Bishopa.
– Przepraszam. – To jedyne, co mogłem powiedzieć.
Obrócił się i spojrzał mi w oczy.
– Nie chciałem, żeby to tak wyszło. Jestem skonany. Byłem na nogach przez całą noc.
– Nie ma sprawy.
– A co u ciebie? Słyszałem, że Mass General należy do najlepszych. Doskonali lekarze.
– Z pewnością nie przyleciałeś tu, żeby komplementować moją pracę.
Nachylił się do mnie.
– Posłuchaj, pamiętam, co powiedziałeś mi wczoraj przez telefon. Wierz mi, od tamtej sprawy mnie również męczą po nocach koszmary. Wciąż widzę…
– A zatem wciąż jesteś człowiekiem – przerwałem mu, bo nie chciałem, żeby mi przypominał tę jatkę.
– Nie mogę mieć do ciebie pretensji, że tym razem nie chcesz się w to ładować.
– To dobrze, bo nie mam zamiaru.
– Mogę ci powiedzieć, co mnie gnębi? – zapytał.
– Przecież sam oświadczyłeś przed chwilą, że nie chcesz mieć nic wspólnego z moją kozetką?
Anderson nie dał się zbić z tropu.
– Tak jak ci powiedziałem przez telefon, mimo swoich milionów Darwin Bishop niemal mnie poprosił, żebym przesłuchał jego syna. Od razu w domu. Bez adwokata. Bez żadnego sprzeciwu. Mógł na miesiące związać nam ręce, dopóki byśmy nie przedstawili mocnych dowodów. – Potrząsnął głową. – Dzieciak nic nie powiedział, ale mimo to…
– Może nie miał powodów, by ci przeszkadzać. Może mimo wszystko dziewczynka zmarła z powodu SIDS.
– Nie.
– Jesteś pewny?
– Dostaliśmy wczoraj wyniki autopsji. Brooke Bishop zmarła z powodu uduszenia na skutek niedrożności dróg oddechowych. Jej przewód nosowy i tchawica były zatkane środkiem do uszczelniania okien.
Zrobiło mi się niedobrze. Starałem się nie myśleć o ostatnich minutach życia małej Brooke Bishop, ale niechciane obrazy i emocje pokonały mój opór. Wyobraziłem sobie, jak patrzy wyczekująco na podchodzącego do niej mordercę, może się nawet do niego uśmiecha, gaworzy, a potem, z ciekawości, otwiera szeroko oczy na widok białej tubki ze środkiem uszczelniającym. Wyobraziłem sobie, jak się śmieje, gdy plastikowy koniec tubki łaskocze ją w nos, a potem milknie i zaczyna się wiercić, gdy zagłębia się w nozdrze. Wyobraziłem sobie, jak się krztusi i zamiera z otwartymi ustami i zatkanymi płucami. Koniec. Zastanawiałem się, czy miała ostatnie niemowlęce pragnienie, aby wzięto ją na ręce. Czy pobiegła myślami do matki: do jej twarzy, jej zapachu, jej dotyku?
– Frank? – odezwał się Anderson.
Znów skupiłem na nim uwagę.
– Słucham cię – powiedziałem.
– Jak mówiłem – podjął – gdybym był tak nadziany jak Darwin Bishop, załatwiłbym Billy’emu najlepszego adwokata…
– Billy’emu? – wtrąciłem.
– Najwyraźniej zmienili dzieciakowi imię, gdy przywieźli go z Rosji. Na stuprocentowo amerykańskie, nie uważasz?
Podczas mojej siedemnastoletniej praktyki psychiatrycznej miałem tylko jednego pacjenta, który popełnił samobójstwo. Nazywał się Billy Fisk. Nigdy nie przestałem się obwiniać o jego śmierć.
– Otóż to – westchnąłem.
– Co?
Zamknąłem oczy, próbując sobie przypomnieć Fiska. Nie ma zbiegów okoliczności - podpowiedział mi wewnętrzny głos. – Uznaj to za znak.
– Jesteś tutaj? – zapytał Anderson.
Spojrzałem na niego.
– Co jeszcze wiesz o tej rodzinie?
Anderson wyraźnie się odprężył i odetchnął z ulgą.
– Tak tylko pytam – zastrzegłem się. – Nie znaczy to, że podejmuję się tej sprawy.
Uniósł otwartą dłoń.
– Oczywiście – powiedział, ale ton jego głosu świadczył, że tak nie uważa. – Darwin Bishop wychował się na Brooklynie, choć nigdy byś się tego nie domyślił, słysząc jego akcent lub widząc, jak się nosi. Dziś całkowicie wpasował się w Park Avenue i Nantucket. Ma pięćdziesiąt jeden lat. Jego żona, Julia, pracowała kiedyś jako modelka. Jest jego drugą żoną.
– Dużo młodsza od niego? – zapytałem.
– Ma około trzydziestu pięciu lat.
– Jak to znosi?
– A czego byś oczekiwał?
– Bo ja wiem? Wszystkiego – odparłem. – Dzięki temu nigdy nie jestem zaskoczony.
– Jest kłębkiem nerwów. Prawie w ogóle nie opuszcza pokoju bliźniaczek.
– A starszy adoptowany syn? Ten siedemnastolatek? Jaki on jest?
Anderson wzruszył ramionami.
– Rozmawiałem z nim tylko dziesięć minut. Ma na imię Garret. Bishop zaadoptował go na rok przed rozwodem. To jedno z tych cudownych dzieci. Przystojny chłopak. W Andover Academy jedzie na najwyższych ocenach. Jest w reprezentacji uczelni w tenisie i hokeju na trawie. Jesienią zaczyna studia w Yale. No wiesz, szlachectwo zobowiązuje.
– Dowiedziałeś się czegoś od niego?
– Chyba był w szoku. Chował twarz w dłoniach, powtarzając, że nie może uwierzyć w to, co się stało. Głównie martwił się o matkę, jak ona to zniesie. Od dawna cierpi na depresję.
– Dlaczego Bishop w ogóle zaadoptował tych dwóch chłopców?
– Nie wiem. Interesowałem się dziećmi, nie ojcem.
Kiwnąłem głową.
– Czyli mamy Garreta, potem Billy’ego, następnie Brooke i… jak ma na imię ta druga bliźniaczka?
– Tess.
– Garret, Billy, Brooke i Tess.
– Zgadza się.
– Czy ktoś jeszcze był w domu w noc śmierci Brooke?
– Niania. Claire Buckley. Spędza z Bishopami lato na wyspie. Opiekuje się dziećmi, ma dach nad głową, wolne wieczory i weekendy… takie tam.
– Młoda i ładna – zauważyłem. – Jest blisko związana z żoną Bishopa.
– Zgadłeś.
– Byli tego wieczoru w domu jacyś goście?
– Nie.
Popatrzyłem na wodę: na jej tafli połyskiwały białe igiełki światła elektrycznego.
– A więc dlaczego twoim zdaniem Bishop dał ci wolną rękę?
– Nie wiem. Tak jak ci powiedziałem, to mnie właśnie niepokoi.
– Ale to się stało, zanim przyszły wyniki sekcji zwłok – zauważyłem.
– A jednak… – zaczął Anderson.
– Może miał już dość. Stawał po jego stronie, gdy wychodziły na jaw te sprawy z pożarami, znęcaniem się nad zwierzętami… a teraz to. Może w końcu dotarło do niego, że Billy jest niebezpiecznym dzieciakiem.
– Możliwe.
– A może chodzi o coś innego.
– Jak…
– Jak na przykład o to, że wolał, by podejrzenie padło na Billy’ego niż na kogoś innego. Na cudowne dziecko w rodzinie. Na żonę. Lub na niego samego.
– Też możliwe – zgodził się Anderson. Umilkł na chwilę. – Gdybym miał do pomocy psychiatrę, może udałoby mi się dowiedzieć, która z tych możliwości wchodzi w grę.
Westchnąłem głęboko.
– Naprawdę cię potrzebuję – powiedział Anderson. – Czuję, że Billy Bishop jest niewinny. A jeśli mam rację, pojawia się nowy kłopot. Muszę się dowiedzieć, kim jest morderca, bo w domu jest jeszcze druga bliźniaczka.
Anderson słusznie niepokoił się o Tess. Na kilkanaście zarejestrowanych przypadków śmierci jednego z dwóch bliźniaczych niemowląt w ponad siedemdziesięciu procentach drugi bliźniak także umierał w tajemniczych okolicznościach, zwykle z powodu nagłej niewydolności serca lub układu oddechowego. Niektórzy uczeni snują teorie, że nagła utrata brata lub siostry wywołuje u drugiego bliźniaka zabójczy żal, który w nie wyjaśniony sposób prowadzi do zatrzymania krążenia lub oddechu. Tajemnicza więź dusz zostaje nagle przerwana, co podcina wolę życia. Najbardziej jednak przekonującym wyjaśnieniem jest to, że zabójca miał czas i okazję, aby dokończyć dzieła i zgładzić drugą ofiarę – przypuszczalnie przez uduszenie – dlatego, że aresztowano niewłaściwą osobę albo brak dowodów uniemożliwiał zatrzymanie właściwej.
Spojrzałem na niebo. Z niewiadomych powodów oczami wyobraźni zobaczyłem, jak ojciec w pijackim szale zabiera się do bicia: codzienność mojego dzieciństwa. Przyszło mi do głowy, że byłoby miło, gdybym dla odmiany chronił przede wszystkim siebie. Nikt nie powinien mieć mi tego za złe. Moja psychika jest bowiem naznaczona ranami jak mapa piekła. A niektóre z nich nigdy nie przestały krwawić.
Nikt nie może mieć o to do ciebie pretensji - zaszeptał mój Wewnętrzny głos. – Poza tobą.
Gdy wróciłem do domu, śniadanie było już prawie gotowe. Na patelni skwierczały jajka na bekonie. Na talerzu leżały pokrojone i posmarowane topionym serem jeszcze ciepłe bajgle od Katza – ten sklep z sześćdziesięciopięcioletnią tradycją mieścił się tuż za 7-Eleven. W dzbanku od miksera zobaczyłem jakiś ciemnoczerwony napój z bąbelkami.
– Truskawki, lód i cukier – bez pytania wyjaśniła Justine.
– Wygląda smakowicie – stwierdziłem.
– Od razu wychodzisz czy jeszcze trochę zostaniesz? – Przewróciła jajka na drugą stronę.
Nie spodziewałem się tego pytania, toteż nie odpowiedziałem.
Spojrzała na mnie.
– Wiem, że musisz wyjść – Wyczytałam to z twarzy twojego przyjaciela.
– Obiecałem mu, że za cztery godziny spotkamy się na lotnisku. Ma trudną sprawę w Nantucket. Zamordowano małą dziewczynkę.
– O Boże. Ile miała lat?
– Pięć miesięcy.
Popatrzyła na mnie tak, jak patrzą czasem ludzie, gdy stają wobec bezmiaru ludzkiego okrucieństwa.
– Podejrzanym jest jej przybrany brat. – Nie przyszło mi do głowy nic innego, co mógłbym powiedzieć. – Chłopak nie jest całkiem normalny.
Potrząsnęła głową. Bez słowa odwróciła się do kuchenki, wyłożyła jedzenie na talerze i nalała do szklanek truskawkowej mikstury. Usiedliśmy na taboretach przy granitowym blacie na środku pokoju. Jedliśmy w milczeniu.
– Odwiedź mnie w Rio albo w Buzios – odezwała się w końcu.
– Buzios – powtórzyłem. – Zjawię się, gdy tylko będę mógł. – I mówiłem to serio.
Zjadła jeszcze jeden kęs, po czym odsunęła talerz.
– Strata czasu – mruknęła.
Pomyślałem, że jest zła z powodu mojego nagłego wyjazdu. Przygotowałem się na scenę. Wzruszyła ramionami.
– Nie lubię jajek. – Ściągnęła koszulę, rzuciła ją na podłogę i poszła w stronę łóżka.
Ruszyłem za nią. Nie mogłem przewidzieć, jak wiele mnie będzie kosztowała sprawa Bishopa, ale musiałem to wyczuć siódmym zmysłem. Gdy bowiem moje dłonie i usta wędrowały po ciele Justine, czułem coś więcej niż namiętność. Pragnąłem wejść w jej duszę, wykorzystać w jakiś sposób jej żywotność, żeby znaleźć w niej pancerz, który obroniłby mnie przed śmiercią.