175234.fb2
Tego dnia Jarosław Pater miał najgorsze przebudzenie od wielu lat. To nie był kac, to nie był koszmarny sen, to nie była wiertarka sąsiada z góry. To był szerszeń i palące słońce na twarzy.
Otworzył oczy. Leżał w plamie światła, które wpadało przez niezasłonięte okno. Policzki piekły go żywym ogniem. A nad opuchniętą od żaru głową kręcił się potężny owad. Zmieniał co chwila kierunek lotu. Rzucał się bezładnie, a to na okno, a to na szafę. Stukał o sufit. Zdawał się coraz bardziej rozdrażniony.
Pater odetchnął głośno i poczuł wilgoć pod pachami. Prawie się ucieszył, że ma opatrunek na potłuczonych żebrach. Była to skromna namiastka pancerza, chroniącego przed ukąszeniem owada. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to schować się teraz pod kołdrę i nie widzieć zagrożenia. Tak też zrobił. „Czego nie widzę, tego nie ma”, pomyślał. Nie widział szerszenia ani ludzi, którzy przechodzą koło „Fregaty” i z zainteresowaniem zaglądają przez okno.
Tę stworzoną naprędce maksymę powinien jednak sparafrazować: czego nie słyszę, tego nie ma. Szerszenia słyszał jednak przez kołdrę. Stworzenie niskim bzyczeniem najwyraźniej dawało upust swojej irytacji. Pater, słysząc jego obijanie się o szybę, wyskoczył z łóżka i stanął pod ścianą. Natrafił na skórzaną kosmetyczkę. Otworzył ją, nie spuszczając oczu z owada, i przebierał w niej palcami. Miał do wyboru: dezodorant lub żel do golenia. Wybrał to drugie. Zbliżył się powoli do okna i z odległości trzydziestu centymetrów strzyknął w szerszenia lepkim żelem. Trafił. Opróżnił całkowicie pojemnik. Owad, oklejony niebieską mazią, rzucał się już wolniej po szybie. Wtedy Pater rozgniótł go krawędzią pustego aluminiowego naczynia. Opadł na łóżko. Rzadko kiedy odczuwał podobną satysfakcję. Taki spadek napięcia. Chyba że po seksie, którego już nie pamiętał. Pomyślał o Joannie. I wtedy przypomniał sobie, że wczoraj przed zaśnięciem prześladowała go jakaś uporczywa myśl o niej – i to nie w żadnym seksualnym kontekście. Ale jakim? Nie pamiętał. Wiedział jednak, jak tę myśl odtworzyć. Sięgnął po telefon i przesłuchał to, co wczoraj nagrał po wizycie u Czosnyka.
– Krystian, grajek, gitarzysta na deptaku – słuchał swojego spokojnego głosu. – Nieznany. Wpadł na imprezę. Po co? Tego pewnie nigdy się nie dowiem. Może to być diler koksu, bo jest kryty przez Czosnyka. Grał we Władysławowie. Na gitarze. Prawdopodobnie dwudziestopięcioletni były student ratownictwa medycznego. Ostry podrywacz, a może brzydki i zakompleksiony? Uczestniczył w sekcji zwłok. Chwalił się tym. Lubi to być może. Sprawdzić to u Kwiecińskiego. Dziekanat Akademii Medycznej, spis studentów. Czosnyk określił go mianem „pojeba”. To może być morderca z Jelitkowa. Studiował na Akademii Medycznej, na tej samej uczelni co zamordowane Lisowska i Bagińska.
Pater gorączkowo myślał, leżąc na wilgotnej kołdrze. Za oknem przechodziła jakaś kobieta, ciągnąc za sobą może czteroletniego chłopca. Dziecko nie spuszczało oczu z leżącego na łóżku półnagiego mężczyzny.
Uczestnik sekcji zwłok.
Zapytać Kwiecińskiego.
Ostry podrywacz, donżuan. Może kompleksiarz.
Zapytać Kwiecińskiego.
Donżuan.
Zapytać o uczelnianego donżuana.
I wtedy Pater przypomniał sobie ostatnią myśl przed snem.
Wyłączył dyktafon i wybrał numer Joanny. Liczył sygnały. Czwarty, piąty. Joanna pewnie patrzy z irytacją na ekranik komórki, waha się, czy odebrać, pewnie jest zajęta lub zła na niego. Siódmy, ósmy sygnał.
– Co się stało, że w końcu zadzwoniłeś? – usłyszał jej ironiczny głos. – Ponawiasz propozycję słonecznego patrolu we Władysławowie? A może zaproponujesz wycieczkę śladami generała Hallera i zaślubin Polski z morzem? Zapomniałam już, że z ciebie policjant intelektualista.
– Cześć, Joanno – powiedział zachrypniętym głosem. – Na twoje pytanie odpowiem: tak, ponawiam.
Zapadło milczenie. Pater wiedział, że mocno komplikuje sobie życie, zapraszając Joannę do Władysławowa. Do pensjonatu „Fregata” z gniazdem szerszeni za oknem. Na rozpaloną plażę, na której miejsca trzeba zajmować nad ranem. Na nudę samotnego opalania, podczas gdy on będzie się bawił w policjantów i złodziei. Na ryzyko, że trafi się jakiś nadbałtycki casanova, który wypatrzy samotną atrakcyjną kobietę. Inna odpowiedź jednak nie była możliwa. Nie można było pytania Joanny pominąć milczeniem, nie można było skierować rozmowy na inny tor.
To spowodowałoby przerwanie połączenia. A za nic nie chciał go przerywać.
– Przyjedziesz? Proszę! – Pater brnął dalej wbrew wszelkiemu rozsądkowi.
– Nie wiem, jeszcze się nie zdecydowałam – i nagle podniosła głos: – Słuchaj, nie stawiaj mnie w głupiej sytuacji. Nie wiem, jak zaplanować sobie urlop! Nie wiem, czy pojechać z tobą do Grecji! Nic nie wiem, bo ty co chwila wszystko zmieniasz. Z tobą nic nie ma pewnego! Chrzanię to! – krzyknęła i się rozłączyła.
Pater patrzył na niebieski żel do golenia rozmazany na szybie i żałował, że nie pali papierosów. One ponoć uspokajają nerwy. Otarł dłonią pot z brzucha i jeszcze raz zatelefonował do Joanny. Odebrała po pierwszym sygnale.
– Joanno, mam do ciebie wielkie zaufanie – powiedział, usłyszawszy jej „słucham”. – Podczas naszej rozmowy w Darłowie zdradziłem ci tajemnicę bardzo ważnego śledztwa, bodaj najważniejszego w moim życiu. Teraz proszę cię o pomoc w tym śledztwie.
– Co? – wykrztusiła Joanna. – Na to mnie bierzesz? Ja mam ci pomóc w śledztwie? A niby jak?
– Mam do ciebie ogromnie zaufanie – powtórzył powoli i dobitnie. – Jesteś mi potrzebna. Możesz mi pomóc, jeśli tylko zechcesz.
– No to o co chodzi? – Była już znacznie spokojniejsza.
– Muszę zidentyfikować pewnego człowieka, którego mogłaś znać…
– Trupa?
– Nie, nie trupa. Żywego człowieka. Podejrzanego o jedno z morderstw, o których ci mówiłem. Pomóż mi.
– Mów – usłyszał w słuchawce jakby westchnienie ulgi.
Donżuan, donżuan. Chwalił się, że miał wszystkie laski na wydziale. Około dwudziestopięcioletni. A Joannę Radziewicz, starszą koleżankę, też miał? Paterowi – mimo temperatury jego skóry – nagle zrobiło się zimno.
– Czy znałaś studentów z wydziału ratownictwa medycznego gdańskiej Akademii Medycznej?
– Nie było i nie ma takiego wydziału. Jest kierunek studiów ratownictwo medyczne na Wydziale Nauk o Zdrowiu. Na tym samym wydziale jest kierunek pielęgniarski, który ukończyłam.
– Dużo mężczyzn studiowało na twoim wydziale?
– Niewielu. Byli jak rodzynki w babińcu.
– A mieli duże powodzenie u koleżanek z roku? – Pater nie mógł sobie darować tego pytania.
– Jedni tak, inni nie. – Wyczuł w jej głosie jakieś napięcie. – Na fizjoterapii na przykład procentowo było sporo gejów.
– Pamiętasz jakiegoś studenta, który grał na gitarze? Ale nie ballady przy ognisku, raczej rocka. Być może miał na imię Krystian. – Pomyślał, że chciał postawić inne pytanie: „A ty z iloma się przespałaś?”.
– Tak, pamiętam – powiedziała bez zastanowienia. – Był na pierwszym roku, kiedy ja byłam na piątym. Grał na gitarze w zespole metalowym. Występowali na juwenaliach.
– Przystojny?
– Tak. Dziewczyny za nim szalały. Chcesz zapytać, czy mnie się również podobał?
– Tak, chcę o to zapytać – wymruczał Pater.
– Nie – odpowiedziała lekko. Zbyt lekko. – Nie lubię mężczyzn pokrytych tatuażami. Na rękach – dodała. – Rosencrantz miał całe ręce w tatuażach.
– Nazywał się Rosencrantz?
– Nie, jakoś inaczej, nie pamiętam. Rosencrantz to jego ksywka artystyczna albo tak się nazywał ten zespół na juwenaliach. Nie pamiętam. Naprawdę. Jakieś takie krótkie.
– A skąd tak dobrze pamiętasz tę ksywkę?
– Nie wierzysz mi? Wydaje ci się dziwne, że długą ksywkę pamiętam, a krótkiego nazwiska to już nie… Podejrzewasz, że cię okłamuję? Otóż wyobraź sobie, mędrcu, że lubię Szekspira. Może czytać Szekspira dziewczyna po pielęgniarstwie czy nie może?
Pater milczał. Rosencrantz i Guildenstern. Dwa parszywe typy z Hamleta. Joanna pamiętała dobrze. Rosencrantz, czyli „wieniec róż”. Róża. Nagle poczuł, jak jego mięśnie tężeją, a dłoń bieleje, zaciskając się na telefonie.
Róża.
Dziewczyny z wytatuowaną różą.
Różą na krzyżu.
– Czy jesteś pewna, że on nazywał się, jak tamten u Szekspira? – przełknął ślinę. – Rosencrantz? A może Rosenkreutz?
Joanna nie opowiedziała od razu. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
– Chyba tak… Rosenkreutz – odpowiedziała niepewnie. – Zresztą, Rosencrantz, Rosenkreutz. Co za różnica? – Odzyskała dawną pewność siebie.
W uszach Patera huczał pseudonim artystyczny „Rosenkreutz”. Rozdzielił go w myślach.
Rosen. Kreutz.
Róże. Krzyż.
Cztery lata temu. Jelitkowo. Tatuaż na lędźwiach Agnieszki Bagińskiej. Główka róży na zwieńczeniu krzyża. Taki sam tatuaż na ciele Anny Seredy we Władysławowie. A może i taki sam u Karoliny Lisowskiej, przykryty później starochińskim symbolem.
Róże i krzyż.
Miał całe ręce w tatuażach.
Róża. Krzyż. Tatuaż.
Przypomniał sobie, że czytał kiedyś o jakimś Rosen-kreutzu, który założył Bractwo Różanego Krzyża. Bractwo szukające eliksiru życia. Heavy metal, mistycyzm i alchemia. Wszystko się zgadzało.
– A teraz posłuchaj mnie uważnie, Joanno. Czy można by, przepraszam za wulgaryzm, określić tego gitarzystę mianem „pojeba”, cokolwiek by to oznaczało?
– Nie – odparła po chwili. – Wyglądał raczej na normalnego faceta. Chyba że te tatuaże…
– Czy któraś z twoich koleżanek przyjaźniła się z nim blisko. – Nabrał powietrza. – Czy uprawiała z nim seks?
– Nie, chyba żadna – odpowiedziała po dłuższej chwili. – On był dla nas niepoważnym gówniarzem. Wiesz, na piątym roku studiów wiele dziewczyn zakłada rodziny, chce zostać w Gdańsku, nie ma zamiaru wracać do swoich miasteczek i wiosek. Szukają konkretnego faceta, nie gościa w obcisłych spodenkach, który rzuca piórami po scenie. I czasami, niestety, źle na tym wychodzą…
– Jak wnioskuję z twojego opisu – Pater nie zwrócił nawet uwagi, że Joanna stara mu się coś opowiedzieć o swoim życiu – muzyka, którą grał, to był heavy metal?
– Tak, chyba tak – odpowiedziała ze znużeniem. – Mam już dość tej rozmowy.
– Nawet nie wiesz, jak mi pomogłaś, Asiu. – Pater zaczął się ubierać, trzymając telefon między obojczykiem a brodą. – Nie wiem, jak ci dziękować.
– Nie spytasz, czy z nim spałam?
Pater usiadł na rozbebeszonym łóżku. „Muszę wziąć prysznic”, pomyślał, „zanim się ubiorę. Muszę się ogolić, a nie mam żelu do golenia”.
– Przesłuchałeś świadka i chcesz już kończyć, co? Koniec rozmowy? A ja mam akurat dużo czasu, żeby pogadać.
– Przed chwilą chciałaś kończyć.
– No i co z tego? A teraz nie chcę!
– Przyjedź tu do mnie, proszę – powiedział, rozglądając się za spodniami.
– Masz na myśli słoneczny patrol we Władku? Nie wyglądasz jak David Hasselhoff. A nawet jesteś gorszym aktorem niż on. „Przyjedź tu, proszę” – przedrzeźniała go i przez chwilę czekała na jego reakcję.
Nie doczekała się. Nadkomisarz zamilkł. Czuł się tak, jakby w przełyku utkwił mu kamień, zatykał dech i odbierał mowę. „Nie chce mi się z tobą gadać”, przemknęło mu przez głowę. Po kilkunastu sekundach rozłączyła się.
Pater patrzył na szerszenia, który po drugiej stronie okna tłukł się pod eternitowym okapem. Nie był zły na kobietę. Nie myślał wówczas o niej.