175175.fb2 Przymus - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Przymus - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

5

Laura Mossberg zaprowadziła mnie do pokoju Billy’ego. Pomieszczenie było mniej więcej wielkości jej gabinetu, stało w nim nieduże drewniane biurko, krzesło i tapczan. Billy leżał na brzuchu i spał. Miał na sobie dżinsy i białą bawełnianą koszulkę. Przed drzwiami pokoju siedział z książką młody człowiek wyglądający na studenta.

– Billy znajduje się pod dwudziestoczterogodzinną obserwacją – wyjaśniła Mossberg. – Na naszym oddziale zazwyczaj nie trzymamy osób, które dopuściły się przemocy, ale przyjęliśmy go na prośbę dyrektora. Pan Bishop jest najważniejszym darczyńcą naszego centrum medycznego.

Nie zdziwiłem się. Wpływy Bishopa najwyraźniej były bardzo rozległe.

– Rozmowa z Billym nie powinna mi zająć więcej niż pół godziny – oświadczyłem.

– Proszę mnie zawołać, gdy pan skończy – rzekła Mossberg i poszła.

Wszedłem do pokoju. Billy przewrócił się na plecy, odgarnął z czoła niezbyt czyste blond włosy i wlepił we mnie wzrok. A więc jednak nie spał.

– Kim pan jest? – zapytał rozkazująco.

– Frank Clevenger – odparłem, odwzajemniając jego spojrzenie. – Jestem psychiatrą.

W niebieskich oczach Billy’ego zabłysły iskierki. Chłopak miał szesnaście lat i wyglądał jak typowy nastolatek w okresie przejściowym między dzieciństwem a dorosłością. Miał ładne rysy, które zapowiadały, że wyrośnie na przystojnego mężczyznę. Nos i szczękę miał niemal kobiecą, lecz za rok lub dwa, gdy nabierze ciała i rozrośnie się w barach, ów ślad kobiecości w jego fizjonomii sprawi, że ten amerykańsko-rosyjski syn miliardera będzie wzbudzał zaufanie u kobiet. Jeśli oczywiście nie wyląduje w więzieniu na resztę życia.

– Ojciec pana przysłał – stwierdził.

– Niezupełnie. Twój ojciec zgodził się, żebym się z tobą zobaczył. Pracuję dla policji z Nantucket.

Billy usiadł na tapczanie i uśmiechnął się.

– Podał mi pańskie nazwisko, jeszcze przed wyjazdem z domu. Proszę mi wierzyć: on pana przysłał.

Jego pewność siebie przypomniała mi Billa Fiska, nastolatka, który popełnił samobójstwo. Oczami wyobraźni ujrzałem, jak chodzi po moim gabinecie podczas pierwszej wizyty i opowiada głupstwa, jakim to szacunkiem cieszy się na ulicach. Dopiero po kilku miesiącach i pięćdziesięciu spotkaniach zdołałem go przekonać, żeby przestał zgrywać twardziela i opowiedział mi prawdę o sobie. Powinniśmy byli robić jeszcze mniejsze kroczki. Gdzieś bowiem podczas tej wędrówki ścieżkami jego cierpienia straciłem z nim kontakt. Zamknąłem oczy i wróciłem myślami do dnia, gdy odebrałem telefon z wiadomością, że chłopak się powiesił.

– Jesteś jeszcze na antenie, doktorku? – zapytał Billy.

Otworzyłem oczy.

– Jestem – odparłem. Zauważyłem na rękach chłopaka liczne stare blizny, ślady po samookaleczeniach. – Może masz rację. Może naprawdę przysłał mnie twój ojciec. – Przysunąłem sobie krzesło stojące przy biurku, odwróciłem je do łóżka i usiadłem.

– Zapowiada się niezła zabawa – zakpił.

– Tak? Dlaczego?

– Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z policyjnymi psychiatrami. Tylko ze zwykłymi.

– I jacy oni byli?

– Mossbergopodobni. Wszyscy – rzucił z uśmiechem pogardy. Uśmiechem swojego ojca. – Mili, łagodni ludzie, którzy czują się bardzo ważni, bo mają klucze do swoich małych księstewek. Mam tu pełno ich nazwisk. – Wskazał na swoją głowę, a potem wycelował we mnie palcem jak pistoletem. Udał, że ściąga język spustowy, mrugnął do mnie i opuścił rękę.

Zapomniałem, że Billy jest drapieżnikiem bez względu na to, czy zabił Brooke, czy nie. Podpalenia i znęcanie się nad zwierzętami świadczyły, że upajał się własną mocą – mocą niszczenia. Chciałem, by wiedział, że nie dam się przestraszyć.

– Nie traćmy czasu na pogróżki – oświadczyłem. Wstałem i podszedłem do drzwi, czując na sobie jego wzrok. Zatrzasnąłem je i odwróciłem się do niego. – Wiem o tobie wszystko. Przewrócił oczami.

– A więc jest pan przemądrzałym jasnowidzem.

– Wiem o pustce, którą czujesz.

– Pustce? Wszamałem niezłe śniadanko na koszt szpitala. Brzuch mam pełny.

– Możesz sobie żartować, ale ona w tobie jest. Przez cały czas i mocno ci dokucza.

Popatrzył przed siebie, przekrzywiając głowę.

– Zobaczmy… dwa jajka sadzone, podsmażane ziemniaki z cebulką…

– Raz jest gorzej, raz lepiej, ale nigdy dobrze – nie ustępowałem. – Czasami czujesz się taki pusty, że aż cię skręca.

Znów uśmiechnął się jak Darwin Bishop, ale nic nie powiedział.

– Może wypalasz skręta i zyskujesz dwie albo trzy godziny ulgi. Ale ta pustka powraca. Kaleczyłeś sobie ręce, gryzłeś się, wyrywałeś sobie włosy, pewnie też czasem zmuszałeś się do wymiotów, aby coś poczuć. Bezskutecznie. Nic nie pomagało.

Z twarzy Billy’ego zniknęła kpina. Odmalowała się na niej niepewność.

Ja jednak nie przestawałem drążyć.

– Są chwile, gdy czujesz w środku taką śmiertelną pustkę, taką wielką zimną czarną dziurę, że zastanawiasz się, czy w ogóle żyjesz. Patrzysz na ludzi dookoła i zachodzisz w głowę, czy są prawdziwi. Może też tylko udają, że żyją.

Potrząsnął głową i spojrzał na mnie spod oka.

– Ile mój ojciec panu płaci za opowiadanie takich głodnych kawałków?

– Nic.

– To jest pan idiotą.

– Dlaczego?

– Bo robi pan dokładnie to, czego od pana chce. Mógłby pan na tym zarobić.

Masz do czynienia z projekcją - wtrącił się mój wewnętrzny głos. – To on się czuje, jakby został kupiony.

Posłuchałem wewnętrznego głosu i postanowiłem sprawdzić, czy Billy rzeczywiście jest przewrażliwiony na tym punkcie.

– To ty, frajerze, jesteś własnością swego ojca, a nie ja.

Cała jego odwaga prysła.

– Nie jestem niczyją własnością – rzucił z nienawiścią.

Oho, trafiłem w czuły punkt. Zamierzałem drążyć go aż do korzeni.

– Z tego, co wiem, zostałeś kupiony, chłopcze.

– Pomyłka, Zygmuncie. – Na twarz wystąpiły mu rumieńce.

– Darmowa dostawa z Moskwy.

Dolna warga zaczęła mu drżeć.

– A teraz – ciągnąłem – tatuś przekonał się w końcu, że jesteś wybrakowanym towarem, i chce ograniczyć straty.

Billy wzruszył ramionami, ale wyglądało to żałośnie i sztucznie. Wiedział, że tego, co mówię, nie może zbyć wzruszeniem ramion.

– Jazda stąd! – krzyknął. Jego głos przeszedł w pisk. – Wynocha! – Wstał z łóżka. Mierzył prawie metr osiemdziesiąt. Mięśnie ramion miał twarde i napięte. Dłonie zacisnął w pięści.

Nie miałem zamiaru ustąpić. Za bardzo zbliżyliśmy się do prawdy.

– Jeszcze nie skończyłem – oświadczyłem.

Zrobił krok w moją stronę.

Instynktownie spojrzałem na miejsce, w które miałem zamiar trafić go piętą, gdyby się na mnie rzucił. Znajdowało się ono w miejscu zejścia żeber, tuż pod mostkiem.

– Czemu nie przyznasz mi racji? – prowokowałem go. – Kosztowałeś Wina Bishopa cenę biletu w jedną stronę.

Zrobił jeszcze jeden krok.

– Kosztowałem go dużo więcej… – parsknął i urwał.

Zapadła cisza. Cisza zwiastująca poznanie prawdy.

– Przyznaj się – podjąłem. – Nienawidzisz ojca, prawda?

Popatrzył na mnie, jakby chciał odpowiedzieć, ale po chwili wziął głęboki oddech, rozluźnił dłonie i wrócił do łóżka.

– Z tego, co słyszałem, byłeś tak wściekły, że odgrywałeś się na kotach. – Potrząsnąłem głową. – Swoją drogą, ja bardzo lubię koty.

– Co pan tam wie.

– Byłeś tak wściekły, że próbowałeś spalić dom.

– Gdybym chciał go spalić, już by go nie było.

– Ale to ci nie wystarczyło – ciągnąłem. – Więc dobrałeś się do swojej siostrzyczki, Brooke. Chciałeś w niego uderzyć za pośrednictwem dziecka. Jego prawdziwego dziecka.

Odwrócił ode mnie wzrok i spojrzał na jedyne, zakratowane okno w pokoju. Z twarzą w słońcu nagle zaczął bardziej wyglądać na zagubionego chłopca niż młodego agresywnego mężczyznę.

– Chyba wszystko rozumiem – ciągnąłem nieustępliwie. – Stara wyświechtana prawda: „Dobrze mieć towarzysza niedoli”. Czujesz się tak martwy w środku, że jest ci raźniej, gdy widzisz, jak z kogoś innego uchodzi życie. A ponieważ nie masz odwagi dobrać się do ojca – bo tak naprawdę to jego chcesz zabić – wybierasz stworzenia, które nie mogą ci odpłacić pięknym za nadobne. Koty, małe dzieci. Bardzo jesteś odważny. – Wstałem. – Dowiedziałem się wszystkiego, co chciałem. – Podszedłem do drzwi i otworzyłem je.

– Nie wie pan o mnie tego, co najważniejsze – warknął. – Ani o moim ojcu.

Pozwól, żeby ci zdradził to, co najważniejsze - odezwał się mój wewnętrzny głos.

Dostałem gęsiej skórki. Poczułem, że drży mi skóra na czaszce. Billy wciągał mnie w swoje cierpienie. Nigdy nic nie dawało mi większego poczucia boskiej mocy niż podróż w głąb czyjejś zranionej duszy. Zamknąłem drzwi i powoli odwróciłem się do Billy’ego.

– Zdradzę panu mały sekret – powiedział. Był śmiertelnie poważny. Zdjął koszulę, rzucił ją na łóżko i stanął z drżącymi, napiętymi mięśniami brzucha i klatki piersiowej.

Zastanawiałem się, czy nie jest to przynęta, która mnie tu zatrzyma do czasu, aż on zbierze się na odwagę i rzuci na mnie. Przeniosłem ciężar ciała na lewą nogę, by w razie potrzeby móc uderzyć prawą stopą w upatrzone miejsce. Ale Billy tylko się odwrócił. Wystarczyło to jednak, żebym niemal stracił równowagę. Całe plecy od łopatek po talię miał poranione, jakby ktoś bił go pasem. Niektóre rany były świeże i otwarte, inne zdążyły się już zagoić i pozostały po nich grube blizny.

– Jeśli chce się pan dowiedzieć, co się stało z małą Brooke – rzekł głucho Billy – może powinien się pan zastanowić, dlaczego staruszek Win zrobił to mnie.

W głowie mi się zakręciło. Próbowałem sobie wyobrazić rezydencję w Nantucket i Darwina Bishopa zamierzającego się pasem na skulonego w kącie Billy’ego, ale umysł podsuwał mi obraz własnego ojca i kamienicy, w której się wychowałem. Jego pas był czarny, miał dwa cale szerokości, około czterdziestu długości i srebrną kwadratową klamrę. Wzbudzał we mnie przerażenie nawet wtedy, gdy ojciec na trzeźwo brał mnie w niedźwiedzi uścisk i mówił, jak bardzo mnie kocha. Teraz w obecności Billy’ego znów poczułem woń alkoholu, którą wydzielało ciało ojca. Powróciły mdłości i strach, które towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo, dopóki nie wyprowadziłem się z domu.

– Ojciec ci to zrobił? – spytałem cicho Billy’ego.

Nie odpowiedział. Ale zgiął się pod ciężarem swojego wyznania.

Podszedłem do niego i wyciągnąwszy rękę, niemal dotknąłem jego pleców. Po chwili ją opuściłem.

– Kiedy?

Odwrócił się. Na jego twarzy znów się pojawił sztuczny uśmiech.

– Kiedy tylko przychodziła mu ochota – odparł. – Gdy tu przyjechałem, starałem się być grzeczny, bo się bałem, że zostanę odesłany do sierocińca, ale on i tak mnie karał, bo to chyba sprawiało mu przyjemność, zwłaszcza gdy sobie wypił. Pomyślałem więc: Po co mam się starać? Po co, kurwa, mam się kimkolwiek przejmować? – Wzruszył ramionami. – Ale potem wydarzyło się coś dziwnego.

– Co takiego?

– Przestało mnie boleć – odparł krótko. – Mógł mnie bić ile wlezie, ale ja i tak nic nie czułem.

– To wtedy zacząłeś się okaleczać? Gryźć?

Wykręcił ramiona, odsłaniając łukowate blizny na wewnętrznej stronie przedramion.

– Trochę to pomogło, ale na krótko.

– Pomogło?

– Cóż, przynajmniej coś czułem. Było mi wtedy dobrze, wie pan. Wiedziałem.

– A koty? Dom? Opowiedz mi o tym.

Usiadł na brzegu tapczanu, patrzył przed siebie.

– Nie wiem, dlaczego to robiłem. Może było tak, jak pan wcześniej powiedział: tak bardzo chciałem kogoś zranić lub coś zniszczyć, bo sam czułem się niszczony. Może chciałem zobaczyć, jak te koty cierpią. Może dlatego, że ja już nie potrafiłem cierpieć. Nie wiem. Wszystko mi się pomieszało. – Spojrzał na mnie. Jego oczy wypełniał smutek. – Mam coś z głową. Nie jestem… normalny. I nigdy nie będę.

Nie mogłem pozwolić, żeby zdekoncentrowało mnie współczucie dla Billy’ego. Potrzebowałem więcej informacji.

– A co się stało z Brooke? Bądź ze mną szczery. Obojętnie co się stało, będę próbował ci pomóc. Czy to ty ją zabiłeś?

– Nie – zaprzeczył żarliwie. – Nigdy bym tego nie zrobił. Musi mi pan uwierzyć.

– Ale znalazłeś się tu z tego powodu. Twój ojciec jest przekonany o twojej winie.

– Wiem, że jestem tu przez niego – odparł, odgarniając włosy z czoła – ale on dobrze wie, że to nie ja zabiłem Brooke.

– To dlaczego cię tu wysłał?

– Dlaczego? Bo pewnie sam ją zabił, ale nie ma zamiaru się przyznać. Jak zwykle.

– Czemu twój ojciec miałby zabić własną córkę?

– On nigdy nie chciał córki, nie mówiąc o dwóch. Chciał, żeby matka przerwała ciążę.

– Skąd wiesz?

– Wrzeszczał na nią, żeby to zrobiła. – Billy spojrzał na mnie z ukosa, jakby starał się sobie coś przypomnieć. – Kiedyś obudziłem się w środku nocy i usłyszałem, jak krzyczy: „Pozbądź się jej! Przestań wciąż myśleć tylko o sobie! Przerwij ją albo się wynoś!” Mama płakała i w końcu przyrzekała mu, że to zrobi. Myślę, że nawet poszła do któregoś z tych ośrodków planowania rodziny. Nie zdobyła się jednak na aborcję.

Przypomniałem sobie uwagę Mossberg, że dzięki swej inteligencji Billy potrafi być bardzo przebiegłym kłamcą.

– Dlaczego mi to wszystko mówisz? Dlaczego nie powiedziałeś tego doktor Mossberg lub policji?

– Tylko pan mnie o to zapytał – odparł. Głośno przełknął ślinę. – Muszę wreszcie zaryzykować i komuś zaufać. – Zatrzymał wzrok na moich oczach. – Poza tym myślę, że i tak nie mam nic do stracenia.

Znalazłem Laurę Mossberg w jej gabinecie. Poprosiła, żebym wszedł. Usiałem obok jej biurka. – I co? – zapytała. – Jakiś przełom?

– Tylko jedno, jeśli w ogóle można to nazwać przełomem. Twierdzi, że nie zabił siostry.

– Zapytał pan go o to wprost?

– Owszem.

– Czy wskazał innego winnego?

Nie wiedziałem, czy to, co powiem, Mossberg zachowa dla siebie, czy przekaże Bishopowi. W końcu Billy był nieletni. Jego kartoteka lekarska formalnie należała do jego rodziców. Poza tym Darwin Bishop miał i tak dostęp do wszystkiego, co dzieje się w Payne Whitney, przez swojego przyjaciela, dyrektora centrum.

– Nie – zaprzeczyłem. – Nie ma pojęcia, kto zamordował Brooke.

Kiwnęła głową.

– Pozwoli więc pan, że zadam mu to samo pytanie, które pan zadał mnie: Wierzy mu pan? Czy pana zdaniem ktoś inny mógł zamordować małą? – Bawiła się perłami.

– Na razie nie mam powodów, by mu wierzyć. Jego profil osobowości, przejawy agresywnego zachowania w przeszłości, kłamstwa w standardowych testach, którym go poddaliście – wszystko to każe mieć poważne wątpliwości, czy mówi prawdę. Byłbym zdumiony, gdyby się przyznał do popełnienia morderstwa.

– Zgadzam się z panem. Ale wygląda pan na zmartwionego. Co pana gnębi?

Wiedziałem, że siedzę z osobą, która ma wprawę w wyławianiu informacji między wierszami.

– Współczuję mu – stwierdziłem, mając nadzieję, że zadowoli się tym wyjaśnieniem. – Jak mówi jego ojciec: Billy nie jest złym chłopcem, ale chorym.

– Czy w takim razie będzie mu pan mógł jakoś pomóc w sądzie? Czy spełnia kryteria, by można było wnosić o uznanie go za niepoczytalnego?

– Ma niezwykle bolesne doświadczenie z dzieciństwa. W Rosji widział, jak mordowano jego rodziców. Można argumentować, że doszło u niego do utraty więzi emocjonalnych, które łączą nas w społeczeństwo. Brak empatii, sumienia może powodować, że nie potrafi panować nad swoimi uczuciami pierwotnymi, takimi jak na przykład patologiczna zazdrość w stosunku do nowych dzieci w rodzinie. Jego agresja może być odruchem obronnym, a nie działaniem z premedytacją. Przekładając to na język prawniczy, mielibyśmy do czynienia z „poważną niezdolnością dostosowania swojego zachowania do wymagań prawa”.

– Brzmi wiarygodnie. Wyniki jego testów psychologicznych potwierdzałyby taką diagnozę.

Spojrzałem w złote oczy Niebieskiego Psa.

– Tak z ciekawości: czy Billy przeszedł standardowe badanie lekarskie po przyjęciu na oddział?

– Nie zgodził się, a my nie widzieliśmy powodu, żeby go zmuszać. Zdaniem swojego ojca fizycznie jest zupełnie zdrowy. – Zawiesiła głos. – Czy ma pan coś konkretnego na myśli?

– Billy ma kilka ran na plecach – wyjaśniłem, obserwując doktor Mossberg. – Niektóre są zabliźnione, a inne jeszcze świeże.

Kiwnęła głową.

– To by się zgadzało z tym, co powiedział mi pan Bishop. Podobno Billy bije się paskiem, a także kaleczy, gryzie i wyrywa sobie włosy. Moim zdaniem wynika to z jego nienawiści do siebie. Próbuje skierować swoją agresję na siebie, ale nieuchronnie rozlewa się ona na innych.

– Pan Bishop nie powiedział mi o pasku, jedynie o pozostałych zachowaniach.

Mossberg wzruszyła ramionami.

– Może umknęło mu to z pamięci. Może pomyślał, że nie musi panu mówić o wszystkich szczegółach, skoro nie będzie go pan badał.

– Pewnie ma pani rację – zgodziłem się. Równie dobrze ów szczegół mógł „umknąć” Darwinowi z pamięci dlatego, że nie sądził, iż się o nim dowiem.

– A w ogóle, to czemu Billy pokazał panu plecy?

– Przez przypadek – skłamałem. – Zdjął koszulę, żeby mnie zastraszyć. Jest bardzo silny i to widać. Przez chwilę myślałem, że się na mnie rzuci.

– Muszę to zapamiętać. Łatwo mi się robią siniaki. – Mrugnęła do mnie. – Mogę panu jeszcze w czymś pomóc?

– Czy będzie pani próbowała zebrać całą dokumentację lekarską dotyczącą Billy’ego? O ile wiem, leczył się także u innych psychiatrów.

– Wysłaliśmy już prośby w odpowiednie miejsca. Zadzwonię do pana, gdy coś otrzymamy.

– Dziękuję. Będę bardzo wdzięczny.

Zjadłem szybki lunch w podrzędnym barze i zawołałem taksówkę. Zależało mi, by jak najszybciej dostać do ręki informacje na temat oskarżenia o pobicie, wysuniętego w 1981 roku przeciwko Bishopowi. Wcześniej udawało mi się znajdować informacje o różnych sprawach w Biurze Administracji Sądowej, które mieściło się niedaleko Battery Park przy Beaver Street tuż obok Wall Street.

– Pojedźmy Drugą Aleją – poleciłem taksówkarzowi. Uchyliłem trochę okno, by wypuścić zatęchłe i przesiąknięte smrodem papierosów powietrze, którym niespecjalnie miałem ochotę oddychać.

– Dlaczego Drugą? – zaoponował taksiarz, odwracając się do mnie. – Trasą Roosevelta jedzie się szybciej. – Miał europejski akcent, którego nie umiałem zidentyfikować. Może był Rosjaninem.

Zerknąłem na licencję przymocowaną do tablicy rozdzielczej obok plastikowego Jezusa. Kierowca nazywał się Alex Puzick. Wyglądał na sześćdziesięciolatka. Miał zmęczone oczy i był nie ogolony. Nosił białą koszulę, pożółkłą przy kołnierzyku i pogniecioną na rękawach.

– Chcę na chwilę wysiąść przy River House. Nie zajmie mi to więcej niż minutę.

W odpowiedzi dodał gazu i ruszył 67 Ulicą, po czym skręcił w Drugą Aleję.

Patrzyłem tępo na nie kończący się ciąg butików, drogerii i sklepów ze sprzętem elektronicznym, gdyż myślami byłem przy Tess Bishop – drugiej bliźniaczce. Nawet w połowie nie byłem przekonany o winie Billy’ego. Coś mi mówiło, że morderca wciąż czai się w domu Bishopów.

Zastanawiałem się, czy udałoby mi się przekonać wydział spraw społecznych na Nantucket, żeby przejął opiekę nad dzieckiem do czasu wyjaśnienia sprawy. Jednak szansę na to były niewielkie, gdyż prokurator okręgowy ograniczył dochodzenie do Billy’ego.

Jedynym wyjściem byłoby nakłonić Julię Bishop do umieszczenia córki w bezpieczniejszym miejscu. Wiązało się z tym pewne ryzyko: gdyby powiedziała o moich podejrzeniach mężowi, niemal na pewno zamknąłby przede mną – i przed Andersonem – drzwi swojego domu.

Wciąż się zastanawiałem, czy porozmawiać otwarcie z Julią, kiedy taksiarz odwrócił się do mnie i zapytał:

– Pan stąd?

– Nie. Mieszkam w Bostonie.

– Co pana tu sprowadza?

– Jestem psychiatrą. Przyjechałem do pacjenta.

Przez chwilę przyglądał mi się we wstecznym lusterku, po czym znów przeniósł wzrok na ulicę.

– Musi pan być dobry, skoro sprowadzili pana aż z Bostonu.

– Siedzę w tym już trochę czasu.

Kiwnął do siebie głową.

– Leczy pan schizofreników? – zapytał po dłuższej chwili. – Miał pan takich pacjentów?

– Wielu.

Znowu pokiwał głową, ale nic nie powiedział.

– Dlaczego pan pyta? – zagadnąłem go.

– Mam córkę – odparł. – Dwudziestosześcioletnią.

– Choruje na schizofrenię?

– Od siedemnastego roku życia. – Ostro skręcił w 52 Ulicę. – To moje jedyne dziecko.

Nie odezwałem się. Nie chciałem słuchać kolejnej historii, jakbym się obawiał, że moje własne życie się rozpadnie i zagubi wśród przepływających mi przez pamięć tysięcy epizodów z życia innych. Znów wyjrzałem przez okno.

– Ma na imię Dorota – odezwał się Puzick. – Mieszka w Polsce razem z matką. W Warszawie.

Teraz historia miała nazwę i miejsce oraz matkę i ojca. Te drobne szczegóły wystarczyły, by rozwiać moją niechęć do wysłuchania jej dalszego ciągu. Gdybym miał być skałą, najpewniej byłby ze mnie pumeks – twardy z zewnątrz, ale wchłaniający wszystko jak gąbka.

– Jak to się stało, że pan mieszka tutaj, a one tam? – zapytałem.

– Zostawiłem je – odparł krótko Puzick. – Uważaj, starucho! – Gwałtownie skręcił kierownicą, aby nie potrącić starszej kobiety, która wtargnęła na jezdnię. – Zostawiłem je – powtórzył.

– Dlaczego?

– Zakochałem się w Amerykance. Nie chciałem się znowu żenić. – Wzruszył ramionami – Wyjechałem, kiedy Dorota miała dziewięć lat. – Nagle zjechał do krawężnika i oznajmił: – River House.

Otworzyłem drzwi, ale nie wysiadłem.

– Dziewięć łat – powtórzyłem.

Zmarszczył brwi.

– Niech pan idzie. Załatwi, co ma pan załatwić. Ja poczekam.

Wzdłuż chodnika stał sznur czarnych limuzyn z szoferami.

Wysiadłem i spojrzałem na River House. Ogromną, otwartą teraz bramę z kutego żelaza osadzono na wapiennych słupach z napisem „Teren prywatny”, zwieńczonych figurami orłów z głowami obróconymi do siebie. Za bramą był wyłożony granitową kostką podjazd, który oddzielał wspaniały, tonący w zieleni dziedziniec od wejścia do budynku pilnowanego przez dwóch odźwiernych stojących pod rozłożystą zieloną markizą.

Miejsce to emanowało bezczasowością, bezpieczeństwem i elitarnym spokojem.

Zadarłem głowę, by przypatrzeć się budynkowi, który zajmował cały kwartał. Miał piętnaście pięter, z których trzy pierwsze wzniesiono z wapienia, a pozostałe z cegły. Mur miejscami porastał bluszczem. Narożny penthouse, który Darwin Bishop nazywał swoim domem, zajmował dwie kondygnacje. Wyróżniał się ciągiem kolumn wysokich na dwa piętra i ogromnym tarasem, który miał bez mała sto metrów kwadratowych.

Zszedłem nad brzeg East River i spojrzałem na panoramę rozciągającą się pomiędzy Queensboro Bridge po lewej stronie a Williamsburg Bridge po prawej. Miałem przed sobą słynne symbole amerykańskiego przemysłu: gigantyczne kominy, budynek Citibanku i słynny neon Pepsi-Coli. Mój wzrok prześlizgnął się ponad nimi i zatrzymał na urokliwych ruinach na Roosevelt Island.

Miałem to, po co tu przyszedłem: namiastkę uczucia wielkości, którego Darwin Bishop musiał doznać, gdy kupił tu mieszkanie. Obejmował w posiadanie nieruchomość znajdującą się w centrum cywilizowanego świata – bezpieczną przystań oddaloną o niecałą milę od hotelu Waldorf-Astoria, katedry św. Patryka, Radio City Music Hall i Central Parku. Tu nikt nie mógł powiązać go z facetem z Brooklynu figurującym w kartotece policyjnej. Ruszyłem z powrotem do taksówki.

– Już? – zdziwił się Puzick. – Tak szybko się pan uwinął?

– Sprężyłem się.

– Tam podobno kiedyś mieszkała Garbo – poinformował mnie, pokazując na budynek stojący po przeciwnej stronie River House.

– Garbo? – powtórzyłem. – Naprawdę?

– Tak mówią. – Ruszył z powrotem w stronę Pierwszej Alei, zmierzając do Trasy Roosevelta, by nią pokonać resztę drogi do centrum. Dwa razy spojrzał na mnie we wstecznym lusterku, ale nic nie powiedział.

– Odwiedza pan córkę w Polsce? – zachęciłem go.

– Co roku, przysięgam na Boga. Ale widocznie za rzadko… – Głos mu zamarł.

Wiedziałem, czego Alex Puzick poszukuje. Przebaczenia. Spojrzałem na plastikowego Jezusa przyklejonego do deski rozdzielczej.

– To, że pan odszedł od żony, nie wywołało choroby córki.

Nie odwrócił się, nawet nie spojrzał w lusterko.

– Tak pan sądzi? – powiedział to tak, jakby się modlił, żeby to była prawda.

– Widzę, że się pan tym zadręcza. Martwi się pan o córkę.

Westchnął.

– Powinienem był z nimi zostać – mruknął bardziej do siebie niż do mnie.

Może tak, a może pogorszyłoby to tylko sprawę. Mogłem jedynie być pewien tego, że człowiek, którego znałem zaledwie od piętnastu minut, cierpiał tak bardzo, że udzielał mi się jego ból.

– Opuścił pan żonę i córkę, bo się pan zakochał. To znaczy, że działał pan z porywu serca. Zachował się pan uczciwie wobec siebie. Nie wiem, co sprawiło, że Dorota utraciła władzę nad swoimi emocjami, ale na pewno nie to.

– Mówi to pan z taką pewnością…

– Wykonuję tę pracę od bardzo dawna. – Nachyliłem się do niego. – Wiem, co mówię.

Wyraźnie się odprężył.

– Zobaczę się z nimi w następnym miesiącu. Za pięć tygodni.

Opadłem z powrotem na siedzenie.

– W porządku.

Żaden z nas już się nie odezwał, póki nie zatrzymaliśmy się na Beaver przed numerem 25. Wysiadłem z taksówki i podszedłem do okna z przodu, żeby zapłacić Puzickowi.

– Na koszt firmy – oświadczył.

Taksometr wybił jedenaście dolarów i trzydzieści centów. W ręku trzymałem dwudziestkę.

– Nie musi pan tego robić.

– Nie muszę. Pan też nie musiał. Jesteśmy kwita.

Pojechałem windą na siódme piętro do Archiwum Akt Sądowych, gdzie dwóch urzędników usiłowało się uporać z kilkunastoosobową kolejką. Musiałem czekać niemal godzinę, nim przyszła moja kolej. Kiedy stanąłem przy ladzie, bardzo młoda Azjatka z poważnym wyrazem twarzy i wielkimi okrągłymi srebrnymi kolczykami w uszach poinformowała mnie, że za sprawdzenie w bazie danych kryminalnej przeszłości Darwina Bishopa muszę zapłacić szesnaście dolarów. Wydruk będzie zawierał numer sprawy i postanowienie, jakie zapadło w każdej ze spraw, które wytoczono Bishopowi od połowy lat siedemdziesiątych. Nie miałem nic przeciwko płaceniu, ale mina mi zrzedła, gdy urzędniczka poinformowała mnie, że po wydruk mam przyjść następnego dnia.

– Współpracuję z policją nad pewną sprawą – oświadczyłem. – Te dane są mi potrzebne na dzisiaj. Naprawdę.

– Jest pan policjantem? – zapytała z niedowierzaniem.

– Psychiatrą – odparłem. – Ale pracuję dla policji nad sprawą dotyczącą rodziny Darwina Bishopa.

– Psychiatrą. Nie może być. – Niemal się uśmiechnęła. – Nie wygląda pan na psychiatrę.

– Już mi to mówiono – odparłem zgodnie. – Wiele razy. – Wyciągnąłem portfel i pokazałem swoją licencję lekarską.

– Tu jest napisane Massachusetts – oświadczyła, wskazując na dokument.

– Bo tam mam gabinet, ale biorę też sprawy z innych stanów.

Tę jedną sprawę – upomniał mnie mój głos wewnętrzny. – Ta jedna sprawa i na tym koniec.

W duchu przyznałem mu rację. Psychiatria sądowa kosztowała mnie niemal utratę zmysłów. Nie chciałem już więcej ryzykować.

Urzędniczka spojrzała na mnie, jakby chciała sprawdzić, czy jestem z nią szczery, po czym potrząsnęła głową.

– Jeśli pan kłamie, to jest pan bardzo dobrym kłamcą. – Odwróciła się i zniknęła za przepierzeniem. Dziesięć minut później wróciła z wydrukiem komputerowym. Złożyła go i wsunęła do koperty. Podała mi ją, ale zanim zdążyłem ją od niej odebrać, cofnęła rękę.

– Robimy to niezwykle rzadko – oznajmiła. – Niezależnie od tego, kto nas prosi.

– Doceniam pani uprzejmość.

Oddała mi kopertę.

Wyszedłem z biura, usiadłem na pobliskiej ławce, wyciągnąłem wydruk i zacząłem czytać.

Wyciąg z archiwum sądowego wg stanu na 24/06/2002

Strona 1/1

Nazwisko, imię: Bishop, Darwin G. Data ur.: 11/05/1948

Miejsce ur.: Brooklyn Nr akt: 507950C0

Płeć: M Nr ub. społ: 013-42-1057 Matka: Norma Erickson Ojciec: Thomas

Miejsce zamieszkania: Park Avenue 240

Przynależność etniczna: Biały

Inne używane nazwiska: Brak

Data: 22/05/95 Manhattan Nr sprawy: 6656 CR952387

Wydział Kryminalny

Przestępstwo: Spowodowanie zagrożenia życia i bezpieczeństwa

Decyzja sądu: Oskarżenie oddalone

Data: 22/05/95 Manhattan Nr sprawy: 6656 CR952388

Wydział Kryminalny

Przestępstwo: Prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu

Decyzja sądu: Oskarżenie oddalone

Data: 06/09/81 Manhattan Nr sprawy: 7513 CR811116

Wydział Kryminalny

Przestępstwo: Przemoc w rodzinie

Decyzja sądu: Skazany (zwolniony warunkowo)

Data: 23/07/80 Manhattan Nr sprawy: 4912 CR800034

Wydział Kryminalny

Przestępstwo: Złamanie zakazu zbliżania się do żony (Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie)

Decyzja sądu: Skazany (zwolniony warunkowo)

To, co przeczytałem, nie nastroiło mnie optymistycznie. Sprawa z 1981 roku najprawdopodobniej dotyczyła pobicia przez Bishopa pierwszej żony, Lauren. Co nastąpiło po innym niepokojącym zdarzeniu, z 1980 roku, które musiało być na tyle poważne, że sąd zakazał Bishopowi zbliżać się do żony – który to zakaz w tym samym roku Bishop złamał. To by było na tyle, jeśli chodzi o wypowiedź „Nigdy nie miałem lepszej przyjaciółki”, której udzielił dziennikarzowi magazynu „New York” zapytany, dlaczego rozwiódł się z Lauren.

Mimo poważania, jakim się cieszył na Manhattanie i w Nantucket, Bishop zaczynał mi wyglądać na zwykłego alkoholika i gościa maltretującego rodzinę – kombinacja, którą aż za dobrze poznałem na własnej skórze. Myśl, że bił Billy’ego lub zamordował małą Brooke, stawała się coraz mniej nieprawdopodobna.

Zadzwoniłem z holu na komórkę Andersona. Odezwał się natychmiast.

– Właśnie przejrzałem w archiwum sądowym Nowego Jorku wyciąg z akt Bishopa.

– Jaki wyciąg?

– Znalazłem artykuł, którego autor wspomina, że na początku lat osiemdziesiątych Bishop miał sprawę o pobicie. Poprosiłem więc o wszystkie dane dotyczące jego karalności.

– I co?

– Niedobrze. W 1981 roku został skazany za znęcanie się nad żoną. Rok wcześniej naruszył zakaz sądowy zbliżania się do niej. Do tego w połowie lat dziewięćdziesiątych oskarżono go o niebezpieczną jazdę i prowadzenie po pijanemu. Z pomocą F. Lee Baileya załatwił sobie oddalenie zarzutów.

– To stawia Bishopa w zupełnie nowym świetle – zauważył Anderson. – A co z Billym? Wyciągnąłeś coś od niego?

– Twierdzi, że jest niewinny.

– A co ty o tym myślisz?

– Nie wiem. Billy utrzymuje, że był bity przez ojca. Potwierdzają to rany, w których ma całe plecy. Poza tym uważa, że to Bishop zabił dziewczynkę. Podsunął nawet motyw. Według niego Bishop nigdy nie chciał bliźniaczek. Namawiał Julię do aborcji. Kłócili się o to całymi nocami. Ale ona nie ustąpiła.

– A Bishop przywykł do tego, że zawsze stawia na swoim.

– Właśnie. – Wziąłem głęboki oddech. – Nie zapominajmy jednak, że Billy nie jest świętoszkiem. Jest socjopatą niezależnie od tego, czy zamordował Brooke, czy nie. Może kłamać, oskarżając ojca o niechęć do dziewczynek. A rany, które mi pokazał, mógł zadać sobie sam.

– Sprawa się coraz bardziej komplikuje. Jest jeszcze jedno.

– Co takiego?

– Mój przyjaciel Sal Ferraro, prywatny detektyw z Brooklynu, powęszył trochę dla mnie. Okazało się, że praca Claire Buckley wykracza poza tradycyjnie rozumiane obowiązki niani. Tylko w tym roku jeździła z Darwinem Bishopem do San Francisco, Chicago, Palm Beach, Londynu i Buenos Aires. Żaden inny członek rodziny nie miał w tym czasie zarezerwowanego miejsca na lot którąś z dużych linii lotniczych.

– Może być asystentką albo kimś w tym rodzaju – podsunąłem, sam w to nie wierząc.

– Zdaniem Sala, w każdym hotelu mieli zarezerwowany tylko jeden pokój. Jak na dwa posiłki, obsługa hotelowa wystawiła im nazbyt długie rachunki. Wina i szampana też zamawiali od cholery.

– Mężczyzna ma swoje potrzeby.

– Gdybym był Darwinem Bishopem i starał się poderwać nianię swoich dzieci, a może zrobić ją panią Bishop numer trzy, nie podobałoby mi się, że moja obecna żona obarcza mnie dwójką dzieciaków. Uważałbym to za bezpośrednie zagrożenie dla swoich przyszłych planów.

Skrzywiłem się, próbując ocenić, w jakiej mierze sprzeczne uczucia Andersona związane z tym, że ma zostać ojcem, wpływają na jego ogląd sprawy. Ale pasował mi scenariusz, który zarysował, gdyż był logiczny. Z mojego punktu widzenia Darwin Bishop zaczynał wyprzedzać Billy’ego jako główny podejrzany w sprawie o zamordowanie małej Brooke.

– Bishop to facet, który od nowa zbudował swój wizerunek. Jak Jay Gatsby. Wychował się w biedzie, ale zamaskował swoje brooklyńskie pochodzenie i akcent i zatknął flagę na Upper East Side i Nantucket. Zaszedł na sam szczyt. Wątpię, by łagodnie potraktował kogoś, kto mu przeszkadza w realizacji planów. Może wręcz uważać, że ludzie, którzy stają mu na drodze, chcą go wykończyć, gdyż próbują zniszczyć jego obraz samego siebie. Będzie się bronił, może nawet uciec się do ostateczności, jeśli uzna, że tak trzeba. – Zawiesiłem głos. – Co można zrobić, żeby ochronić drugie dziecko? – zapytałem.

– Chyba niewiele – odparł Anderson. – Biuro prokuratora postanowiło oskarżyć Billy’ego o morderstwo. Tom Harrigan idzie dzisiaj do sądu, żeby uzyskać nakaz aresztowania i sprowadzić chłopaka do Massachusetts. Nie wygląda na to, by w Nowym Jorku robili mu trudności. Argument, że Tess Bishop może zagrażać inny członek rodziny, nie przejdzie.

– Nawet jeśli to prawda?

– No cóż, chciałbym, żeby zawsze chodziło o prawdę, Frank. Witaj w moim świecie.