175234.fb2
Wieczorem tego samego dnia aspirant Piotr Kulesza stał przy pomniku generała Abrahama we Władysławowie i naciskał guziki komórki. Ktoś trącił go w ramię. Kulesza burknął coś pod nosem. Dlaczego ci cholerni ludzie muszą umawiać się właśnie tu, pod pomnikiem? Garstka skupiła się wokół chłopaka, który najpewniej wykonywał tatuaże. Z drugiej strony cokołu stała grupka przypatrująca się wężowi owiniętemu wokół szyi kilkunastoletniej dziewczyny. Aspirant w spisie telefonów szukał numeru swojego szefa, nadkomisarza Jarosława Patera. Zanim nacisnął klawisz „połącz”, zastanowił się nad skutkiem tego, co właśnie robi. Wiedział, jak się przejawia irytacja szefa, z wykształcenia polonisty, z pasji – tropiciela potknięć gramatycznych i leksykalnych. Przejawia się ona mianowicie w nieustannym i zrzędliwym poprawianiu błędów językowych rozmówcy. Kulesza strzegł się zatem spodziewanych lapsusów, powtórzeń i rozwlekłych opisów; mówił powoli i analizował każdy zwrot i każde słowo. Wiedział, że Pater instynktownie i podświadomie nie chce dopuścić, aby jego rozmówca zbyt szybko wyjawił powód swojego telefonowania, najczęściej nieprzyjemny, nierzadko makabryczny. Dlatego w takich sytuacjach Kulesza miał zwyczaj najpierw bez wstępów informować, po co i dlaczego dzwoni, a następnie szczegółowo i chronologicznie opisywać wszystko, co skłoniło go do sięgnięcia po telefon.
Kiedy Pater odebrał, Kulesza szybko wyrzucił z siebie:
– Stało się. Znowu.
Z drugiej strony zapadło milczenie. Tego się Kulesza spodziewał. Wiedział, że Pater nie zrozumiał i stara się z czymś skojarzyć jego słowa. Natychmiast oszczędził swojemu szefowi trudu żmudnych asocjacji.
– Wytatuowana róża na pośladku. Pamięta pan…
Teraz Kulesza wiedział, że Pater mu nie przerwie, choćby jego podwładny dopuścił się najstraszliwszych błędów językowych. Nie było ich zresztą – jak sądził – w protokole, którego passusy zamierzał teraz odczytać.
– We Władysławowie na plaży dzisiaj o piątej rano znaleziono uduszoną dziewczynę. Anna Sereda, lat dwadzieścia dwa, zamieszkała w Elblągu, studentka pedagogiki Elbląskiej Uczelni Humanistyczno-Ekonomicznej. Przy zwłokach nie było dokumentów, ale szybko ją zidentyfikowano. Jej zdjęcie było w każdej komendzie w naszym województwie. Po kłótni z rodzicami zniknęła pod koniec czerwca. Policja elbląska sprawdziła jej kontakty. Nic podejrzanego, żadnego zazdrosnego chłopaka, dziewczyna bardzo towarzyska. – Kulesza zaczerpnął tchu. – Ręcznik był zaciśnięty na jej szyi. Ofiara była częściowo zakopana w dziurze w piasku. W dziurze były jej łokcie i kolana. Ponad krawędź wystawały częściowo uda, biodra, pośladki, twarz i ręce. Ciało oparte było o kijki od parawanu. Wyglądała tak, jakby uprawiała seks.
Pater nie zapytał o penetrację. Wiedział, że na ustalenie tego faktu medyk sądowy potrzebuje trochę czasu.
– Szefie, proszę posłuchać co dalej. Czytam z protokołu. „Na pośladku ofiara miała wytatuowaną różę.
Krzyż, wokół którego wije się w górę kolczasta łodyga, która jest zakończona kwiatem róży. Główka róży wystaje ponad najwyższy punkt krzyża”. Tyle w protokole. Kierowniku – w głosie Kuleszy pojawiła się nutka strachu – stało się. Znowu.
– Nie mówi się „główka róży” – mruknął z irytacją Pater – lecz „kwiatostan”. W ciągu dwóch kwadransów zatelefonuję do ciebie.
Pater rozłączył się, przeszedł przez rondo i ruszył w stronę parku. Minął pomnik symbolizujący powrót Pomorza do Macierzy i usiadł na ławce. Rozpiął koszulę i z ulgą przyjmował podmuchy suchego wiatru. „Nikt jej nie widział przy okienku wieży / Przyjmować w usta wiatru oddech świeży”, przypomniał mu się nagle dwuwiersz z Konrada Wallenroda. Tutaj wiatr, wiejący od ruchliwej ulicy, miał smrodliwą woń spalin. „Tu wiosna spaliną oddycha”, tym razem przyszła mu na myśl piosenka T. Love. Pater, przywołując te teksty, nieświadomie odpychał od siebie smutne wspomnienia sprzed czterech lat i ponure przewidywania, pewne i nieodwracalne jak przepowiednie Kasandry. Musiał je jednak przyjąć i się z nimi zmierzyć. Telefon Kuleszy uaktywnił je jak uśpione demony.
Pater zamknął oczy i przeniósł się w myślach do gdańskiego kąpieliska Jelitkowo. Ujrzał siebie młodszego o cztery lata, ubranego w sportową bluzę z kapturem, w adidasy i spodnie z odpinanymi nogawkami. Jego ówczesna i jedyna zresztą żona Iza lubiła styl sportowy. Ten styl lubiły też obie zamordowane studentki. Leżały na starym zardzewiałym kutrze rybackim z Jelitkowa.
Obnażone i żałosne w swej nagości, która – wbrew naturze – nie budziła pożądania, lecz litość. Agnieszka Bagińska i Karolina Lisowska. Studentki pielęgniarstwa gdańskiej Akademii Medycznej. Koleżanki z jednego roku. Jedna pochodziła z Wrocławia, druga z Gdańska. W organizmie Bagińskiej wykryto później obecność preparatu odchudzającego. Miała ona obfite i pomarszczone od cellulitu pośladki. Na jednym z nich była wytatuowana róża rozpięta na krzyżu.
Pater poczuł w ustach smak żółci. Tatuaż. Dlaczego wtedy nie zainteresował się tym przeklętym tatuażem? Dlaczego zaniedbał sprawdzenie trójmiejskich salonów, mimo że sprawca tak ułożył zwłoki Bagińskiej, aby róża na krzyżu była pierwszą rzeczą, która się rzuca w oczy patrzącego? Może dlatego, że ciało drugiej dziewczyny, Karoliny Lisowskiej, naznaczone było nieco wyżej, na lędźwiach zupełnie innym znakiem. Pamiętał go jak dziś. Dwie połówki koła przecięte horyzontalnie ułożoną literą „S”. Ying i yang. Pierwiastek męski i żeński. Pater pamiętał, że jedna z wytatuowanych połówek była w kolorze czarnym, druga zaś, nietypowo, została wykonana fioletowym pigmentem. Ying-yang oraz róża umieszczona na krzyżu. Te dwa tatuaże całkiem się od siebie różniły. Nie sądził, żeby miały ze sobą coś wspólnego. W końcu wiele dziewczyn ulega modzie zdobienia swojego ciała w ten sposób…
Nie, to nie dlatego pominął wtedy kwestię tatuażu. Gorzki smak w ustach narastał i teraz, i wtedy, gdy jego żona trzaskała w gniewie talerzami o ściany ich kuchni. „Dlaczego wyłączasz komórkę, kiedy do ciebie dzwonię?”, wrzeszczała. „Chcę ci opowiedzieć o moich problemach!
Ale ty masz to w dupie. Wracasz po pracy do tego syfu w falowcu i oglądasz mecze, nie patrząc nawet na swoją żonę, która się staje coraz bardziej syfiasta! Syf! Wszystko to jeden wielki syf!” Nie umiał jej wtedy powiedzieć, że współczucie dla dwóch zamordowanych studentek wypełnia go i rozsadza, nie pozostawiając miejsca na współczucie dla własnej żony. Że prowadzona sprawa go przerasta, że nie daje rady, że nie ma najmniejszego punktu zaczepienia i że ta bezsilność zmusza go do dezercji przed codziennymi problemami.
Miejscem ucieczki, jego Arkadią, były mecze piłkarskie, które obstawiał u bukmacherów, albo bar „Mandaryn” w Sopocie. I poker. Texas Hold'em. Cały jego ówczesny świat to bezsenne noce spędzane na hazardzie, a ponure dni – na śledztwie, które wciąż kręciło się w kółko. I w końcu nastąpiła cicha i bolesna rozmowa na niedzielnym spacerze nad morzem. „Będę cierpliwa”, Iza mówiła powoli. „Rozumiem cię i wiem, ile ta sprawa dla ciebie znaczy. Najpierw ją rozwiąż, złap bydlaka, który zamordował te dwie dziewczyny. Potem porozmawiamy. Długo i szczerze”. Jego gramatyczny umysł zamknął wypowiedź Izy w okres warunkowy: „Jeśli rozwiążesz tę sprawę, to wtedy porozmawiamy”.
Nadkomisarz nie rozwiązał nigdy sprawy Bagińskiej i Lisowskiej. Nie porozmawiał z Izą. A ona odeszła. Klęska była dubeltowa. Powaliła go. Nie złapał mordercy z Jelitkowa i utracił Izę. A teraz objawił się naśladowca tamtej zbrodni. Znów zamordowana dziewczyna z wytatuowaną różą na pośladku. „Stało się. Znowu”, powiedział Kulesza. „Ale on się myli”, myślał Pater. „To nieprawda. Nie ma żadnego «znowu»! Wtedy utraciłem i sens swojej pracy, i ukochaną kobietę. Ale teraz na pewno nie stracę obu tych rzeczy naraz, bo przecież jeszcze nie zdążyłem się zakochać”.
Wyjął z kieszeni pudełko prezerwatyw i położył je na ławce. Otrzepał ręce, jakby były czymś ubrudzone, i ruszył w stronę centrum miasta.