175175.fb2 Przymus - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Przymus - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

3

Polecieliśmy z Andersonem liniami Cape Air. Lot miał trwać czterdzieści pięć minut. Wystartowaliśmy z lotniska Logana o trzynastej piętnaście, Dziewięciomiejscowa cessna z jednym pilotem za sterami trochę trzęsła na wietrze, ale nie przeszkodziło to nam podziwiać szafirowoniebieskiego Atlantyku podczas podchodzenia do lądowania. Lecieliśmy tak nisko, że mogliśmy dostrzec surfingowców na Cisco Beach i szare dachy rezydencji rozrzuconych po wyspie.

Nantucket, nazywana Szarą Damą, to w gruncie rzeczy grupa trzech wysepek w kształcie grubego bumerangu z oderwanymi dwoma kawałeczkami przy jednym z końców. Legenda przypisuje jej powstanie popiołowi, który wypadł z fajki indiańskiego olbrzyma Moshupa, mitycznego opiekuna tubylców mieszkających na Cape Cod. Ale Moshup zawiódł stworzoną przez siebie krainę i swój lud. W osiemnastym wieku osadnicy z Massachusetts, kwakrowie, nakłonili dobrotliwych Indian Algonkinów, aby ich nauczyli łowić w wodach Nantucket, polować na ptactwo, uprawiać ziemię. W zamian nauczyli ich czytać, pisać i rachować na tyle, by Indianie mogli sprzedawać swoją wyspę kawałek po kawałku. Algonkinowie byli bardzo pojętnymi uczniami i pozbyli się tylu pól i pastwisk, że wkrótce nie mieli gdzie wypasać bydła. Strata ziemi, importowana z kontynentu whiskey oraz przywleczona przez osadników gruźlica sprawiły, że wraz ze śmiercią w 1824 roku ostatniego męskiego przedstawiciela Indian z Nantucket, Abrahama Quary’ego, Algonkinowie zniknęli z powierzchni ziemi.

W dziewiętnastym wieku wyspa żyła z polowania na wieloryby. Herman Melville napisał Moby Dicka zainspirowany tragiczną podróżą kapitana George’a Pollarda z Nantucket, który w 1920 roku utonął na statku staranowanym przez wieloryba. Choć niebezpieczne, polowanie na wieloryby było zgodne z kwakierskim etosem pracy – i przynosiło duże dochody. Pieniądze płynęły na wyspę szerokim strumieniem, wywołując boom budowlany, który co prawda doprowadził do wykarczowania niemal wszystkich lasów, ale spowodował, że przy Main Street wyrosły okazałe rezydencje. Jedną z nich był dwupiętrowy dom Jareda Coffina wybudowany z angielskiej cegły i pokryty łupkiem.

W każdym rozdziale historii najnowszej Nantucket motorem rozwoju wyspy był handel, który jednak stopniowo odbierał jej duszę. Nic więc dziwnego, że wraz z upadkiem przemysłu wielorybniczego, który przyspieszyły ciężkie straty poniesione przez flotę wielorybniczą podczas wojny secesyjnej, Nantucket stanęło przed diabelską koniecznością: rozwojem turystyki. Wyspa powoli zamieniała się w targowisko próżności, bogactwa i osobliwości, którego widok wstrząsnąłby każdym kwakrem. W domu kapitana Pollarda ulokował się sklep Pamiątki z Siedmiu Mórz. Rezydencja Jareda Coffina została zamieniona na hotel w stylu kolonialnym.

Prawdziwa dusza Nantucket, związana z indiańską przeszłością i rybacką odwagą, została pogrzebana pod taką warstwą blichtru, że na dobrą sprawę była równie martwa jak ostatni Algonkin.

Podczas lotu North Anderson poinformował mnie, że Darwin Bishop nabył swoją posiadłość na wyspie w 1999 roku, w którym jego holding Consolidated Minerals and Metals zarobił 1,2 miliarda dolarów. Przy takiej masie pieniędzy 9,6 miliona dolarów, które Bishop wydał na pięć akrów ziemi przy Wauwinet Road oraz osiemnastopokojową rezydencję z widokiem na zatokę i ocean, wydaje się drobną sumą.

CMM eksploatowała bogate złoża żelaza i miedzi w Rosji i na Ukrainie. Mimo niestabilności politycznej tego regionu holding przynosił ogromne zyski dzięki eksportowi rudy do krajów Europy, Azji i Stanów Zjednoczonych. Krążyły pogłoski, że firma przymierza się do wejścia na rynek ropy naftowej i gazu, co niebotycznie zwiększyłoby jej dochody.

– Czy Bishop wie, że przyjeżdżamy? – zapytałem Andersona, gdy skręcaliśmy w Wauwinet Road.

– Gdyby nie wiedział, nie mielibyśmy szans podjechać pod bramę – odparł Anderson. Wskazał na stojący przy drodze nieskazitelnie utrzymany domek kryty łupkiem, z białymi okiennicami i oknami w kwiatach i winorośli – Nazywa go swoją budką strażniczą.

Przed domkiem zauważyłem dwa białe range rovery z przyciemnianymi szybami.

– Po co mu straż? – zapytałem.

– Myślę, że ma miliony powodów, by potrzebować ochrony – stwierdził Anderson.

Kilkadziesiąt zadaszonych okien na fasadzie z wysuniętą półkoliście środkową częścią nadawało rezydencji wygląd siedziby klubu wiejskiego. Pod wpływem warunków atmosferycznych elewacja przybrała szarobrązowy kolor dobrze natłuszczonej skóry. Na prawo od drogi dojazdowej znajdował się basen o wymiarach olimpijskich otoczony mahoniowym deskowaniem. Lasek zielonych parasoli osłaniał kilka białych stolików stojących przy basenie. Dostrzegłem mężczyznę i chłopca grających w tenisa na ziemnym korcie. Startując do piłki, wzbijali tumany kurzu.

Wskazałem na kort.

– Kim oni są? – zapytałem.

Anderson zerknął na grających.

– Jeden to Garret, starszy syn. Drugiego nie znam.

– Wygląda na to, że Garret wyszedł już z szoku – zauważyłem.

– Gra musi się toczyć – zażartował Anderson.

Zaparkowaliśmy samochód i ruszyliśmy w stronę domu.

Gdy mieliśmy do przejścia jeszcze kilka kroków, otworzyły się drzwi. Stanęła w nich atrakcyjna kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat. Miała gładką cerę i długie brązowe włosy związane w koński ogon. Krótka lniana sukienka była obcisła tam gdzie trzeba, zdradzając, że jej właścicielka ma figurę modelki. Orzechowe oczy były podkrążone, jakby kobieta miała za sobą nie przespaną noc.

– Dzień dobry, kapitanie – powitała Andersona. Jej głos był zaskakująco ciepły.

– Dzień dobry, Claire – odparł North. – Jak się masz?

Wzruszyła ramionami.

– To jest doktor Frank Clevenger z Bostonu. Rano przez telefon powiedziałem panu Bishopowi, że go przywiozę.

– Tak, oczywiście. – Wyciągnęła dłoń. – Witam, panie doktorze – powiedziała, zdobywając się na serdeczny ton. – Jestem Claire Buckley.

Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. Claire miała skórę delikatną jak dziecko. Zauważyłem, że na małym palcu nosi pierścionek z diamentem, a jej nadgarstek ciasno opina zamykana na śrubki złota bransoletka od Cartiera, warta prawie cztery tysiące dolarów. Wiedziałem to, ponieważ taką samą kupiłem Cathy, zanim zachorowała i nasze życie legło w gruzach. Claire Buckley bardzo dobrze zarabiała jak na opiekunkę do dzieci.

– Wyrazy współczucia – powiedziałem.

Wnętrze sprawiało imponujące wrażenie i był to zamierzony efekt. Sufit z gładkich białych desek znajdował się cztery metry nad głową. Doskonale dobrane meble obito tkaninami, które nie przetrwałyby roku niedbałego obchodzenia. Na ścianach wisiały obrazy przestawiające plaże, statki i sceny z polowań na wieloryby. Większość z nich wyszła spod pędzla malarzy amerykańskich, nieliczna – francuskich, a wszystkie były bardzo cenne. Przechodząc przez wielki salon, zauważyłem płótno Roberta Salmona, a dalej Maurice’a Prendergasta, oba warte miliony dolarów i oba na wieki utrwalające nieskończone piękno natury. Efekt psuły, moim zdaniem, przymocowane do ram pretensjonalne mosiężne tabliczki z nazwiskami artystów.

– Zupełnie jak w muzeum – mruknął pod nosem North.

Claire Buckley zaprowadziła nas pod gabinet Darwina Bishopa i otwarła drzwi. Siedział na miękko wyściełanym krześle z wysokim oparciem stojącym za biurkiem w stylu kolonialnym. Patrzył na przeszklone drzwi wychodzące na basen, kort i ocean. Miał na sobie przewiewną bluzę i spodnie koloru khaki.

– Wszystko mi jedno, czy zawieziecie je do Palm Beach, czy do Myopii – mówił władczym głosem, w którym nie było śladu akcentu z Brooklynu. – Trzymajcie je w stajni w Greenwich, jeśli chcecie. Packer może na nich zagrać w White Birch. Ja od dziś się wycofuję.

Zauważył nas i pokazał ręką, żebyśmy weszli.

Zawahaliśmy się.

– Proszę, wejdźcie – zachęciła nas Claire. – Pan Bishop zaraz się wami zajmie. – Odwróciła się i odeszła.

Usiedliśmy na sofie stojącej w kącie pokoju naprzeciwko dwóch foteli.

Bishop kiwał się na krześle i patrząc na nas, kończył rozmowę.

Wyglądał imponująco. Miał siwe proste włosy, które zaczesywał do tyłu tak, że odsłaniały krzaczaste brwi i szaroniebieskie, rzucające stalowe spojrzenie oczy. Był opalony na idealny brąz. Szerokie bary, muskularne ramiona i grube nadgarstki świadczyły, że pomimo pięćdziesięciu jeden lat jest w znakomitej kondycji.

Rozejrzałem się po gabinecie. Na podłodze leżał orientalny dywan w pastelowych zieleniach, różach i beżach. Wzdłuż dwóch ścian ciągnęły się we wnękach lakierowane na biało półki z oprawionymi w skórę książkami, które wyglądały na nigdy nie otwierane. Na okrągłym orzechowym stoliku na jednej nodze z podstawą rzeźbioną w lwie łapy stało kilkanaście fotografii w ramkach. Jedna przedstawiała Bishopa i dwóch chłopców płynących eleganckim jachtem. Na innej widać go było w czarnym krawacie, stojącego obok przepięknej, młodszej od niego czarnowłosej kobiety, jak przypuszczałem, jego żony Julii. Na trzecim zdjęciu Bishop miał na sobie bryczesy i buty do jazdy konnej i stał obok żylastego konia, wskazując na horyzont kijem do gry w polo.

Jak się domyśliłem, Bishop ustalał przez telefon los koni, na których grał w polo. Palm Beach Polo Club i Myopia Hunt Club należały do najważniejszych ośrodków tego sportu w kraju. Gary Packer, partner legendarnego magnata medialnego Ruperta Murdocha, był jednym z jego sponsorów.

Zwróciłem uwagę, że na żadnym zdjęciu nie ma dziewczynek Bishopa.

– Dziękuję, Pedro. Jakoś się z tym uporamy – rzucił na zakończenie Bishop. Odłożył słuchawkę, wstał i podszedł do nas. Wyglądał jeszcze bardziej imponująco niż za biurkiem. Musiał mieć między sto osiemdziesiąt pięć a sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. – Przepraszam, że musieli panowie czekać – powiedział. – Win Bishop – przedstawił się, wyciągając dłoń. – Pan musi być doktorem Clevengerem.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, jeśli tak to można nazwać. W jego uścisku kompletnie nie było siły, jak u lorda, który niechętnie pozwala się dotknąć poddanemu.

– Wyrazy współczucia z powodu tej tragedii – powiedziałem.

Ustawił naprzeciwko nas jeden z foteli.

– Jakoś się z tym uporamy – powtórzył.

Zapadła krępująca cisza. Bishop patrzył na mnie i Northa, w żaden sposób nie okazując, że ma zamiar coś jeszcze powiedzieć. Zachowywał się jak pałkarz czekający na piłkę do odbicia. Przyszło mi do głowy, że posiadanie władzy nad ludźmi ułatwia życie.

– Najlepiej będzie, jak zostawię doktora Clevengera, żeby porozmawiał… – zaczął Anderson.

Bishop uniósł dłoń.

– Proszę mi wybaczyć. W tym nawale spraw zapomniałem panów poinformować, że Billy’ego nie ma w domu.

– Nie ma? – zapytał Anderson. – A gdzie jest?

– Załatwiłem mu przyjęcie na oddział psychiatryczny Payne Whitney na Manhattanie – odparł Bishop. Spojrzał na mnie. – Powiedziano mi, że to bardzo dobry szpital. Należy do Uniwersytetu Cornelia.

– Owszem – przyznałem. – Na co pan liczył, posyłając go tam?

Zanim Bishop zdążył odpowiedzieć, z głębi domu dobiegł płacz dziecka – przypuszczalnie drugiej bliźniaczki, Tess.

Twarz Bishopa wykrzywił grymas.

– Już idę, kochanie! – rozległo się nieopodal wołanie Claire Buckley, po czym usłyszałem jej kroki, gdy wchodziła po schodach na górę.

Bishop wstał, podszedł do drzwi i zamknął je. Potem znów usiadł naprzeciwko nas, zakładając nogę na nogę. Był bez skarpetek i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerkać na prymitywnie wytatuowaną na kostce zielonoczarną pacyfę.

– Wietnam – rzucił, widząc, że na mojej twarzy maluje się pytanie. Nie dając mi czasu na odpowiedź, kontynuował: – Żeby było wszystko jasne. Razem z żoną uważamy, że zrobiliśmy wszystko, by uratować Billy’ego. Gdy jednak pan Anderson poinformował mnie o wynikach sekcji zwłok, musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Billy nie może dłużej z nami mieszkać. Muszę dbać o bezpieczeństwo rodziny. Mam jeszcze jedną córeczkę.

– Rozumiem – odrzekłem.

Anderson pochylił się w fotelu.

– Prokurator okręgowy może uznać, że wysłał pan syna do Payne Whitney, aby go uchronić przed aresztowaniem.

– Zawsze może się zwrócić o nakaz sprowadzenia Billy’ego do Massachusetts, by stanął przed sądem – zauważył Bishop.

– O ile się nie mylę, tak właśnie zrobi – stwierdził Anderson. – Sąd powinien wydać nakaz w ciągu kilku najbliższych godzin.

Bishop kiwnął głową.

– Nic na to nie mogę poradzić, zresztą byłaby to strata czasu i pieniędzy – oświadczył. – Prokurator okręgowy nigdy nie udowodni, że Billy jest winny śmierci siostry. Kiedy moja córka została zamordowana, w domu znajdowało się pięć osób. Każda z nich mogła być mordercą. – Zawiesił głos. – A nikt z nas nie będzie zeznawał.

To byłoby na tyle, jeśli chodzi o chęć współpracy ze strony Bishopa. Zerknąłem na Andersona.

– Mam nadzieję, że nie będzie pan stawiał przeszkód moim ludziom podczas przeszukania domu. Może znajdziemy coś, co wiąże się ze śmiercią pańskiej córki.

– Ma pan wolną rękę, ale zapewniam, że nic pan nie znajdzie. A czego właściwie pan szuka? – zapytał Bishop.

– Na przykład tubki z środkiem uszczelniającym okna – odparował Anderson.

– Nawet jeśli ją pan znajdzie, to moim zdaniem pańskie laboratorium stwierdzi, że dotykał jej każdy domownik.

– Przypadkiem czy specjalnie?

Bishop nie odpowiedział.

Nie chciałem, żeby spotkanie przekształciło się w konfrontację.

– Co pan zamierza w związku z Billym? – zapytałem Bishopa.

– Nie tyle zamierzam, ile jako ojciec dopilnuję, żeby pozostał w Payne Whitney lub w jakiejś innej podobnej placówce, przynajmniej do ukończenia osiemnastu lat. Potem zapewnię mu bardzo zorganizowane i bezpieczne warunki do życia w społeczeństwie.

Myślami wróciłem do „budki strażniczej” przy drodze do posiadłości Bishopa.

– Areszt domowy? – zapytałem, łagodząc słowa uśmiechem.

– Jeśli będzie trzeba – zgodził się Bishop. – Ale nie w tym domu.

Nagle dotarło do mnie, że przecież siedzę naprzeciwko mężczyzny, któremu zamordowano córeczkę. Mimo to trudno mi było dostrzec u niego oznaki wściekłości lub żalu.

– Nadal chce się pan opiekować Billym?

– Oczywiście.

– Pomimo wyników sekcji zwłok?

Bishop odpowiedział bez wahania:

– Billy nie jest zły, ale chory. I nic dziwnego. Sam jest ofiarą.

Ten obraz pasował do wszystkiego, co wiedziałem na temat gwałtownych ludzi. Jednak bezstronność Bishopa, której nie zmieniła śmierć córki, niepokoiła mnie. Był raczej obojętny niż przejęty.

– Zgodzi się pan odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących Billy’ego?

– Oczywiście.

– Wspomniał pan, że Billy miał zwichniętą osobowość już wtedy, kiedy go pan adoptował. Na czym to zwichnięcie polegało?

– Nie wiem, ile panu powiedział kapitan Anderson… – Bishop zawahał się.

– Wolałbym dowiedzieć się wszystkiego z pierwszej ręki – stwierdziłem.

– Dobrze. Wzięliśmy Billy’ego z sierocińca w Moskwie, kiedy miał sześć lat. Wcześniej przeżył straszną rzecz.

– Co się stało?

– Jego rodzice zostali zamordowani – rzucił beznamiętnie Bishop.

– Jak? – spytał North.

– Strzał w głowę. Oboje. Wyglądało to na egzekucję. Billy’ego znaleziono w mieszkaniu przy zwłokach.

– Złapano winnych? – zapytał North.

– Nie wiem, czy w ogóle przeprowadzono jakieś dochodzenie – odparł Bishop. – Mówimy o kraju, w którym panuje nieopisany zamęt: skorumpowany rząd, zorganizowana przestępczość. Policję bardziej pochłania wymuszanie od biznesmenów haraczy za ochronę niż dbanie o bezpieczeństwo obywateli. – Odchrząknął. – Jestem pewien, że sierociniec też swoje dołożył. Billy przyjechał do Stanów posiniaczony i niedożywiony. Ważył zaledwie piętnaście kilogramów.

– W jakim był stanie psychicznym? – zapytałem.

– Sprawiał wrażenie bardzo łagodnego, wrażliwego dziecka. Bał się hałasów, nowych miejsc, nowych ludzi. Nawet mnie. Prześladowały go nocne koszmary. Budził się z krzykiem, cały roztrzęsiony. Nigdy się z tego do końca nie wyleczył. – Bishop splótł palce. – Być może pewną rolę grały w tym moczenia nocne.

Przypomniał mi się Carl Rossetti, który w Cafe Positano gotów był się założyć, że u Billy’ego występuje klasyczna triada czynników zagrożenia psychopatią: znęcanie się nad zwierzętami, podpalenia i moczenie nocne.

– Czy coś się zmieniło z upływem lat?

– Jego lęki ustąpiły – odrzekł Bishop. – Niestety ich miejsce zajęła agresja. Bez powodu potrafił nagle rzucić się na mnie lub żonę z pięściami. Czasem się zastanawialiśmy, czy nie ma do nas pretensji o to, że go wywieźliśmy z jego ojczyzny albo że próbujemy mu zastąpić naturalnych rodziców. Jednak jego pęd do destrukcji nigdy nie dotyczył wyłącznie mnie i Julii, lecz niemal wszystkiego: cudzej własności, zwierząt, a nawet siebie samego.

– Kaleczył się?

– Owszem. A także gryzł. Miał również okropny zwyczaj wyrywania sobie włosów. To samookaleczanie w końcu się skończyło, agresja wobec innych – nigdy.

– Billy był u psychiatry?

– Wielokrotnie. Przebywał w kilku szpitalach psychiatrycznych, odkąd ukończył dziewięć lat, gdy po raz pierwszy został oskarżony o znęcanie się nad zwierzętami sąsiadów.

– Czy był pod stałą opieką psychiatryczną także poza szpitalem?

Bishop potrząsnął głową.

– Sąd dla nieletnich parokrotnie stawiał taki warunek, gdy decydował o jego wypuszczeniu z domu poprawczego. Billy godził się na wszystko, aby wyjść na wolność: dziesięć, piętnaście sesji terapeutycznych, ile tylko od niego zażądano. A potem kategorycznie odmawiał pójścia do szpitala. Gdy go zmuszaliśmy, godzinami siedział, nie odzywając się do nikogo. Po tym, jak próbował spalić dom, przez krótki czas brał prozac. Ale leki tylko zwiększały jego impulsywność.

Przez chwilę przyglądałem się Bishopowi. Jego zachowanie było równie wyreżyserowane jak otoczenie, w którym przebywał. Nieskazitelne maniery, opanowanie. Pomyślałem, że może warto go trochę sprowokować. Zmusić do okazania emocji. Poczucia winy. Złości. Czegokolwiek.

– Dlaczego w ogóle popełniliście państwo ten błąd i zaadoptowaliście Bili’ego? Zagraniczne adopcje zwykle kończą się kłopotami, nawet gdy nie dotyczą dzieci po tak ciężkich przejściach.

Nie zgodził się z określeniem „błąd”.

– Miałem bardzo dobre doświadczenia z pierwszym zaadoptowanym synem, Garretem. Rozwijałem firmę w Rosji. Szło mi bardzo dobrze. Chciałem się jakoś odwdzięczyć. Cóż, nie zdawałem sobie sprawy, że emocjonalne zaburzenia Billy’ego są takie poważne.

Zwróciłem uwagę, że Bishop mówi tak, jakby sam podjął decyzję o obu adopcjach.

– Czy to pan wyszedł z pomysłem zaadoptowania dzieci? – zaatakowałem.

– Tak. Chciałem dać szansę ludziom ciężko pokrzywdzonym przez los. Zwłaszcza młodym. A szczególnie dzieciom.

– A jak pańska żona, Julia, przyjęła Billy’ego?

– Okazała mu wiele serca.

– To dalekie od entuzjazmu – naciskałem.

Bishop nie poruszył się.

– Wiele od niej żądałem – odparł spokojnie. – Wychodząc za mnie, musiała zaakceptować obecność Garreta, ale przyjęła go bardzo ciepło. Wzięcie po siedmiu latach kolejnego dziecka pod swój dach było dla niej nie mniejszym wyzwaniem, zwłaszcza że Billy miał taką przeszłość.

– Czemu sąd nie przyznał pańskiej byłej żonie opieki nad Garretem?

– Nie wystąpiła o nią.

– Dlaczego?

– To skomplikowana historia. Nie warto teraz do tego wracać.

Ton jego głosu powiedział mi, że Bishop uważa temat za wyczerpany. Zakarbowałem sobie w pamięci, że ta sprawa go niepokoi, i zmieniłem kierunek rozmowy.

– Kto odkrył, że pańska córka… została zamordowana?

– Ja – odparł bez wahania, nie okazując emocji.

– Kiedy?

– W czwartek, parę minut przed czwartą rano.

– Był pan na nogach o czwartej nad ranem? – wtrącił się Anderson.

– Sprawdzałem notowania przed otwarciem giełd na Dalekim Wschodzie – odparł Bishop.

– Czy wczoraj też pan obserwował, co się dzieje na giełdach? – zapytałem.

– Tak.

Zdecydowałem się na bezpośrednie pchnięcie, aby przebić jego pancerz.

– Jak pan może się zajmować interesami po tym, co się stało z pańską córką?

Bishop wbił we mnie wzrok, ale nie odpowiedział. Anderson posłał mi spojrzenie, które zdawało się mówić, że posunąłem się za daleko.

Obawiałem się, że ma rację. Chyba rzeczywiście wkłułem się w duszę Bishopa i przebiłem coś, co mogło zacząć niepohamowanie krwawić. Kiedy jednak w końcu przerwał milczenie, przemówił z takim samym zimnym opanowaniem, z jakim mówił podczas całego naszego spotkania.

– Gdybym mógł zapłacić okup, aby odzyskać córkę, z radością wydałbym ostatniego dolara. Ale to niemożliwe. Ciężko pracowałem na swój majątek. Mam zamiar go zachować. – Uśmiechnął się sztucznie i spojrzał na zegarek. – Panowie, czas na mnie, obiecałem Julii, że zjemy wcześniej obiad.

– Czy zgodzi się pan, aby doktor Clevenger porozmawiał z Billym w Nowym Jorku? – zapytał Anderson.

Twarz Bishopa pozostała maską uprzejmości.

– Po co? – zapytał.

– Mógłbym pomóc pańskiemu synowi, gdyby mimo wszystko oskarżono go o morderstwo. W grę może wchodzić kwestia ograniczonej poczytalności – odparłem.

Ograniczona poczytalność jest terminem prawniczym, który stanowi wskazówkę dla sędziów, że mogą łagodniej traktować oskarżonych, jeśli w chwili popełnienia czynu ich zdolność zrozumienia jego konsekwencji była w znacznej mierze ograniczona. Mogą wtedy ich sądzić za lżejsze przestępstwo, jak na przykład nieumyślne spowodowanie śmierci lub zabójstwo drugiego stopnia.

– Rzeczywiście, mogłoby to być korzystne i poczynię stosowne kroki. – Wstał. – Czy jeszcze jakoś mógłbym panom pomóc?

– Na razie nie – odparł Anderson.

Wstaliśmy i ruszyliśmy ku drzwiom. Mój wzrok przyciągnęły trzy obrazy olejne wiszące na ich wewnętrznej stronie. Przedstawiały trzy konie do gry w polo z wymyślnymi siodłami i uprzężą oraz purpurowymi wstążkami wokół kostek. Zatrzymałem się przed obrazami. Chciałem stwierdzić, czy Bishopowi sprawi trudność przejście od rozmowy o morderstwie córki do wymiany zdań na nieskończenie lżejszy temat.

– Pańskie? – zwróciłem się do niego.

Nie było widać, żeby to przejście sprawiło mu jakąkolwiek trudność.

– Tak – odparł z nie ukrywaną dumą. – Wszystkie należą do mnie. – Po raz pierwszy okazał jakąś emocję. – Mam dwanaście koni.

– Piękne zwierzęta – zauważył Anderson.

– Owszem – przyznał Bishop.

– Niestety, nigdy nie grałem w polo – powiedziałem – ale zawsze chciałem się nauczyć.

– Może przyjedzie pan kiedyś do mnie na mecz? Zapraszam – zaproponował Bishop. – Najlepiej do Myopii. To blisko Bostonu. – Ton jego głosu zapewniał, że nie powinienem się spodziewać żadnego zaproszenia.

– Wspaniale. – Spojrzałem jeszcze raz na obrazy. – Czy to pańskie ulubione konie? To znaczy z tej dwunastki.

– Niezupełnie. Akurat te mogły pozować malarzowi.

– Ma pan jakiegoś ulubionego?

Bishop uśmiechnął się z wyższością.

– Wszystkie traktuję jednakowo.

– Czy miłość do koni przypomina miłość do psa lub kota?

– Nie. To tak, jak kochać rakietę tenisową lub klub golfowy.

– Obawiam się, że nie rozumiem.

– Kocha się je, dopóki pozwalają wygrywać.

Claire Buckley odprowadziła nas do drzwi. Kiedy szliśmy do samochodu, na podjeździe pojawił się wracający akurat z kortu Garret Bishop i jego matka. Zwolniliśmy, żeby się z nimi przywitać.

Starszy syn Bishopa skończył siedemnaście lat, miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i podobnie jak ojciec, był mocno zbudowany. Lecz podczas gdy ojciec chodził pewnie i zdecydowanie, wymachując rękami jak biegacz, syn stąpał ostrożnie, lekko uginając kolana i trochę powłócząc stopami.

Julia Bishop, ubrana w czarną spódnicę pareo i białą koszulkę, była nieco niższa i chudsza, niż wydawała się na zdjęciu w gabinecie Bishopa. Szła z pochyloną głową.

Z dwudziestu jardów matka i syn wyglądali jak para studentów wracających z turnieju tenisowego. Ale gdy się zbliżyli, okazało się, że Julia wygląda na swoje trzydzieści pięć lat i że ciężko musiała przeżyć śmierć córki. Miała lekko opuchnięte policzki i zaczerwienioną szyję. Widać było, że długo płakała. Ale nie można jej było odmówić urody, która przebijała się jak światło reflektora przez mgłę. Najpierw zobaczyłem szmaragdowe oczy, których kolor podkreślały jedwabiste czarne włosy sięgające ramion – włosy gejszy. Następnie moje spojrzenie objęło wysoko osadzone kości policzkowe i pełne usta, a przede wszystkim smukłą szyję, w której wdzięk mieszał się z czystą seksualnością w coś potężniejszego niż suma części – w jakiś nieodparty magnetyczny urok.

Nie mogłem oderwać od niej oczu. Ukradkiem opuściłem wzrok na białą koszulkę z krótkimi rękawami, podobną do tych, jakie nosiłem, gdy byłem chłopcem. Była na tyle obcisła, że pozwalała dojrzeć zarys koronkowego wyciętego stanika z fiszbinami, oraz na tyle krótka, że odsłaniała pępek i skrawek opalonego brzucha Julii Bishop. Jeszcze niżej widać było rąbek czarnego dołu od bikini wyzierający spod zawiązanej na biodrze spódnicy pareo z czarnego lnu, która całkowicie odsłaniała idealnie gładką nogę.

Gdy Anderson przedstawiał nas sobie, podałem Julii rękę.

– Przykro mi, doktorze, że przejechał pan taki kawał drogi na darmo – powiedziała łamiącym się głosem, jakby lada chwila miała poprosić, żebym ją podtrzymał.

Ona chciałaby poprosić czy ty byś chciał jej ofiarować pomoc? - wtrącił się mój wewnętrzny głos.

Przyznałem mu rację. Impuls, żeby ją podtrzymać, wyszedł ode mnie. Zdawało mi się, że spowija mnie bijący od niej blask – lazurowa mgiełka. Gdy puściła moją dłoń, odczułem to, jakbym coś utracił.

– Rozmawiałem z pani mężem – odparłem. – Cieszę się, że przyjechałem.

Julia spojrzała na Claire.

– Jak tam Tess? – zapytała z troską.

– W porządku – uspokoiła ją Claire. – Wcześniej miała mały napad płaczu…

Julia westchnęła i spojrzała na okno na piętrze.

– Nie powinnam była jej zostawiać. Czy na pewno nic jej…?

– Wszystko z nią w porządku – powtórzyła uspokajająco Claire. – Gdy dostała butelkę, zaraz jej przeszło. Teraz śpi.

Garret sprawiał wrażenie jeszcze bardziej niespokojnego niż Julia. Co jakiś czas kopał kamienie leżące na ziemi. Nie był przystojny, ale miał rzymski nos i lincolnowskie kości policzkowe, które nadawały mu wygląd silnego i poważnego chłopaka.

– Chcę iść do domu – oświadczył i pociągnął za skórzaną opaskę z frędzlami, którą nosił na nadgarstku.

Julia zmusiła się do uśmiechu, ale jej oczy pozostały smutne.

– Garret niemal znokautował dziś swojego trenera od tenisa.

– Guzik mnie to obchodzi – rzucił chłopak, kierując te słowa do Claire. – W ogóle nie chciałem dzisiaj grać. Wolałbym być sam.

– Mąż chce, żeby się trzymał zwykłego rozkładu zajęć – wyjaśniła Julia. Najwyraźniej chciała wytłumaczyć, dlaczego Garret bierze lekcje tenisa dwa dni po śmierci siostry i kilka godzin po tym, jak jego brat wylądował w szpitalu psychiatrycznym. To nie była błahostka.

– Nie chodzi o wynik – dodała Julia. – Nasz lekarz rodzinny zalecił, żebyśmy na tyle, na ile to możliwe, zachowywali się jak zwykle.

– Pewnie. – Garret potrząsnął głową.

Nie chciałem się zachowywać jak słoń w składzie porcelany, ale zależało mi na jak najlepszym poznaniu stosunków panujących w tej rodzinie.

– Garret – zwróciłem się do chłopaka – jak znosisz całą tę sytuację?

Przestał się wiercić i przelotnie spojrzał mi w oczy. Przez chwilę wyglądało na to, że się rozpłacze, ale zaraz twarz mu stężała.

– Dobrze – rzucił buntowniczo. – Poradzę sobie.

Julia skrzywiła się.

Wyciągnąłem rękę i delikatnie dotknąłem jej ramienia.

– Jeśli pani lub ktoś z rodziny chciałby ze mną porozmawiać o tym, co się stało, jestem do dyspozycji – zaproponowałem. Zauważyłem, że Anderson patrzy na moją dłoń spoczywającą na ramieniu Julii, i szybko zabrałem rękę.

Z wysiłkiem przełknęła ślinę.

– Dziękuję – powiedziała. – Nie sądzę, byśmy zdołali przez to wszystko przebrnąć bez pomocy.

– Co o tym myślisz? – zapytał mnie Anderson, gdy ruszyliśmy z powrotem ku Wauwinet Road.

– Powiem ci, czego nie myślę – odparłem. – Nie sądzę, by Darwin Bishop zapomniał cię poinformować, że Billy został wysłany do szpitala w Nowym Jorku.

– Wniosek?

– Ktoś, kto handluje akcjami na Nikkei dwadzieścia cztery godziny po tym, jak znalazł swoją córkę martwą w kołysce, nie zapomina, że przyjeżdża do niego szef policji z konowałem z Bostonu. On chciał, byśmy się zjawili u niego w domu.

– Po co? Po co nas tutaj ściągał, skoro Billy’ego nie było?

– Może po to, żeby mnie sprawdzić, a może po to, by przekazać jakąś wiadomość. Na pewno po to, by mnie przekonać do punktu widzenia: jaki to bardzo chory jest Billy, jak on, Julia i pół tuzina psychiatrów starało się mu pomóc, a nawet jak bardzo Billy pasuje do wzorca psychopaty. Niczego nie pominął: podpaleń, znęcania się nad zwierzętami i moczenia nocnego. Dorzucił nawet samookaleczanie, gryzienie i wyrywanie włosów.

– Odpowiadał na twoje pytania – zaoponował Anderson. – Z niczym nie wyszedł dobrowolnie.

– Człowiek pokroju Darwina Bishopa rozmawia tak, jak walczy dżudoka. Wykorzystuje twoją siłę, aby osiągnąć swój cel. Gdyby chciał ci coś powiedzieć o swojej firmie, nie wypaplałby tego ot tak sobie. Tak by pokierował rozmową, byś myślał, że to z niego wyciągnąłeś. – Pokiwałem głową. – Podszedł do tego jak do interesów. Strategicznie.

– No to nie wybrał najlepszej strategii. Przypiera prokuratora okręgowego do muru. Gdy media się dowiedzą, że Billy opuścił stan, Tom Harrigan będzie musiał oskarżyć go o morderstwo. Inaczej będzie to wyglądało podejrzanie.

– Może Bishop na to właśnie liczy.

– Że zmusi Harrigana do oskarżenia Billy’ego, zanim będzie do tego gotowy?

– Albo że Harrigan oskarży Billy’ego, zamiast szukać dowodów przeciwko komuś innemu.