175234.fb2
Pater wyszedł z hurtowni „Agnieszka” i zachowywał się jak pijany. Oparł się o chropowaty mur i zamyślony zsunął się po nim tak nisko, aż ukucnął. Było mu tu dobrze, w cieniu, w chłodzie bijącym od muru. Myślał. Powoli i precyzyjnie.
Sławomir Jodłowski. Brat Grzegorza Kaczanowskiego.
Bracia sobie pomagają, tak mówiła sekretarka z hurtowni.
Nikt mi nie pomaga oprócz żony, to mówił Kaczanowski.
Dlaczego Kaczanowski kłamał?
Jodłowskiego nagrano w Jelitkowie. W jego własnym barze, w którym widziano po raz ostatni Lisowską i Bagińską.
A obok baru jego brata we Władysławowie znaleziono dziewczynę z takim samym tatuażem jak Lisowska.
Bracia.
Pomagają sobie.
Każdy z nich bez wzbudzania podejrzeń mógł dostarczyć wózkiem dostawczym ciało Anny Seredy na plażę.
Jeden kryje drugiego.
To normalne – jak u braci.
Pater podniósł się z kucek.
– Bierzemy się za nich – powiedział do siebie i wyjął komórkę. – Tylko za którego najpierw?
Zanim zdążył wybrać numer, jego telefon zadzwonił.
– Chcesz wiedzieć, co z tym sanepidem u Jodłowskiego? – usłyszał głos Banasiuka.
– Tak – odparł.
– Jodłowski rok temu zapłacił karę – sapnął Banasiuk. – Za prowadzenie nielegalnej działalności na zapleczu swej knajpy. Kilkakrotnie się odwoływał, ale i tak przegrał z sanepidem.
– Taki był syf na tym zapleczu?
– Nie widziałeś tego zaplecza. A to prawdziwy salon.
– I co, Jodłowski prowadził burdel w tym salonie?
– Nie! – Banasiuk roześmiał się. – Burdel zniszczyłaby mu konkurencja. Coś znacznie spokojniejszego. Salon tatuażu.
Pater zamilkł. Zbyt szybkie tempo jak na niego. Jednego dnia dowiaduje się, że właściciel baru, w którym po raz ostatni widziano Lisowską i Bagińską, jest tatuatorem. I że był on tam również w przybliżonym czasie śmierci studentek. I że tropił go detektyw amator, ścigający mordercę obu dziewczyn. I że teraz kryje go z jakichś powodów jego przyrodni brat. Tego było zbyt wiele.
– Zasnąłeś tam, Jarek? – zapytał Banasiuk. – Chcesz coś jeszcze wiedzieć?
– Tak – wychrypiał Pater. – Chcę znać adres knajpy „Amber”. Tej z tym salonowym zapleczem.
– 47
Mumia zbliżył się do lokalu, z którego właścicielem o ksywie „Rugby” robił przez ostatni rok bardzo dobre interesy. Kiepsko go znał, ale to, co wiedział, wystarczało. Rugby był człowiekiem solidnym, który nigdy się nie targował i płacił w terminie. Przydomek zawdzięczał swej sportowej przeszłości – w młodości był rozgrywającym w drużynie rugbistów Ogniwa Sopot. To wzbudzało respekt, ale wcale nie musiało wróżyć dobrych interesów. Kiedy Mumia otrzymał od Pornosa namiar Rugby'ego, uśmiechnął się drwiąco. Wątpił, aby w knajpie rockowej, do której przychodzi towarzystwo przed czterdziestką, handel ecstasy był czymś opłacalnym. Po pierwszej wypłacie wiedział, że się mylił i co do wieku bywalców, i co do opłacalności. Tabletki nie szły tu wprawdzie tak szybko jak w stroboskopowych lokalach, ale sprzedawały się ciągle, w małych, lecz niezmiennych dawkach. A Mumia lubił niezmienność i sytuacje bez niespodzianek.
Dlatego zdziwił się nieprzyjemnie, kiedy drzwi od dobudówki, którą Rugby nazywał „zapleczem”, otworzył nie sam właściciel, lecz jakiś duży blondyn z rumieńcami na twarzy i rzadkimi kręconymi włosami. Mumia, zanim cokolwiek powiedział, spojrzał w głąb pokoju i ujrzał Rugby'ego siedzącego na krześle. Nad nim stało dwóch facetów.
Instynkt nigdy go jeszcze nie zawiódł. Mumia nic nie powiedział, lecz dobrze wymierzył. Blondyn dostał w grdykę. Chwycił się za gardło i upadł na kolana. Mumia był skacowany i wypalił poprzedniego dnia ze trzydzieści fajek, ale miał pewność, że nic go nie zatrzyma, a jego płuca będą pracowały jak u kenijskich długodystansowców.
Rzucił się do ucieczki. Jeden z facetów znajdujących się wewnątrz podbiegł do charkoczącego kolegi i dmuchnął mu mocno w usta, a potem ruszył za Mumią.
– Policja! Stój, bo strzelam! – usłyszał Mumia głos, a potem strzał w powietrze.
Nie zareagował. Biegł opustoszałą nagle ulicą i rozglądał się na boki. Nie było żadnych przerw w zwartej zabudowie. Mógł jedynie przeskoczyć przez czyjś parkan. Biegł szybko i charczał, ale czuł, że jakiś czas wytrzyma ten bieg w afrykańskiej temperaturze. Miał pewność, że mu się uda. Podpowiadał mu to jego instynkt przetrwania. Wtedy poczuł szarpnięcie w pośladkach i zdało mu się, że ktoś podciął mu nogi. Runął w kurz. Po raz pierwszy w życiu instynkt zawiódł Mumię.