175175.fb2
Dostałem bilet na ostatni samolot do Bostonu i dotarłem na miejsce dopiero o ósmej wieczorem. Postanowiliśmy z Andersonem, że jeśli załatwi mi pozwolenie na odwiedzenie Billy’ego Bishopa w Payne Whitney, polecę do Nowego Jorku rano następnego dnia.
Po drodze do domu zatrzymałem się w Mass General. Chciałem dotrzymać obietnicy złożonej Lilly, że odwiedzę ją po zabiegu.
Spała, kiedy stanąłem w drzwiach jej pokoju, lecz na stoliku nocnym paliła się lampka. Już z daleka widać było, że zabieg okazał się rozleglejszy, niż planowano. Noga, zgięta w kolanie, wisiała na wyciągu dobre kilka cali nad łóżkiem. Udo przykrywał mokry opatrunek z gazy. Do kości udowej przykręcone były z obu stron cienkie stalowe pręty.
Zapukałem w futrynę, ale Lilly się nie obudziła. Wszedłem do pokoju. Przez pół minuty stałem nieruchomo, przysłuchując się pikaniu aparatury elektronicznej i obserwując oddech Lilly. Próbowałem sobie wyobrazić, co czuła, wstrzykując sobie zarazki. Nie sądziłem, aby to była złość, panika czy smutek. Raczej ulga, a może nawet euforia. Na chwilę zrzucała z siebie pozory normalności. Udawane poczucie własnej wartości i wiara w siebie znikały, torując drogę nieświadomemu obrazowi własnego ja, w którym jawiła się sobie kobietą brudną i zbrukaną. Śmieciem. Jak ktoś, kto po wielu godzinach opuścił w końcu trzymane w górze ręce, mogła przestać walczyć ze swoimi demonami i pozwolić im wziąć się w posiadanie.
– Lilly – powiedziałem półgłosem.
Nie poruszyła się.
– Lilly – powtórzyłem głośniej.
Powoli otworzyła oczy, ale nie odpowiedziała.
– To ja, doktor Clevenger. Przyszedłem zobaczyć, jak się czujesz.
Westchnęła sennie i zamknęła oczy.
– Dostałam jakiś środek przeciwbólowy.
– Chcesz spać? Mogę wpaść jutro.
Spojrzała na mnie, mrużąc oczy, aby mnie ostrzej widzieć.
– Nie, zostań, proszę.
Podszedłem do łóżka, przystawiłem sobie krzesło i usiadłem.
– Jak udał się zabieg? – zapytałem.
– Doktor Slattery powiedział, że zakażenie dotarło do kości i musieli część jej wyciąć.
Pokiwałem głową, patrząc na stalowe pręty łączące dwie części kości.
– Usunięcie zakażonej tkanki zapobiegnie powtórnej infekcji… prawda?
– Prawda – szepnęła wyraźnie nie przekonana.
Przypomniało mi się, jak jej powiedziałem, że nie boję się poznać nawet najgorszej prawdy. Musiałem ją przekonać, by mi uwierzyła, jeśli chciałem nakłonić ją do zwierzeń. Pochyliłem się i dotknąłem opatrunku z gazy.
– Mogę zerknąć? – zapytałem.
Kiwnęła głową, nie spuszczając wzroku z mojej ręki.
Odchyliłem opatrunek na tyle, aby zobaczyć ranę. Lilly momentalnie odwróciła głowę do ściany. Przyjrzałem się przeciętym warstwom skóry, tłuszczu i mięśni. Przesiąknięta krwią gaza zakrywała środek głębokiej do kości rany.
– W porządku – rzuciłem.
– W porządku? – powtórzyła z goryczą.
– Nie widać śladu zakażenia.
Przewróciła oczami.
– Masz szczęście, że trafiłaś na chirurga, który stara się zwalczyć infekcję u źródła – dodałem. Zauważyłem łzę na jej twarzy. Wziąłem chusteczkę ze stoliczka nocnego i osuszyłem jej policzek.
Odwróciła do mnie głowę, ale nic nie powiedziała.
– Ja też tak robię – podjąłem. – Pomagam swoim pacjentom sięgnąć do korzeni ich kłopotów.
Minęło kilka sekund.
– A co, jeśli twój pacjent nie wie, co jest przyczyną jego bólu?
Zadanie pytania jest polową odpowiedzi - odezwał się mój Wewnętrzny głos. – Lilly chce wyruszyć w tę podróż. W głębi duszy każdy pragnie poznać prawdę.
Wstrzymałem oddech. Zamknąłem oczy i po chwili je otworzyłem.
– Jeśli tego nie wiesz, musimy się razem zdobyć na odwagę, by dojść do prawdy.
Lilly zarumieniła się.
– Nie umiem rozmawiać o swoich kłopotach.
– Dlaczego?
– Myślę, że bezpieczniej jest tłumić w sobie uczucia.
– Bezpieczniej?
Nie odpowiedziała.
– Co niebezpiecznego jest w otworzeniu się?
– Ludzie, którzy za wiele opowiadają o sobie, stają się w końcu… – Urwała w pół zdania.
– Jacy?
– Bo ja wiem? – Zmarszczyła brwi. – Chyba samotni.
To wyznanie wiele mi o niej powiedziało. Wywołała u siebie chorobę i wszystkich okłamała co do jej przyczyny, żeby skupić na sobie uwagę tłumu lekarzy. Dojście do źródła cierpienia, zwłaszcza gdyby się okazało, że było nim molestowanie przez dziadka, mogło doprowadzić do zerwania z nim, a pewnie także z innymi członkami rodziny, wszelkich kontaktów. Lęk przed porzuceniem miał realne podstawy i towarzyszył Lilly od dzieciństwa. Nie było co owijać sprawy w bawełnę.
– Wiem, że się tego boisz, ale musisz chcieć chociaż przez chwilę być sama. A przynajmniej sama ze swoimi myślami.
Dotknęła dolnej wargi jak mała nieśmiała dziewczynka.
– Nie potrafię znieść samotności.
Był to zupełnie jasny przekaz. Potrzebowała czegoś – kogoś – na kogo mogłaby liczyć bez względu na to, co powie. Dotknąłem jej uda tuż powyżej rany.
– Obiecuję, że będę przy tobie przez całą tę drogę.
– Skąd wiesz? – zapytała. – Nawet mnie nie znasz. Jak ci mogę zaufać?
Mogłem zbyć jej pytanie jakimś frazesem, ale dla osoby, której całe życie stało się kłamstwem, liczyła się tylko szczera odpowiedź.
– Oczywiście nie możesz być pewna, że okażę się godny zaufania. Nigdy nie będziesz miała takiej pewności – wobec nikogo. Tak czy owak będziesz musiała zdać się na wiarę. Zaufać swojemu instynktowi.
– Nie wiem – westchnęła. – Jestem skołowana.
Jeszcze jedno małe zwycięstwo. Taki zamęt w głowie często oznacza słabnięcie mechanizmów obronnych umysłu. Nie chciałem, by wyglądało na to, że pilno mi zrobić w nich wyłom.
– Mogę więc wpaść do ciebie za kilka dni?
Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę.
– Tak – odparła. – Zgoda.
Dotarłem do domu tuż przed jedenastą wieczorem. Na automatycznej sekretarce znalazłem wiadomość od Northa Andersona, który zawiadamiał mnie, że na jutro mam umówione spotkanie z Billym Bishopem. Z doświadczenia wiedziałem, że jeśli chcę punktualnie znaleźć się na Manhattanie, muszę wybrać samolot o siódmej trzydzieści, który zwykle ma dwugodzinne opóźnienie.
Postanowiłem poszukać w Internecie informacji na temat Darwina Bishopa. Yahoo! wyrzuciło 2948 odsyłaczy do takich źródeł, jak „Wall Street Journal”, „Business Week” czy „CNN Financial News”. Dowiedziałem się z nich, że Bishop założył CMM z kapitałem czterdzieści milionów dolarów, że zatrudnił inżynierów i metalurgów po MIT, CalTechu i uniwersytecie w Sankt Petersburgu i że po osiemnastu miesiącach działalności w firmie pracowało tysiąc ludzi. W „New York Timesie” znalazłem wzmiankę o aukcji u Sotheby’ego, na której Bishop wylicytował olej Marka Rothki za 4,2 miliona dolarów, czyli grubo powyżej sumy wywoławczej, która wynosiła osiemset tysięcy. Wystawny tryb życia Bishopa przyciągnął uwagę reporterów „Vanity Fair”, które opublikowało zdjęcia jego zabytkowych samochodów oraz liczącego ponad tysiąc pięćset metrów kwadratowych apartamentu na ostatnim piętrze River House stojącego przy 52 Ulicy między Pierwszą Aleją a East River. Mieszkania mieli w nim również Henry Kissinger i lord Rothschild. Apartament wcześniej należał do Astorów, od których Bishop odkupił go za 13 milionów dolarów. A było to, zanim ceny nieruchomości na Manhattanie skoczyły pod niebiosa.
Na dłużej zatrzymałem się przy artykule z magazynu „New York” zatytułowanym Bishop i jego narzeczona rozpoczynają podróż życia, w którym opisywano małżeństwo Bishopa z „należącą do elity towarzyskiej modelką Julią Oakley”. Zdjęcie przestawiało pana młodego w smokingu i pannę młodą w sukni ślubnej jadących Piątą Aleją w czerwonym ferrari testarossa. Julia wyglądała olśniewająco.
W artykule zacytowano także wypowiedź Bishopa na temat jego pierwszego małżeństwa. „Przeżyliśmy z Lauren dwa cudowne lata” – powiedział reporterowi. – „Na nic bym ich nie zamienił, ale któregoś dnia obudziliśmy się i powiedzieliśmy sobie: «Lepiej bądźmy przyjaciółmi niż mężem i żoną». I niech pan posłucha: Nigdy nie miałem lepszego przyjaciela”.
Parsknąłem śmiechem. Było tam więcej takich kwiatków.
Pobieżnie przejrzałem kilkadziesiąt innych artykułów, opuściłem kilkaset innych, aż wreszcie moją uwagę przyciągnął tekst, który różnił się od pozostałych. Był to artykuł zamieszczony w „New York Daily News” z 1995 roku opatrzony nagłówkiem Kłopoty w wyższych sferach. Przeczytałem w nim, że Bishop został przyłapany na jeździe po pijanemu.
STUART TABOR
SPECJALNIE DLA „DAILY NEWS”
MANHATTAN
Na Manhattanie aresztowano wczoraj o drugiej w nocy mężczyznę, który na moście Triboro uderzył swoim porsche carrera w dwa inne samochody i odjechał z miejsca wypadku.
Kierowcą samochodu okazał się Darwin Bishop, lat 45, zamieszkały przy Wschodniej 49 Ulicy pod numerem 32. Mężczyzna został oskarżony o prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym, niebezpieczną jazdę, ucieczkę z miejsca wypadku i stawianie oporu władzy. Policja zatrzymała go po długim pościgu w dzielnicy Astoria w Queens.
Mimo że w 1981 roku Bishop został skazany za pobicie, zwolniono go dziś z aresztu za osobistym poręczeniem i kaucją w wysokości 250 000 dolarów.
Ofiara wypadku, Estelle Marshfeld, lat 39, z obrażeniami brzucha i klatki piersiowej została przewieziona do Columbia Presbyterian Hospital, gdzie przyjęto ją na oddział. Nikt inny nie odniósł obrażeń.
Zdjęcie pokazywało zupełnie innego Darwina Bishopa niż ten niewzruszony mężczyzna, którego poznałem w Nantucket. Ze zwieszoną głową, skuty kajdankami wchodził w eskorcie dwóch policjantów na 23 komisariat. Przód koszuli w białoniebieskie prążki miał zakrwawiony.
Patrzyłem na zdjęcie pijanego Bishopa i zastanawiałem się. Na swoim terenie w Nantucket miał nieskazitelne maniery. Wydawał się niezniszczalny. Dzięki temu zdjęciu stał się dla mnie prawdziwy, gdyż potwierdzało ono to, w co zawsze wierzyłem: każdy człowiek – biedny czy bogaty, biały czy kolorowy, wykształcony czy półanalfabeta – znajduje się w stanie emocjonalnego wrzenia, coś go gryzie, cierpi. Ja przez lata uśmierzałem swój ból gorzałą i kokainą. Bishop widać też miał kiedyś problemy z alkoholem. Teraz szprycował się pieniędzmi – równie silnie uzależniającymi.
Ale być może owa zaduma nad człowiekiem była tylko jednym z powodów, dla których przyglądałem się temu zdjęciu. Być może podobał mi się widok poniżonego Bishopa, gdyż drażniła mnie myśl o nim i jego młodej narzeczonej.
Zastanawiałem się, dlaczego Julia Bishop zrobiła na mnie takie ogromne wrażenie. Prawda, była niesamowicie piękna, ale czułem, że to nie jedyny powód, że nie jest to nawet połowa powodu. Powróciłem myślami do naszej rozmowy przed domem Bishopa i uzmysłowiłem sobie, że w ciągu tych kilku minut nabrałem przekonania, iż mam do czynienia z cierpiącą kobietą, która potrzebuje mojej pomocy. A dla mnie kobieta pogrążona w rozpaczy jest najlepszym bodźcem do działania.
Pomyślałem o swojej matce, kobiecie uległej i słabej, która miała niemiły zwyczaj zamykania się w łazience, gdy ojciec w pijackim szale szukał kogoś, kogo mógłby skrzywdzić, żeby zagłuszyć własny ból. Ponieważ oprócz matki byłem jedyną osobą w naszym mieszkaniu na ostatnim piętrze obskurnej kamienicy w Lynn w stanie Massachusetts, ojciec nieodmiennie na mnie wyładowywał swoją wściekłość, dopóki nie opadł z sił i nie zwalił się na podłogę lub nie zapadł w pijacki sen. Choć matka nie miała siły, odwagi i odpowiedzialności, by wyrwać nas z tego zaklętego koła przemocy, była moją matką i kochałem ją. Poza tym czułem się trochę jak bohater, gdy ojciec okładał pięściami mnie zamiast niej. Pomimo że tyle czasu spędziłem na kozetce doktora Jamesa, który próbował rozsupłać moją poplątaną psychikę, nigdy nie uwolniłem się od tego dylematu: duma czy ból? Wciąż wolę sam cierpieć, niż patrzeć na cierpiące kobiety.
Potrząsnąłem głową i skupiłem uwagę na monitorze komputera i zdjęciu prowadzonego w kajdankach Bishopa. Chciałem znaleźć coś na temat dalszego ciągu tamtej sprawy. Zauważyłem odsyłacz zatytułowany Bishop staje przed sądem, kuknąłem i przekonałem się, ile w sądzie mogą zdziałać pieniądze – lub zakulisowe machinacje. Była to krótka notatka z „New York Post” zamieszczona w dziale miejskim jako druga od końca, sześć miesięcy po aresztowaniu Bishopa. Można było w niej przeczytać, że zarzuty przeciwko niemu zostały oddalone. Sędzia nie skazał go ani na jeden dzień więzienia, nawet w zawieszeniu.
BISHOP STAJE PRZED SĄDEM
Sąd na Manhattanie oddalił oskarżenia przeciwko Darwinowi Bishopowi, lat 45, zamieszkałemu przy Wschodniej 49 Ulicy pod numerem 32, o prowadzenie samochodu po pijanemu, niebezpieczną jazdę i stawianie oporu władzy, kwestionując ważność badania trzeźwości przeprowadzonego na miejscu zdarzenia, brak wiarygodnych naocznych świadków i niemożność uzyskania zeznań policjantów. Obrońca oskarżonego, F. Lee Bailey, stwierdził: „Nikt się nie zgłosił na świadka, bo wszyscy widzieli, że mój klient uczestniczył w zwykłym wypadku. Potem sprawy wymknęły się spod kontroli tylko i wyłącznie wskutek przesadnej reakcji sił policyjnych”. Bailey powiedział, że nie zadecydował jeszcze, czy wystąpi z oskarżeniem przeciwko miastu lub funkcjonariuszom policji uczestniczącym w tym zdarzeniu.
Próbowałem wyszukać jakieś informacje o pobiciu, za które Bishop został skazany w 1981 roku, ale niczego nie znalazłem.
Spojrzałem na zegarek: dochodziła pierwsza. Nie zostało mi wiele czasu na sen. Wyłączyłem komputer i powlokłem się do łóżka. Jednak mimo zmęczenia nie mogłem zatrzymać gonitwy myśli. Narastały we mnie podejrzenia, że Bishop chce się mną posłużyć. Nie wiedziałem tylko jak, a właściwie dlaczego. Przyznaję, że stawanie w obronie kobiet napawa mnie pewną dumą, ale to nic w porównaniu z energią, jakiej nabieram, gdy jakiś facet próbuje mnie wykorzystać, zmusić do czegoś lub zrobić ze mnie głupka. Może ten przypływ determinacji jest związany z adrenaliną, której poziom rósł mi we krwi, ilekroć ojciec z jakiegoś wydumanego powodu zabierał się do bicia. Może to, że nie umiem się trzymać z dala od kłopotów czy ustępować przed przemocą, jest czymś irracjonalnym – u podstaw czego leży wstyd chłopca, który zachowywał się ulegle wobec brutalnego ojca. Ale nawet doktorowi Jamesowi nie udało się rozsupłać tego węzła w mojej poplątanej psychice.
Poniedziałek, 24 czerwca 2002
Samolot wylądował na LaGuardii spóźniony jedynie o godzinę i dwadzieścia minut, toteż już przed dziesiątą pojawiłem się w Payne Whitney, nijakim budynku na rogu 68 Ulicy i York należącym do Centrum Medycznego Uniwersytetu Cornelia – Nowojorskiego Szpitala Prezbiteriańskiego. Billy Bishop przebywał na trzecim piętrze na oddziale zamkniętym przeznaczonym dla dzieci i nastolatków. Pojechałem windą na górę i ruszyłem długim białym korytarzem, kierując się strzałkami, aż dotarłem do stalowych drzwi z napisem „3 East”. Nacisnąłem dzwonek. Przez szybę pancerną w drzwiach zobaczyłem grupkę chłopców i dziewczynek w różnym wieku, wśród których uwijali się członkowie personelu.
– Słucham – dobiegł z głośnika obok drzwi kobiecy głos.
– Jestem doktor Clevenger – przedstawiłem się. – Przyjechałem się zobaczyć z Billym Bishopem.
– Oczekiwaliśmy pana o dziesiątej trzydzieści.
– Przyjechałem wcześniej.
– Czy mógłby pan pójść coś przegryźć w bufecie?
Na oddziałach psychiatrycznych lubią mieć wszystko pod ścisłą kontrolą. Pacjentom z zaburzeniami psychicznymi odpowiada taki rygor. Problem polega na tym, że personel uzależnia się od niego i nie chce od niego odstąpić ani na milimetr – z żadnego powodu ani dla nikogo.
– Nie – oświadczyłem twardo. – Już jadłem.
– Naprzeciwko jest miła kawiarnia.
– Wolałbym wcześniej przeprowadzić wywiad.
– Zobaczę, czy to będzie możliwe – odezwał się chłodno żeński cerber. – Proszę poczekać.
Minęło pięć minut, zanim korpulentna rozmamłana kobieta mniej więcej w moim wieku, z okularami do czytania na nosie, ubrana w workowatą hinduską sukienkę, podeszła do drzwi, otworzyła je i wpuściła mnie do środka. Włosy miała szare i nie uczesane. Nosiła kilka sznurów pereł.
– Nazywam się Laura Mossberg – przedstawiła się z wyraźnym nowojorskim akcentem. – Jestem psychiatrą, opiekuję się Billym.
Potrząsnąłem wyciągniętą ręką.
– Frank Clevenger.
– Przepraszam, że siostra oddziałowa kazała panu czekać.
– Nic nie szkodzi. Przyjechałem czterdzieści minut za wcześnie. Wiem, że na oddziale psychiatrycznym coś takiego wywraca do góry nogami cały porządek dnia.
Kobieta roześmiała się.
– Przejdźmy do mojego biura. Porozmawiamy chwilę, a potem zawołam Billy’ego.
Idąc korytarzem, mijaliśmy pacjentów w wieku od czterech lat aż po wyglądających na siedemnaście lub osiemnaście. Wszystkie dzieci sprawiały wrażenie zupełnie normalnych. Biegały, grały w gry planszowe lub oglądały telewizję w holu. Lecz na podstawie doświadczenia, którego nabyłem, pracując z dziećmi i nastolatkami w New England Medical Center w Bostonie, wiedziałem, że na oddziały zamknięte trafiają najcięższe przypadki – pacjenci, którzy mogą popełnić zabójstwo lub samobójstwo. Pozostałych firmy ubezpieczeniowe hurtem kwalifikują do leczenia ambulatoryjnego. Pacjenci przebywający na tym oddziale byli na lekach psychotropowych. Każdy z nich mógł bez ostrzeżenia wpaść we wściekłość lub dostać halucynacji. W ich umysłach panował kompletny chaos, czy to z powodu traumatycznych przeżyć, maltretowania, czy uzależnienia od narkotyków lub alkoholu. Być może dzieci te nigdy nie będą mogły normalnie żyć niezależnie od tego, jak dużą pomoc otrzymają. Dzieci są mniej odporne, niż sądzą dorośli.
Pomyślałem o morderstwie, którego Billy był świadkiem w Rosji, i jego niewątpliwych traumatycznych przeżyciach z sierocińca. Nie ma się co dziwić, że chłopiec, którego świat legł w gruzach, ma skłonność do destrukcji. Czyż to nie oczywiste, że szalejący pożar mógł mu się wydać czymś równie miłym jak powrót do domu po długiej podróży? Czy nie mógł czuć pokusy, by ponownie przeżyć paniczny strach, patrząc w oczy maltretowanego zwierzęcia? A potem przyszła mi do głowy jeszcze bardziej niepokojąca myśl: Czy przyglądanie się przybranej siostrzyczce spazmatycznie łapiącej oddech nie było dla niego odbiciem dławiących jego samego emocji?
Weszliśmy do gabinetu doktor Mossberg: pomieszczenia osiem na dziesięć stóp zastawionego stosami książek i czasopism medycznych.
– Proszę – powiedziała, wskazując na krzesło obok biurka.
Podszedłem do niego, uważając, żeby się nie potknąć o któryś ze stosów. Zdjąłem z siedziska dwutomowe wydanie poezji Tennysona oraz A Childhood Harry’ego Crewsa i usiadłem. Niemal na wprost mnie znajdował się jedyny przedmiot wiszący na ścianie w tym gabinecie: mierzący trzy na cztery stopy obraz przedstawiający niebieskiego psa o białym pysku i wielkich spiczastych uszach. Pies siedział wśród zielonych pagórków oraz niebieskoczarnych dębów i pytająco spoglądał wielkimi złotymi oczami na pokój, jakby kogoś wypatrywał.
– Interesujący obraz – zauważyłem.
– Niebieski Pies? Pomaga mi skłonić dzieci do rozmowy. Czasem mówią mu rzeczy, których mnie nie powiedziałyby za żadne skarby, a ja tylko podsłuchuję.
– Wygląda, jakby nasłuchał się wielu opowieści.
– To przez te duże uszy – zażartowała Mossberg i uśmiechnęła się.
Dobrze się czułem w pokoju doktor Mossberg i w jej towarzystwie. Umiejętność wzbudzania takich uczuć jest niezwykle ważna dla psychiatrów, ale bardzo u nich rzadka. Tylko jeden na pięćdziesięciu ma ten dar.
– Widzę, że lubi pani perły – powiedziałem, wskazując na jej naszyjniki.
– Podoba mi się nauka, jaka z nich płynie – odparła. Sięgnęła do szyi i przez chwilę obracała jedną z pereł między palcami. – Ziarenko piasku potrafi być dokuczliwe, lecz małż przemienia je w coś przepięknego. Bez ziarenka piasku małż nie zademonstruje pełni swoich możliwości. Tak samo jest z ludźmi.
– Zgadzam się. Wyczuwam w pani bratnią duszę.
Uśmiechnęła się.
– Możliwe. Znam pańskie prace. Miał pan do czynienia z fascynującymi przypadkami.
Od czasu do czasu trafiam na kogoś, kto przeczytał o mnie w „Annals of Psychiatry”, magazynie „People” lub innym czasopiśmie, które zamieściło mój portret. Działo się to w czasach, gdy brałem jedną sprawę kryminalną za drugą, a każda była bardziej przerażająca od poprzedniej. Ale od tej pory wiele się zmieniło. Stałem się innym człowiekiem i nie miałem ochoty rozmawiać o tym wszystkim z doktor Mossberg.
– Kilka lat temu zrezygnowałem ze spraw kryminalnych. Normalnie nie zająłbym się takim przypadkiem jak Billy. Zgodziłem się przeprowadzić z nim wywiad na prośbę przyjaciela z policji.
Nie podchwyciła aluzji.
– Nieczęsto trafia się taki psychopata jak ten chirurg plastyczny. Gdzie to się wydarzyło? W Lynn w Massachusetts? W szpitalu stanowym, zgadza się?
– Zgadza – przyznałem.
– Doktor Trevor Levitt.
Wolałbym, żeby przestała.
– Nie, Lucas – poprawiła się. – Trevor Lucas. Wziął zakładników. Pielęgniarki, pacjentów i innych.
– Owszem.
– A pan go przekonał, żeby ich uwolnił. Czułem pulsowanie w skroniach.
– Nie wszystkich. Lucas zdążył paru zaszlachtować, zanim mogłem ogłosić swoje zwycięstwo i pozować do zdjęć w gazetach. Ludzie zwykle zapominają o tym drobnym szczególe.
– Przepraszam. Przypominam sobie, że oszpecił jedną starszą kobietę – nożem.
Nie odpowiedziałem.
– I jeśli mnie pamięć nie myli, na innym zakładniku przeprowadził jakiś brutalny zabieg neurochirurgiczny, prawda? – Pokręciła głową. – Podziwiam, że w ogóle odważył się pan pójść do niego…
Czoło miałem zlane potem. Wytarłem je rękawem koszuli.
– To dla mnie bardzo bolesne wspomnienia. Nie lubię o nich mówić.
Mossberg poprawiła się na krześle i przyjrzała mi się uważnie.
– Rozumiem – powiedziała z nutką terapeutycznej łagodności.
Wiedziałem, o czym myśli. Na jej miejscu myślałbym to samo: Jeśli nie potrafisz mówić o jakichś swoich wspomnieniach, znaczy to, że twój umysł jest nimi owładnięty. Nie byłem jednak gotów podjąć wysiłku uwolnienia się od tłumionych emocji, zresztą nie po to tu przyszedłem. Przyszedłem, by zdobyć jakieś wskazówki, które pomogłyby mi rozwiązać tajemnicę morderstwa kilkumiesięcznej dziewczynki i zapobiec zamordowaniu jej siostry bliźniaczki. Wyprostowałem się na krześle.
– Co może mi pani powiedzieć na temat Billy’ego Bishopa? – rzuciłem wyzywająco.
Zmrużyła oczy i zacisnęła usta, jakby wydała ostateczną diagnozę. Jeśli doktor Mossberg była taka bystra, za jaką ją brałem, odgadła właściwie: coś na kształt pełnoobjawowego zespołu stresu pourazowego. Minęło kilka chwil.
– W porządku – odezwała się wreszcie. – Przepraszam, że się wtrącam. Weszło mi w nawyk, że pcham się tam, gdzie mnie nie chcą.
– Nic nie szkodzi. Rozumiem.
Kiwnęła głową – Jeśli chodzi o Billy’ego… – zaczęła, przechodząc do poruszonego przeze mnie tematu – uważam, że jest on bardzo niebezpieczny. Sprawia wrażenie młodego człowieka bez sumienia. Nie dziwi mnie, że odebrał życie siostrze.
– Na jakiej podstawie pani tak twierdzi?
– Oczywiście nie na podstawie tego, co mi sam powiedział. Z ochotą mówi o Nantucket, Manhattanie, sporcie, telewizji i wszystkim, co nie dotyczy śmierci córki Bishopa czy jego przeżyć z Rosji. Unika tych tematów jak ognia.
– Mogę go zrozumieć.
– W to nie wątpię – rzuciła i zawiesiła głos, by podkreślić swoją myśl.
– Rozmawiamy o Billym – przypomniałem jej delikatnie. – Obiecuję, że nad sprawami, których sam unikam, popracuję innym razem.
– Ma pan rację. Zgubiłam wątek. – Mrugnęła do mnie. – Wracając do Billy’ego, najbardziej mnie martwią wyniki testów psychologicznych, które przeprowadziliśmy wczoraj tuż po przyjęciu go na oddział.
Na podstawie testów psychologicznych, takich jak kwestionariusz osobowości MMPI, test pamięci wzrokowej Bender Gestalt czy test Rorschacha, dokonuje się wielostronnej oceny pacjenta. Mają one określić, czy badany cierpi na chorobę psychiczną, oraz rozpoznać jego podstawowe cechy charakteru, a także to, co myśli o sobie i jak reaguje na otaczający go świat.
– Czy współpracował z badającym?
– Niezupełnie. Wynik na skali kłamstwa wskazuje, że na wiele pytań dawał nieprawdziwe odpowiedzi. Tak bardzo się starał wypaść na całkowicie zdrowego psychicznie, że nie podpisywał się pod żadną oznaką lub symptomem zaburzeń psychicznych. Swój nastrój w skali od jednego do dziesięciu oceniał na dziesięć. Twierdził, że w plamach z testu Rorschacha widzi tylko wesołe obrazy. Żadnej krwi. Żadnych potworów. Żadnej przemocy. Mówił, że „zawsze” znajduje dobry kontakt z ludźmi i nic go nie drażni w ich postępowaniu.
– Czy badanie dostarczyło jakichś użytecznych danych?
– Owszem. – Doktor Mossberg wzięła z biurka skoroszyt i otworzyła go na pierwszej stronie. – Na początek najważniejsze: Billy jest bardzo inteligentny. Jego IQ wynosi 152. W tym wypadku to dobrze i źle.
– Dlaczego źle?
– Dlatego, że jego inteligencji towarzyszy moralna pustka. Pozwala mu to być jedynie bardziej przebiegłym drapieżnikiem. W częściach projekcyjnych testu jego odpowiedzi były bardzo egocentryczne. Patrzył na ludzi niemal wyłącznie przez pryzmat ich przydatności dla niego. – Przewróciła kilka kartek. – Poproszono go na przykład, żeby skomentował rysunek przedstawiający policjanta ścigającego przestępcę. Mężczyzna trzymał w garści plik banknotów. Jedyne, co Billy miał do powiedzenia, to: „Gdybym ja miał tę forsę, nigdy by mnie nie dogonił”. Na namowy badającego, żeby jeszcze coś dodał, rzucił: „Też kiedyś załatwię sobie spluwę”.
– Nie napomknął, że ten człowiek zrobił coś złego? – zapytałem. – Nie zastanawiał się, co by się z nim stało, gdyby go złapali?
Pokręciła głową.
– Nic, co wiązałoby się z prawem, moralnością czy karą. – Jeszcze raz zerknęła do raportu. – Na widok rysunku przedstawiającego baseballistę leżącego między bazami i trzymającego się za kolana powiedział: „Nie chciałem latem grać w baseball, ale ojciec mnie zmusił. Głupia gra”.
– Nie wykazał żadnego zainteresowania, dlaczego gracz odniósł kontuzję?
– Najmniejszego – odparła Mossberg, nie podnosząc wzroku. – Trzeci przykład: gdy go poproszono, żeby opisał sytuację na rysunku przedstawiającym zapłakaną kobietę i wyraźnie wściekłego mężczyznę wychodzącego z pokoju, powiedział: „Czy ona musi się tak drzeć? Trudno wytrzymać w takim hałasie. Facet powinien wrócić i ją uciszyć”.
Wzdrygnąłem się. Przypomniałem sobie, jak Tess, druga bliźniaczka, rozpłakała się, gdy byliśmy z Andersonem w gabinecie Bishopa. Czy płacz małej Brooke mógł tak zdenerwować Billy’ego, że zatkał jej tchawicę?
– Czy zapytała pani Billy’ego wprost o śmierć siostry?
– Tylko ogólnie. Spytałam go, co się stało z Brooke.
– I co?
– Powiedział, że przestała oddychać.
– Czy okazał jakieś emocje?
– Żadnych.
– Wyczuła pani u niego poczucie winy?
– Twierdzi, że nie ma z tym nic wspólnego.
– Ale pani mu nie wierzy.
– No cóż… Nie. Oczywiście, że nie.
– Dlaczego?
Mossberg spojrzała na mnie z ukosa.
– Nie słyszałam, żeby ktoś miał jakieś wątpliwości co do winy Billy’ego. Pan Bishop życzył sobie, by syn do czasu rozprawy pozostał w bezpiecznym miejscu, z dala od mediów. Domyślam się, że ma pan pomóc przygotować linię obrony tak, by można się było powołać na działanie w stanie niepoczytalności.
– Bishop tak powiedział? Spodziewa się, że Billy zostanie oskarżony o zamordowanie Brooke?
– Bez wątpienia. Czyżbym o czymś nie wiedziała? Czy ktoś w Nantucket wątpi, że to Billy zamordował siostrę?
Wziąłem głęboki wdech i wypuściłem powietrze.
– Mniej osób, niż pani sądzi.