175235.fb2 R??e S? Czerwone - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

R??e S? Czerwone - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Część trzecia

Obijanie się z ważniakami

Rozdział 46

Przez trzy dni nie było żadnego napadu na bank. Spędziłem sobotnie popołudnie z synkiem. Około szóstej odwiozłem go do Christine.

Zanim weszliśmy do domu, obniosłem małego Aleksa po wspaniałym ogrodzie w Mitchellville. Jej „wiejska posiadłość w mieście”, jak mawiałem. Christine hodowała różne odmiany róż: hybrydy herbaciane, floribundy i grandiflory. Przypominały mi ją sprzed porwania. Może dlatego było mi tutaj tak cholernie smutno bez niej.

Trzymałem dziecko na biodrze i mówiłem do niego. Pokazywałem wypielęgnowany trawnik, wierzbę płaczącą, niebo, zachodzące słońce. Potem mówiłem mu o podobieństwie naszych twarzy: nosów, oczu, ust. Co kilka minut przerywałem i całowałem synka w policzek, szyję albo czubek głowy.

– Wdychaj zapach róż – szeptałem.

W końcu z domu wybiegła Christine. Za nią jej siostra Natalie. Ochrona osobista? Myślałem, że chcą mnie zaatakować.

– Musimy porozmawiać, Alex – powiedziała Christine. – Natalie, możesz się na chwilę zająć dzieckiem?

Niechętnie oddałem synka jej siostrze. Ale wyglądało na to, że nie mam wyboru. Christine strasznie się zmieniła w ciągu ostatnich miesięcy. Czasami była jak obca. Może przez te nocne koszmary. I nie zanosiło się na to, że będzie lepiej.

– Muszę to z siebie wyrzucić – zaczęła. – Tylko mi nie przerywaj.

Rozdział 47

Ugryzłem się w język. Tak było między nami od miesięcy. Zauważyłem, że ma zaczerwienione oczy. Płakała.

– Zajmujesz się teraz kolejnymi morderstwami, Alex. To chyba dobrze, żyjesz tym. Na pewno jesteś w tym bardzo dobry.

Nie wytrzymałem.

– Mogę odejść z policji i wrócić do prywatnej praktyki. Zrobię to dla ciebie.

Zmarszczyła brwi i pokręciła głową.

– Coś takiego! Jestem zaszczycona.

– Nie chcę się kłócić. Przepraszam, że ci przerwałem. Mów dalej.

– Nie mogę już wytrzymać w Waszyngtonie. Ciągle się boję. Jestem jak sparaliżowana, to chyba najlepsze określenie. Nie cierpię wychodzić do szkoły. Czuję się tak, jakby ktoś odebrał mi moje życie. Najpierw George, potem tamto na Bermudach. Boję się, że Shafer wróci.

Musiałem się wtrącić.

– Nie wróci, Christine.

– Nie mów tak! – krzyknęła. – Nie wiesz tego! Nie możesz wiedzieć!

Powoli wypuściłem powietrze z płuc. Nie wiedziałem, co będzie dalej, ale Christine była na skraju załamania nerwowego. Jak tamtej nocy, kiedy miała koszmarny sen, że w jej domu jest Shafer.

– Wyprowadzam się z Waszyngtonu – oświadczyła. – Wyjadę po zakończeniu roku szkolnego. Nie powiem ci, dokąd. Nie szukaj mnie. Nie próbuj ze mną zabawy w detektywa. Ani w psychiatrę.

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Zatkało mnie. Stałem i gapiłem się na Christine. Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak zdruzgotany i samotny.

– A co z dzieckiem? – zapytałem w końcu ochrypłym szeptem.

W jej pięknych oczach pojawiły się nagle łzy. Zaczęła drżeć i spazmatycznie szlochać.

– Nie mogę go zabrać ze sobą. Nie w tym stanie, w jakim jestem. Mały Alex musi na razie zostać z tobą i z babcią.

Chciałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie wykrztusić nawet słowa. Christine przez chwilę patrzyła na mnie. Miała strasznie smutne, pełne bólu oczy. Odwróciła się i odeszła. Zniknęła w domu.

Rozdział 48

Byłem wściekły i przybity i dusiłem to wszystko w sobie. Wiedziałem, że nie powinienem, a to jeszcze pogarszało sprawę. Lekarzu, lecz się sam.

W niedzielny poranek spotkałem w kościele mojego psychiatrę, Adele Finaly. Oboje przyszliśmy z rodzinami na mszę o dziewiątej. Przystanęliśmy w kruchcie, żeby porozmawiać. Adele musiała coś wyczytać z moich oczu. Jest spostrzegawcza i dobrze mnie zna. Chodzę do niej na wizyty prawie od czterech lat.

– Zdechła twoja kotka Rosie czy co? – spytała z uśmiechem.

– Rosie ma się świetnie, Adele. Ja też. Dzięki za troskę.

– Dobra, dobra… Więc dlaczego wyglądasz jak Ali po walce z Joe Frazierem w Manili? I nie ogoliłeś się do kościoła.

– Ładna sukienka – odparłem. – Dobrze ci w tym kolorze.

Adele zmarszczyła brwi.

– Akurat! Szary to zdecydowanie nie mój kolor, Alex. Co cię gryzie?

– Nic.

Adele zapaliła świecę wotywną.

– Uwielbiam magię – szepnęła z figlarnym uśmieszkiem. – Nie pokazujesz się od jakiegoś czasu, Alex. To oznacza coś bardzo dobrego albo bardzo złego.

Ja też zapaliłem świecę. Potem się pomodliłem.

– Dobry Boże, nie przestawaj czuwać nad Jannie. Spraw, żeby Christine została w Waszyngtonie. Wiem, że na pewno znów poddajesz mnie próbie.

Adele skrzywiła się, jakby się oparzyła. Odwróciła wzrok od płomienia świecy i spojrzała mi prosto w oczy.

– Och, Alex. Strasznie mi przykro. Nie potrzebujesz więcej prób.

– Wszystko gra – odpowiedziałem. Nie zamierzałem się teraz wywnętrzać, nawet przed nią.

Adele pokiwała głową.

– Oj, Alex, Alex… Oboje wiemy, jak jest.

– Naprawdę wszystko w porządku.

Zirytowała się.

– Świetnie! Należy się stówa za wizytę. Możesz ją dać na tacę.

Wróciła do rodziny, która już się usadowiła w połowie rzędu ławek przy środkowym przejściu. Obejrzała się na mnie, ale bez uśmiechu. Usiadłem obok Damona. Zapytał, kim jest ta ładna pani.

– Zaprzyjaźnioną lekarką – wyjaśniłem.

– Twoją lekarką? Od czego? – dopytywał się cicho. – Chyba jest zła na ciebie. Zrobiłeś coś nie tak?

– Wszystko jest w porządku – szepnąłem. – Nie mogę mieć własnych spraw?

– Nie. Poza tym, jesteśmy w kościele. Wyspowiadam cię.

– Nie mam ci nic do wyznania. Wszystko gra. Wszystko dobrze. Żyję w pokoju ze światem. Szczęśliwszy już nie mogę być.

Damon spojrzał na mnie z taką samą irytacją jak Adele. Potem pokręcił głową i odwrócił wzrok. On też mi nie wierzył. Kiedy przyszła nasza kolej, wrzuciłem do koszyka na datki sto dolarów.

Rozdział 49

Supermózg trzymał się ściśle planu. Zegar w jego głowie tykał głośno. Nigdy nie przestawał.

Najlepsza z grup napadających na banki – sama śmietanka – miała się z nim spotkać w jego apartamencie w Holiday Inn, niedaleko Colonial Village w Waszyngtonie. Oczywiście zjawili się punktualnie. Taki postawił warunek.

Brian Macdougall wszedł pierwszy. Supermózga rozbawiła jego idiotyczna pewność siebie. Wiedział, że to przywódca. Podwładni trzymali się z tyłu: B. J. Stringer i Robert Shaw. Wszyscy trzej wyglądają po prostu na dobrych złodziei, pomyślał. Dwaj z tyłu nosili takie same biało-niebieskie T-shirty ligi softballowej z Long Island.

– A gdzie panowie O’Malley i Crews? – zapytał Supermózg zza baterii reflektorów, które chroniły go przed rozpoznaniem.

Macdougall mówił za wszystkich.

– W pracy. Dałeś nam krótki termin, wspólniku. My trzej wzięliśmy dziś rano dzień wolny. Wyglądałoby podejrzanie, gdyby pięciu facetów na raz poszło na zwolnienie lekarskie.

Supermózg przyglądał się trzem nowojorczykom siedzącym na wprost świateł. Z pozoru wyglądali na przeciętniaków. W rzeczywistości byli najbardziej niebezpiecznymi z jego dotychczasowych współpracowników. Właśnie takich ludzi potrzebował do następnej próby.

– Więc co to ma być? – zapytał Macdougall. – Rozmowa kwalifikacyjna?

Był w czarnej, jedwabnej koszuli, czarnych spodniach i czarnych półbutach. Miał zaczesane do tyłu czarne włosy i bródkę.

– Nie, nie… – odrzekł Supermózg. – Pracę macie zapewnioną. Jeśli wam odpowiada. Znam wasz sposób działania. Wiem o was wszystko.

Macdougall wpatrzył się w blask reflektorów, jakby chciał go przeniknąć wzrokiem.

– Musimy się wzajemnie widzieć – powiedział. – Inaczej nie wchodzimy w ten interes.

Supermózg zerwał się z miejsca. Był zaskoczony i wściekły. Nogi od krzesła zazgrzytały głośno o podłogę.

– Mówiłem wam, że to niemożliwe. Spotkanie skończone.

W pokoju hotelowym zapadła cisza. Macdougall spojrzał na Stringera i Shawa. Podrapał się w brodę, potem roześmiał głośno.

– Tylko cię sprawdzam, wspólniku. Obejdziemy się bez widoku twojej twarzy. O ile masz dla nas forsę.

– Mam. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Za samo przyjście tutaj. Zawsze dotrzymuję słowa.

– I wyjdziemy stąd z gotówką, nawet jeśli zrezygnujemy z tej roboty?

Teraz Supermózg się uśmiechnął.

– Nie zrezygnujecie. Spodoba wam się mój plan. Zwłaszcza wasza część łupu. To piętnaście milionów dolarów.

Rozdział 50

– Powiedział, piętnaście milionów?!

– Właśnie tyle. Tak rzeczywiście powiedział. Co my mamy obrobić, do cholery?

Vincent O’Malley i Jimmy Crews nie byli tego dnia w pracy. Siedzieli na zewnątrz w dwóch samochodach: toyocie camry i hondzie acura. Mieli na uszach słuchawki i porozumiewali się przez radio. Zaparkowali po przeciwnych stronach waszyngtońskiego Holiday Inn. Czekali, aż pojawi się Supermózg. Zamierzali go śledzić, żeby ustalić, kim jest.

O’Malley i Crews słyszeli rozmowę w hotelu, bo Brian Macdougall miał na sobie nadajnik. Piętnaście milionów… Co to za robota, do cholery?! Facet nazywający siebie Supermózgiem to inna sprawa. Mówił, a raczej wygłaszał wykład w ten sposób, że skok na taką kasę wydawał się czymś w rodzaju spacerku po parku. Sześć do ośmiu godzin pracy i trzydzieści milionów do podziału. Największe wrażenie robiło to, że miał gotową odpowiedź na każde pytanie Macdougalla.

– Słyszysz to pieprzenie, Jimmy? – zapytał O’Malley Crewsa. – Wierzysz w to?

– Słyszę. Chciałbym teraz widzieć minę Macdougalla. Ten palant zna jego numery. Wygląda na to, że wie wszystko o Brianie. Hej, chyba spotkanie się kończy.

O’Malley i Crews zamilkli na kilka minut.

– Wyszedł z hotelu, Jimmy – odezwał się wreszcie O’Malley. – Widzę go. Idzie pieszo na południe Szesnastą ulicą. Chyba się nie domyśla, że ktoś go namierza. Mam go!

– Może skurwiel nie jest aż taki cwany – odparł Crews.

O’Malley roześmiał się.

– Jasna cholera… Miałem nadzieję, że jest cwany!

– Pojadę równolegle Czternastą – powiedział Crews. – Jak on wygląda? Jak jest ubrany?

– Wysoki. Około dwóch metrów wzrostu. Biały. Broda. Być może sztuczna. Długie włosy. Ciuchy przeciętne: ciemna, sportowa marynarka i spodnie, niebieska koszula… Przyspiesza. Zaczyna biec. Skręca z głównej ulicy, Jimmy. W jakieś podwórze. Ucieka, skurwysyn!

Vincent O’Malley wyskoczył z samochodu i pobiegł za Supermózgiem. Trzymał się linii klonów i dębów rosnących wzdłuż bloków mieszkalnych. Cały czas utrzymywał kontakt radiowy z Crewsem.

– Wpadł między drzewa w parku Shepherd. Skurwiel chce się nam urwać. Wyobrażasz sobie?

O’Malley starał się, jak mógł, ale nie nadążał za Supermózgiem. Facet szybko biegał. Nie wyglądał na takiego, a jednak odskakiwał coraz dalej. W końcu O’Malley go zgubił.

– Kurwa, zwiał mi! Nigdzie go nie widzę, Jimmy. Niedobrze!

– Ale ja go mam – odpowiedział Crews. – Też biegnę za nim. Facet spieprza jak kieszonkowiec z cudzym portfelem.

– Trzymasz się go?

– Na razie. Zobaczymy, co będzie dalej. Ale dla piętnastu milionów dolców jakoś się utrzymam.

Supermózg wypadł w końcu z parku i skręcił w boczną uliczkę z ceglanymi domami. Crews ledwo dyszał.

– Dzięki Bogu, że co dzień biegam – wysapał do mikrofonu. – Facet jest na Momingside Drive… Jasna cholera! Zawraca do tych pieprzonych drzew. Przyspiesza. Skurwiel musi trenować maraton!

Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. O’Malley i Crews byli w tym dobrzy, ale w ciągu następnych dwudziestu minut dwa razy zgubili swoją ofiarę. Oddalili się o całe kilometry od Holiday Inn. Byli gdzieś na południe od Wojskowego Centrum Medycznego Waltera Reeda.

Potem Crews zauważył ściganego w zaułku o nazwie Powhaten Place. Supermózg wbiegł na jakiś podjazd czy coś w tym rodzaju. Crews ruszył za nim. Zobaczył metalową tablicę i nie mógł uwierzyć w to, co na niej przeczytał.

Doniósł o tym O’Malleyowi, potem zwrócił się do Macdougalla, który przyłączył się do wesołego polowania.

– Wiem, gdzie on jest, panowie – powiedział z ironią w głosie. – U czubków. Schował się w szpitalu dla psycholi o nazwie Hazelwood. Zgubiłem go.

Rozdział 51

W poniedziałek rano dostałem telefon. Miałem się spotkać z Kylem Craigiem i Betsey Cavalierre w Hoover Building przy Dziesiątej ulicy i Pennsylvania Avenue. Chcieli, żebym zameldował się o ósmej w biurze dyrektora. Zwołali zebranie „alarmowe”.

Gmach Hoovera nazywają czasami „Pałacem Zagadek”. Z oczywistych przyczyn. Kyle i Betsey już czekali, kiedy wszedłem do sali konferencyjnej dyrektora FBI. Betsey wyglądała na spiętą. Zaciskała małe pięści, aż zbielały jej kostki.

Udałem oburzonego, że dyrektora Burnsa jeszcze nie ma.

– Spóźnia się – mruknąłem. – Wychodzimy. Mamy ważniejsze sprawy.

W tym momencie otworzyły się jedne z dębowych drzwi na wysoki połysk. Znałem obu facetów, którzy weszli, żaden nie miał zbyt szczęśliwej miny. Jednym z nich był dyrektor FBI, Ronald Burns. Poznaliśmy się, gdy zajmowałem się sprawą zabójstw Casanovy w Durham i Chapel Hill w Karolinie Północnej. Drugim był sekretarz departamentu sprawiedliwości, Richard Pollett. Zetknąłem się z nim, kiedy prowadziłem dochodzenie w sprawie dotyczącej prezydenta.

– Zrobił się straszny szum wokół tych napadów i morderstw – powiedział do Kyle’a Pollett. – Mamy na karku duże banki i Wall Street.

Potem skinął mi głową.

– Witam, detektywie.

W końcu spojrzał na Betsey.

– My się jeszcze nie znamy.

Wstała i podała mu rękę.

– Starsza agentka Cavalierre – przedstawiła się. – Prowadzę to śledztwo.

Pollett popatrzył na dyrektora Burnsa.

– Pani Cavalierre kieruje tym dochodzeniem? – zapytał.

– Tak – odpowiedział mu Kyle. – To jej sprawa.

Pollett przeniósł wzrok na Betsey.

– W porządku. A gdzie są jakieś wyniki, pani Cavalierre? Przyszedłem tu, żeby poleciało parę głów. Proszę mi uzasadnić, czemu nie powinny.

Przed przyjazdem do Waszyngtonu Pollett prowadził z powodzeniem poważną firmę inwestycyjną na Wall Street. Nie miał pojęcia o zwalczaniu przestępczości. Ale uważał, że jest na tyle inteligentny, iż potrafi wszystko zrozumieć, jeśli tylko pozna fakty.

Betsey spojrzała mu prosto w oczy.

– Czy kiedykolwiek brał pan udział w ogólnokrajowej obławie?

– Nie sądzę, by to miało coś do rzeczy – odparł sucho Pollett. – Prowadziłem już kilka ważnych dochodzeń i zawsze miałem wyniki.

– Napady następowały szybko jeden po drugim – usłyszałem swój własny głos. – Zaczynaliśmy od zera. Teraz wiemy, że wszystkie skoki na banki i morderstwa zaplanował jeden człowiek. Wynajmował tylko zabójców. Z jego portretu przestępcy wynika, że to biały mężczyzna w wieku od trzydziestu pięciu do pięćdziesięciu lat. Zapewne ma wyższe wykształcenie. Zna dokładnie banki i ich systemy zabezpieczające. Mógł kiedyś pracować w instytucji finansowej lub nawet w kilku, i może mieć do nich jakieś urazy. Okrada banki dla pieniędzy, ale morduje prawdopodobnie z zemsty. Tego nie jesteśmy jeszcze pewni.

Rozejrzałem się. Szmery ucichły, wszyscy uważnie słuchali.

– Kilka dni temu… – ciągnąłem – znaleźliśmy i przesłuchaliśmy mężczyznę nazwiskiem Tony Brophy. Został zwerbowany do jednego z napadów, ale odpadł. Nie jest zabójcą.

Pałeczkę przejęła Betsey.

– Mamy w terenie ponad dwustu agentów – wyjaśniła. – Do napadu na waszyngtoński Chase spóźniliśmy się zaledwie kilka minut. Wiemy, że organizator tych skoków nazywa siebie Supermózgiem. Zrobiliśmy wielki postęp w stosunkowo krótkim czasie.

Pollett odwrócił się do dyrektora FBI i skinął głową.

– Nie jestem usatysfakcjonowany, ale przynajmniej dostałem odpowiedzi na kilka pytań. Macie złapać tego Supermózga, Ron. To, co się dzieje, stwarza wrażenie, że cały nasz system finansowy jest bezbronny. Z sondaży wynika, że spada zaufanie do banków. To katastrofa dla kraju. Domyślam się, że ten wasz Supermózg też to wie.

Dziesięć minut później zjeżdżaliśmy z Betsey windą do podziemnego garażu FBI. Kyle został z dyrektorem Burnsem.

Kiedy winda stanęła, Betsey w końcu przemówiła.

– Jestem ci winna kolejkę za tamto na górze. Uratowałeś mnie. Mało brakowało, a wyładowałabym się na tym nadętym palancie z Wall Street.

Uśmiechnąłem się szeroko.

– Masz temperament. Ale chyba nie masz urazów do wielkiego biznesu czy do systemu finansowego? Wyszczerzyła zęby.

– Oczywiście, że mam. A kto nie ma?

Rozdział 52

Następne kilka godzin spędziłem w szpitalu z Jannie. Znów mi powiedziała, że zostanie lekarką. Z wielką satysfakcją używała terminów „gwiaździak” (jej nowotwór), „protrombina” (białko osocza uczestniczące w procesie krzepnięcia krwi) i „materiał kontrastowy” (barwnik używany przy tomografii komputerowej, którą miała tego ranka).

– Wróciłam – oznajmiła w końcu. – A ten nowy, usprawniony model jest o niebo lepszy od poprzedniego.

– Może lepiej pójdziesz do public relations albo do reklamy – zaproponowałem złośliwie. – Pracowałabyś dla J. Walter Thompsona albo Young and Rubicam w Nowym Jorku.

Wydęła usta z taką miną, jakby połknęła cytrynę.

– Będę panią doktor Janelle Cross. Zapamiętaj, gdzie to usłyszałeś pierwszy raz.

– Możesz się nie obawiać – uspokoiłem ją. – Niczego nie zapomnę.

Około pierwszej pojechałem do sztabu kryzysowego w biurze terenowym FBI na Czwartej ulicy. Po spotkaniu z Pollettem i Burnsem wiedziałem, że będziemy pracować do późna. Salę konferencyjną urządzono na trzecim piętrze. Na zewnątrz działało ponad stu agentów. I około sześćdziesięciu detektywów z Waszyngtonu i okolic.

Na ścianach wisiało teraz więcej portretów podejrzanych. Wszyscy robili duże skoki na banki. Przestudiowałem listę i przy kilku nazwiskach zrobiłem notatki.

Mitchell Brand był podejrzany o kilka napadów w Waszyngtonie i okolicach, dokonanych przez nieznanych sprawców. Stephen Schnurmacher obrobił przynajmniej dwa banki w Filadelfii. Jimmy Doud pracował w Bostonie jako barman. Nigdy go na niczym nie złapano, ale miał na koncie dziesiątki skoków na banki w Nowej Anglii. Victor Kenyon koncentrował swoje wysiłki na środkowej Florydzie. Wszyscy rabowali banki i nadal chodzili wolni. Byli za sprytni, żeby dać się złapać. Ale czy któryś z nich to Supermózg?

Długie posiedzenie na Czwartej ulicy zmęczyło mnie. Byłem sfrustrowany. Wykonałem kilka telefonów w sprawie podejrzanych. Chodziło mi głównie o Mitchella Branda, bo działał najbliżej nas. Kiedy po raz pierwszy zerknąłem na zegarek, dochodziła dwudziesta trzecia trzydzieści.

Od przyjścia do biura nie miałem okazji pogadać z Betsey. Poszedłem do niej, żeby się pożegnać przed wyjściem. Ciągle pracowała. Rozmawiała z kilkoma agentami, ale skinęła ręką, żebym zaczekał.

W końcu podeszła do mnie. Wciąż wyglądała świeżo i rześko. Zastanawiałem się, jak ona to robi.

– Policja waszyngtońska ma kilka śladów prowadzących do Branda – powiedziałem. – Jest na tyle brutalny, że może być zamieszany w tę sprawę.

Betsey nagle ziewnęła.

– To najdłuższy dzień w moim życiu. Jak Jannie?

Byłem mile zaskoczony, że zapytała.

– Wspaniale – odrzekłem. – Pewnie niedługo wróci do domu. Chce być lekarką.

– Chodźmy się napić, Alex – zaproponowała Betsey. – Strzelam w ciemno, ale coś mi mówi, że potrzebujesz z kimś pogadać. Może ze mną?

Muszę przyznać, że kompletnie zbiła mnie z tropu.

– Chętnie… ale nie dziś – wyjąkałem. – Muszę wracać do domu. Możemy to odłożyć?

– Jasne, rozumiem cię. Okay, pójdziemy kiedy indziej – odpowiedziała, ale przez moment wyglądała na zawiedzioną.

Nigdy bym się tego nie spodziewał po agentce Betsey Cavalierre. Martwiła się o moją rodzinę. I łatwo ją było zranić.

Rozdział 53

To było dobre miejsce, dobra pora i okazja.

Hotel Renaissance Mayflower na Connecticut Avenue blisko Siedemnastej ulicy. Jak każdego ranka panował tu wielki ruch. Budynek sprawiał dostojne wrażenie. Od czasów Calvina Coolidge’a odbywał się tutaj każdy prezydencki bal inauguracyjny. W roku 1992 hotel całkowicie odnowiono, współpraca architektów i historyków pozwoliła przywrócić mu dawną świetność. Stanowił popularne miejsce konferencji i spotkań zarządów różnych korporacji. Supermózg wybrał go właśnie z tego powodu.

Od dziewiątej przed wejściem czekał niebiesko-złoty autokar. Miał odjechać o wpół do dziesiątej i przystawać kolejno przy Centrum Kennedy’ego, Białym Domu, mauzoleach Lincolna i Wojny Wietnamskiej, Smithsonian Institution oraz innych atrakcjach turystycznych Waszyngtonu. Należał do firmy „Waszyngton na kołach”.

W autokarze siedziało szesnaście kobiet i dwoje dzieci, była to grupa z Towarzystwa Ubezpieczeniowego MetroHartford. O dziewiątej trzydzieści kierowca, Joseph Denyeau, zamknął drzwi.

– Wszyscy gotowi do zwiedzania muzeów, miejsc historycznych i lunchu – oświadczył do mikrofonu.

Asystentka z towarzystwa ubezpieczeniowego wstała, by powiedzieć kilka słów do grupy. Nazywała się Mary Jordan, miała około trzydziestki. Była atrakcyjna, sympatyczna i znakomita w swoim fachu. Odnosiła się z kurtuazją do ważnych kobiet, ale nie płaszczyła się przed nimi. W MetroHartford miała przezwisko Wesoła Mary.

– Znają panie plan naszej wycieczki – zaczęła z promiennym uśmiechem. – Ale może powinnyśmy dać sobie z tym spokój i pójść na drinka. Oczywiście żartuję – dodała szybko.

– To brzmi nieźle, Mary – przyznała jedna z pań. – Chodźmy do jakiegoś prawdziwego baru. Dokąd chodzi Teddy Kennedy na poranną lufę?

Wszystkie kobiety roześmiały się.

Autokar ruszył wolno sprzed hotelu i wyjechał na Connecticut Avenue. Po kilku minutach skręcił w Oliver, niewielką ulicę złożoną z prywatnych domów. Kierowcy odjeżdżający z Mayflower często korzystali z tego skrótu.

Pół przecznicy dalej z podjazdu wycofywała się granatowa furgonetka chevrolet. Kierowca najwyraźniej nie widział autokaru, ale Joseph Denyeau zobaczył granatową chevy. Zahamował płynnie i zatrzymał się na środku jezdni.

Zatrąbił, ale kierowca furgonetki nie zareagował. Joe Denyeau domyślił się, że facet musi mieć dosyć autokarów i ciężarówek jeżdżących na skróty małą uliczką. Bo jakiż miał inny powód, żeby się gapić zza kierownicy z taką złością?

Nagle zza wysokiego żywopłotu wyłonili się dwaj zamaskowani ludzie. Jeden zastąpił drogę autokarowi, drugi wetknął broń automatyczną przez otwartą szybę kierowcy.

– Otwieraj drzwi albo jesteś trupem, Joe! – krzyknął mężczyzna z bronią. – Jeśli posłuchasz, nikomu nic się nie stanie. Masz trzy sekundy. Raz.

– Otwieram, otwieram… – piskliwym głosem odpowiedział przerażony Denyeau. – Spokojnie.

Kilka kobiet przerwało pogawędki, ich spojrzenia powędrowały w stronę kierowcy. Mary Jordan zsunęła się nisko na siedzeniu obok Denyeau. Uzbrojony facet mrugnął do niej.

– Rób, co ci każe, Joe – szepnęła. – Nie zgrywaj bohatera.

– Bez obaw, Mary. Ani mi to w głowie.

Zamaskowany mężczyzna wskoczył do autokaru i wycelował w nich automatycznego walthera. Kilka kobiet zaczęło krzyczeć.

– To jest porwanie! – wrzasnął zamaskowany mężczyzna. – Chcemy tylko dostać okup z MetroHartford. Obiecuję, że nikomu nie zrobimy krzywdy. Wy macie dzieci i ja mam dzieci. Dogadajmy się, żeby mogły nas jutro zobaczyć.

Rozdział 54

W autokarze zapadła nagle cisza.

Brian Macdougall miał swoje pięć minut. Bardzo mu się podobało, że znajduje się w centrum uwagi.

– Musicie przestrzegać kilku zasad. Pierwsza, nikt nie wrzeszczy. Druga, nikt nie płacze, nawet dzieci. Trzecia, nikt nie wzywa pomocy. Jak na razie, wszystko jasne? Rozumiemy się?

Pasażerki spoglądały z rozdziawionymi ustami na uzbrojonego mężczyznę. Drugi facet wdrapał się na dach autokaru i zmieniał oznaczenie alfanumeryczne, które pozwoliłoby policyjnemu helikopterowi najłatwiej wytropić pojazd.

– Pytałem, czy wszystko jasne?! – ryknął Macdougall.

Kobiety i dzieci kiwnęły głowami i stłumionym głosem potwierdziły, że tak.

– Idziemy dalej. Wszyscy oddają mi telefony komórkowe. Jak wiadomo, policja może je namierzyć. Niełatwo, ale może. Jeśli podczas rewizji osobistej znajdziemy przy kimś „komórkę”, zabijemy go. Nawet jeżeli to będzie dziecko. Nadal wszystko jasne? Rozumiemy się?

Telefony szybko przekazano do przodu. Było ich dziewięć. Mężczyzna cisnął je w gęste krzaki na ulicy. Potem roztrzaskał małym młotkiem radio w autokarze.

– Teraz wszyscy schylają głowy poniżej linii okien i trzymają je tak do odwołania. I ma być cisza. Dzieci też się nie odzywają. Wykonać.

Pasażerki i dzieci zrobiły, co im kazano. Strzelec odwrócił się do kierowcy.

– Dla ciebie mam tylko jedną instrukcję, Wielki Joe. Jedziesz za granatową furgonetką. Nie spieprz czegoś, bo natychmiast cię rozwalę. Nie jesteś dla nas nic wart, ani żywy, ani martwy. Powtórz, co robisz, Joe?

– Jadę za czarną furgonetką.

– Bardzo dobrze, Joe. Doskonale. Tyle, że furgonetka jest granatowa, nie czarna. Widzisz to? A teraz ruszaj i prowadź uważnie. Żadnego łamania przepisów po drodze.

Rozdział 55

Trzy sekretarki miały mnóstwo roboty. Odbierały telefony, pocztę i faksy dla trzydziestu sześciu dyrektorów siedzących w słynnej Sali Chińskiej hotelu Mayflower. Ale uwielbiały pracę poza biurem. Zwłaszcza, że ich centrala mieściła się w Hartford w Connecticut.

Sara Wilson, najmłodsza z nich, pierwsza zobaczyła faks od porywaczy. Przeczytała go szybko i podała starszym koleżankom. Zaczerwieniła się i drżały jej ręce.

– To jakiś głupi żart? – zapytała Liz Becton. – Przecież to wariactwo. Co to ma być?

Nancy Hall była sekretarką prezesa zarządu, Johna Doonera. Weszła bez pukania na zebranie i wywołała go od drzwi. Nie musiała nawet podnosić głosu. W Sali Chińskiej był pewien problem z akustyką. Kopuła sufitu odbijała dźwięki i w jednym końcu wielkiej sali słychać było wyraźnie nawet szept z drugiego końca.

– Panie Dooner, muszę z panem natychmiast porozmawiać – powiedziała.

Szef nigdy jeszcze nie widział jej tak poważnej i przejętej.

Po wyjściu prezesa atmosfera w sali rozluźniła się, ale rozmówki i śmiechy nie trwały długo. Dooner wrócił po niecałych pięciu minutach. Był blady i szybko wszedł na podium.

– Liczy się każda chwila – oznajmił drżącym głosem, który zaszokował obecnych na sali. – Proszę mnie uważnie wysłuchać. Porwano wynajęty autokar z żonami niektórych z nas. Sprawcy podają się za tych drani, którzy ostatnio obrabowali banki i dokonali morderstw w Marylandzie i Wirginii. Twierdzą, że tamte napady miały być dla nas „lekcjami poglądowymi”. Podkreślają wyraźnie, że nie żartują i mamy spełnić ich żądania w określonym czasie, co do sekundy.

Prezes mówił dalej. Światło lampy na podium nadawało jego twarzy dramatyczny wygląd.

– Ich żądania są proste i jasne. Dokładnie za cztery godziny mamy im dostarczyć trzydzieści milionów dolarów okupu. Inaczej wszyscy zakładnicy zginą. Nie wiadomo, jak porwali autokar. Steve Bolding z naszej ochrony już tu jedzie. Zdecyduje, które siły policyjne zawiadomić. Prawdopodobnie wybierze FBI.

Dooner przerwał, żeby zaczerpnąć powietrza. Jego twarz powoli odzyskiwała normalną barwę.

– Jak wiecie, mamy polisę ubezpieczeniową na wypadek porwania. Pokrywa okup do pięćdziesięciu milionów dolarów. Podejrzewam, że porywacze wiedzą o tym. Wydają się dobrze poinformowani i zorganizowani. Potrafią też trzeźwo myśleć, co daje im przewagę. Muszą wiedzieć, że jesteśmy własnymi ubezpieczycielami i możemy szybko zdobyć pieniądze.

– A teraz, panie i panowie… – zakończył prezes – musimy się zastanowić, jaką mamy alternatywę. Jeśli w ogóle jakaś alternatywa istnieje. Porywacze postawili sprawę jasno: żadnych błędów z naszej strony, bo zginą ludzie.

Rozdział 56

Byłem w biurze terenowym FBI na Czwartej ulicy, kiedy dostaliśmy wezwanie alarmowe.

Porwano autokar firmy turystycznej „Waszyngton na kołach” z osiemnastoma pasażerami i kierowcą. Zdarzyło się to wkrótce po jego odjeździe sprzed hotelu Renaissance Mayflower. Kilka minut później zażądano trzydziestomilionowego okupu od Towarzystwa Ubezpieczeniowego MetroHartford.

Porywacze zabronili zawiadamiania policji, ale nie mogliśmy im ufać i siedzieć z założonymi rękami. Ulokowaliśmy się w Hiltonie Capitol na rogu Szesnastej i K, niedaleko Mayflower. Mieliśmy cztery zespoły dowodzenia, a w Mayflower dwunastu agentów. Było to dość niebezpieczne, ale Betsey twierdziła, że musimy mieć hotel pod obserwacją. Zainstalowaliśmy tam podsłuchy i kilka ukrytych kamer. Całe waszyngtońskie biuro terenowe FBI zostało postawione w stan pogotowia.

Autokaru szukały specjalnie wyposażone helikoptery apache. Miały wykrywacze ciepła na wypadek, gdyby porywacze chcieli ukryć gdzieś pojazd i pasażerów. Oznaczenie alfanumeryczne na dachu autokaru podano miejscowej policji, wojsku, władzom miejskim i stanowym, a nawet samolotom prywatnym. Nikomu nie powiedziano, dlaczego poszukuje się tego pojazdu.

Z Hiltona do Mayflower mogliśmy dotrzeć w razie potrzeby w dziewięćdziesiąt sekund. Mieliśmy nadzieję, że porywacze nie wiedzą o naszej bazie. Do terminu dostarczenia okupu pozostały dokładnie dwie godziny. Plan był niesamowicie napięty. Dla nich i dla nas.

Tymczasem zaczęły się problemy.

W Hiltonie zjawiła się Jill Abramson z wewnętrznego komitetu bezpieczeństwa towarzystwa ubezpieczeniowego i Steve Bolding z firmy ochroniarskiej. Abramson była tęgą kobietą, miała na sobie żółty, prążkowany kostium i wyglądała na jakieś czterdzieści parę lat. Bolding był wysoki, dobrze zbudowany, miał pewnie trochę ponad pięćdziesiątkę. Nosił niebieską kurtkę sportową, białą koszulę i dżinsy. Przyjechali nas pouczyć, jak mamy wykonywać naszą robotę.

Betsey już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Bolding podniósł rękę gestem nakazującym milczenie. Najpierw on miał coś do powiedzenia. Było jasne, że chce dowodzić całą akcją.

– Zrobimy tak. Dopuszczę was do tego, ale w każdej chwili mogę was wykluczyć. Jestem byłym starszym agentem specjalnym Biura i znam wszystkie prawidłowe posunięcia. Nieprawidłowe też. Nie mamy czasu na uprzejmości. Agentko Cavalierre, są jakieś ślady umożliwiające identyfikację przestępców? Jest jedenasta czterdzieści sześć. Nasza godzina zero to trzynasta czterdzieści pięć. Dokładnie.

Betsey wzięła krótki oddech, zanim odpowiedziała. Panowała nad sobą dużo lepiej, niż ja byłbym w stanie, rozmawiając z tym prywatnym ochroniarzem.

– Podejrzanych tak, ale to w żaden sposób nie pomoże zakładnikom. Ktoś widział porwanie autokaru. Było dwóch mężczyzn w maskach przypominających narciarskie. Autokar zauważono na DeSales Street, ale nie wiemy, czy przed porwaniem, czy po. Jest już jedenasta czterdzieści siedem, panie Bolding.

Pani Abramson zaskoczyła nas wszystkich.

– Do Mayflower właśnie jadą pieniądze. Zapłacimy okup.

– Zgodnie z planem – odrzekł Bolding. – Czekamy na dalsze instrukcje porywaczy. Jak dotąd, nie odezwali się po raz drugi. Nasi ludzie dostarczą pieniądze. Zrobimy to sami.

Betsey w końcu nie wytrzymała.

– Ja wysłuchałam pana, a teraz pan wysłucha mnie, kolego. Pan był starszym agentem specjalnym, a ja nim jestem. Gdyby został pan w Biurze, byłabym teraz pańską przełożoną. I jestem nią teraz. To nasi ludzie dostarczą okup i ja tam będę, nie pan. Tak to zrobimy!

Abramson i Bolding zaczęli się z nią kłócić, ale natychmiast im przerwała.

– Mam dosyć waszych bzdur. Doskonale wiemy, że porywacze są niebezpiecznie nieprzewidywalni. Albo przyjmiecie moje warunki, albo wyłączę was z tej sprawy. Mogę cię w tej chwili aresztować, Bolding. Panią też, pani Abramson. Mamy masę roboty i została nam dokładnie godzina i pięćdziesiąt siedem minut.

Rozdział 57

Spacerował po zatłoczonym holu Hiltona i długich korytarzach wiodących donikąd. Nikt nie wiedział, co się dzieje, a to właśnie lubił. Tylko on znał odpowiedzi, znał także wszystkie pytania.

Zauważył przyjazd agentów FBI i detektywa Crossa z policji waszyngtońskiej. Oczywiście nie widzieli go. Ale nawet gdyby widzieli, nie mogliby go zatrzymać i aresztować. To było po prostu niemożliwe.

Absolutnie nierówne szanse – jego umysł i doświadczenie przeciwko ich umysłom i doświadczeniu. Czasami nie traktował tego nawet jako próby sił. Miał tylko jeden problem: jeśli go to znudzi i przestanie być ostrożny, może kiedyś go złapią.

Przez hol przeszła zdenerwowana, przygnębiona grupka. Skierowała się w rejon hotelowych sal konferencyjnych. Tam FBI założyło swój obóz. MetroHartford zlekceważyło jego ostrzeżenie, ale spodziewał się tego. Nieważne. Nie tym razem. Chciał, żeby FBI i Cross włączyli się do sprawy.

W końcu zdecydował się wyjść z Hiltona. Poszedł do Renaissance Mayflower – miejsca przerażającego przestępstwa. Tam rozegra się prawdziwy dramat.

I tam chciał być Supermózg. Być blisko i przyglądać się.

Rozdział 58

Porywacze w końcu odezwali się do dyrektorów MetroHartford. O trzynastej dziesięć. Do godziny zero pozostało już tylko trzydzieści pięć minut.

Wiedzieliśmy, co będzie, jeśli nie dotrzymamy terminu. Albo jeśli nie dotrzymają go porywacze, może nawet celowo.

Popędziliśmy z Betsey do hotelu Mayflower. Odkryliśmy dwie rzeczy. Niby drobne, ale w tej sytuacji wydawały się ważne. Pierwszą były drzwi kuchenne wychodzące na zaułek z zatoką dla zaopatrzenia. W czasie inauguracji Clintona parkowała tam Secret Service. Weszliśmy tamtędy niezauważeni. Drugą były wąskie, metalowe schody za Salą Chińską, w której siedzieli dyrektorzy MetroHartford. Prowadziły na galeryjkę nad rotundą. Wskazali je nam agenci FBI. Były tam małe okienka. Mogliśmy przez nie patrzeć i słuchać, nie będąc widziani.

Wdrapaliśmy się z Betsey na górę i ukucnęliśmy wysoko nad salą. Zdążyliśmy. Porywacze wciąż byli na linii. Przez głośnik w Sali Chińskiej usłyszeliśmy jednego z nich.

– Domyślamy się – powiedział – że zawiadomiliście już FBI i zapewne policję waszyngtońską. Nie mamy nic przeciwko temu. Spodziewaliśmy się tego. Witamy agentów Biura. Uwzględniliśmy was w naszych planach.

Wymieniliśmy z Betsey poirytowane spojrzenia. Supermózg bawił się z nami. Tylko po co? Zbiegliśmy na dół i przyłączyliśmy się do grona osób obecnych w Sali Chińskiej. W głowie roiło mi się od pytań. Supermózg potrafił wytrącić nas z równowagi. Aż za dobrze.

– Po pierwsze – ciągnął porywacz – powtórzę nasze żądania co do okupu. To ważne. Stosujcie się do instrukcji. Jak wiecie, pięć z trzydziestu milionów ma być w nieoszlifowanych diamentach. Włożycie je do brezentowego worka. Do ośmiu następnych zapakujecie banknoty. Same dwudziestki i pięćdziesiątki. Żadnych setek, farby, urządzeń naprowadzających. Wszystkich worków nie może być więcej niż dziewięć. Z kim rozmawiam?

Betsey przysunęła się do mikrofonu. Ja też.

– Tu agentka specjalna FBI, Elizabeth Cavalierre. Kieruję tą sprawą.

– Alex Cross, detektyw z policji waszyngtońskiej i łącznik z Biurem.

– W porządku. Znam wasze nazwiska i waszą reputację. Macie dla nas pieniądze?

– Mamy – odrzekła Betsey. – Gotówka i diamenty są tutaj, w Mayflower.

– Doskonale. Będziemy w kontakcie.

Porywacz wyłączył się.

Szef MetroHartford wybuchnął.

– Wiedzieli, że tu jesteście! Boże, co myśmy zrobili! Zabiją zakładników!

Położyłem mu rękę na ramieniu.

– Spokojnie. Przygotowaliście wypłatę dokładnie tak, jak sobie życzyli?

Skinął głową.

– Dokładnie tak. Diamenty przywiozą lada chwila. Pieniądze już są. Z naszej strony robimy wszystko, co można. A wy?

– I nikt z MetroHartford nie wie, gdzie ma być dostarczony okup? – zapytałem łagodnie. – To ważne.

Prezes zarządu był wystraszony. Nie bez powodu.

– Słyszał pan tamtego. Powiedział, że będziemy w kontakcie. Na razie nie wiemy, gdzie dostarczyć okup.

– To dobra wiadomość, panie Dooner. Porywacze są zawodowcami. My też. Nie wierzę, żeby już kogoś skrzywdzili. Zaczekamy na następny telefon. Wymiana to dla nich najtrudniejsza część operacji.

– W tym autokarze jest moja żona – odparł szef MetroHartford. – I córeczka.

– Wiem – przytaknąłem.

Wiedziałem również, że Supermózg lubi krzywdzić rodziny.

Rozdział 59

Robiliśmy, co mogliśmy, ale na razie byliśmy na ich łasce. A czas uciekał.

Żaden helikopter ani samolot nie zauważył autokaru. Albo porywacze szybko go ukryli, albo zmienili oznaczenie alfanumeryczne na dachu. Wojskowe śmigłowce z wykrywaczami ciepła też niczego nie znalazły. O trzynastej dwadzieścia w Sali Chińskiej hotelu Mayflower znów zadzwonił telefon. Odezwał się ten sam denerwujący, mechanicznie zniekształcony głos.

– Ruszamy. W recepcji jest przesyłka dla pana Doonera. Kilka handie-talkie. Przynieście je wszystkie.

– Ruszamy? Dokąd? – zapytała Betsey.

– My po nasze bogactwo, wy, żeby pakować pieniądze i diamenty. Załadujecie je do furgonetki i pojedziecie na północ Connecticut Avenue. Jeśli zboczycie z trasy, którą wam podam, zabijemy zakładników.

Telefon umilkł.

Furgonetkę zaparkowaliśmy w zaułku przy drzwiach kuchni hotelowej. Porywacze wiedzieli o tym. Tylko skąd? I co z tego wynikało? Betsey, ja i dwaj agenci wskoczyliśmy do furgonetki i pojechaliśmy do Connecticut Avenue.

Byliśmy na Connecticut, gdy odezwało się moje handie-talkie. Agenci FBI nazywają tak walkie-talkie. Porywacz przy telefonie też je tak nazwał. Co znaczył ten ślad? O ile to był jakiś ślad. Czy facet chciał nam po prostu pokazać, że wszystko o nas wie?

– Detektyw Cross?

– Tak. Jesteśmy na Connecticut Avenue. Co dalej?

– Wiem, gdzie jesteście. Słuchaj uważnie. Jeśli zobaczymy nad wytyczoną trasą jakieś samoloty czy helikoptery obserwacyjne, zastrzelimy zakładników. Jasne?

– Najzupełniej – odrzekłem.

Spojrzałem na Betsey. Musiała natychmiast odwołać obserwację z powietrza. Wyglądało na to, że porywacze wiedzą o wszystkim, co robimy.

– Jedźcie jak najszybciej na dworzec kolejowy przy porcie lotniczym Baltimore-Waszyngton. Wsiądziecie do pociągu z Baltimore do Bostonu, korytarz północno-wschodni, odjazd siedemnasta dziesięć. Weźmiecie ze sobą worki z pieniędzmi i diamentami. Pociąg do Bostonu, siedemnasta dziesięć! Wiemy, że macie do dyspozycji wszystkich agentów wzdłuż korytarza północno-wschodniego. Przygotujcie się do ich wykorzystania. Dla nas to nieważne. Nie boimy się o naszą wypłatę. Dostaniemy ją.

– Czy rozmawiam z Supermózgiem?

Na linii zapadła cisza.

Rozdział 60

Agenci FBI i funkcjonariusze lokalnej policji obstawili wszystkie stacje wzdłuż korytarza północno-wschodniego, ale nie byli oczywiście w stanie upilnować całej linii kolejowej.

Porywacze wiedzieli o tym. Wszystko pracowało teraz na ich korzyść.

Agenci Cavalierre, Walsh, Doud i ja wsiedliśmy do pociągu z Baltimore. Ulokowaliśmy się z przodu drugiego wagonu.

Pociąg cholernie hałasował. Nie mogliśmy swobodnie rozmawiać ani spokojnie myśleć. Czekaliśmy na następny sygnał od porywaczy. Każda minuta wydawała się ciągnąć w nieskończoność.

– W pewnym momencie każą nam wyrzucić worki z pędzącego pociągu – powiedziałem. – A wy jak myślicie? Przychodzi wam do głowy coś innego?

Betsey zgodziła się ze mną.

– Nie zaryzykują odbioru okupu na którejś ze stacji. Po co mieliby to robić? Wiedzą, że nie możemy obstawić całej trasy stąd do Bostonu. Dlatego kazali nam odwołać obserwację z powietrza.

– Załatwili nas – przyznał agent Walsh. – Cwany skurwysyn.

– A może to ona, nie on – zauważyła Betsey.

– Tony Brophy mówił, że spotkał się z facetem – przypomniałem jej. – Jeśli można mu wierzyć.

– I jeśli ten facet był Supermózgiem – skontrowała.

– Ta ksywa nie daje mi spokoju – wtrącił się agent Doud. – To musi być jakiś przegrany świr.

– Brophy twierdził, że to palant – odparła Betsey. – A mimo to, chciał dla niego pracować.

– Bo gość dobrze płacił – powiedział Doud.

Betsey wzruszyła ramionami.

– Może to świr, może geniusz komputerowy. Nie byłabym zaskoczona. Tacy teraz rządzą światem, nie jest tak? Odgrywają się za to, że nie doceniano ich w szkole średniej. Jak mnie.

– Ja nie narzekałem – zastrzegłem i mrugnąłem do niej.

Odezwało się handie-talkie.

– Cześć, gwiazdy sił porządkowych. Zaraz zacznie się prawdziwa zabawa. Przypominam, że jeśli w pobliżu pociągu zauważymy jakieś helikoptery lub samoloty, zastrzelimy zakładników – poinstruował znajomy głos. Supermózg?

– Skąd możemy wiedzieć, że jeszcze żyją? – zapytała Betsey. – Dlaczego mamy wam wierzyć? Już zabijaliście niewinnych ludzi.

– Nie możecie wiedzieć. Nie musicie nam wierzyć. Zabijaliśmy niewinnych ludzi. Pasażerowie autokaru jeszcze jednak żyją. Dobra, a teraz otwierać drzwi wagonu! Już! I czekać na mój sygnał. Przysunąć worki do drzwi! Już, już, już! Ruszać się! Nie zmuszajcie nas, żebyśmy kogoś zabili.

Rozdział 61

Nasza czwórka rzuciła się do ciężkich worków. Przyciągnęliśmy je do najbliższych drzwi. Zrobiło mi się gorąco. Zaczynałem się pocić.

– Przygotować się! Przygotować się! – rozkazywał histerycznie głos w handie-talkie.

Betsey wzywała przez radio swoich ludzi w terenie. Na zewnątrz pociągu migał zielono-brązowy krajobraz. Byliśmy gdzieś w okolicach Aberdeen w Marylandzie. Ostatnią stację minęliśmy jakieś siedem minut wcześniej.

– Gotowi? Nie rozczarujcie mnie! – wydzierał się głos.

Jak dotąd, przyszło nam do głowy tylko tyle, żeby wyrzucić worki jak najdalej od siebie. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie zostawić jednego w pociągu. Wtedy poszukiwania zajęłyby porywaczom trochę czasu. Ale uznaliśmy to za zbyt niebezpieczne dla zakładników.

Handie-talkie znów zamilkło.

– Kurwa! – zdenerwował się Doud.

– Wyrzucamy worki? – zawołał Walsh, przekrzykując łoskot pociągu i szum wiatru.

– Nie! Czekajcie! – Wrzasnąłem do niego i Douda, który pochylił się niebezpiecznie nad krawędzią wagonu. – Zaczekajmy na instrukcje!

– Skurwysyn! – krzyknęła Betsey i zamachnęła się szerokim łukiem. – Robią nas w konia! Śmieją się z nas!

– Masz rację, chyba mają niezłą zabawę – powiedziałem. – Spokojnie, wyluzuj się.

FBI wychodziło z siebie, żeby wytropić kanał, na którym rozmawiają porywacze. Bez skutku. Tamci używali wyrafinowanych nadajników wojskowych. Miały mikroukłady zaprogramowane na zmianę częstotliwości przy każdym połączeniu. Możliwe, że korzystali z kilku takich zabawek. Wyrzucali je po każdej rozmowie i brali następne.

Betsey dalej się wściekała. Oczy jej płonęły.

– Skurwiel pomyślał o wszystkim! Nie daje nam czasu na ułożenie planu! Kim on jest?!

Handie-talkie znów zaskrzeczało.

– Otwierać drzwi! Przygotować się do wyrzucenia worków! – rozkazał ponownie głos.

Chwyciłem dwa worki z dwudziesto – i pięćdziesięciodolarówkami i po raz drugi podbiegłem do otwartych drzwi. Serce podeszło mi pod gardło. Na zewnątrz huczał wiatr.

Pociąg pędził teraz przez las, dookoła rosły wiązy, sosny i gęste krzaki. Nie widziałem żadnych domów. I nikt nie czaił się między drzewami. Dobre miejsce na wyrzucenie worków.

Ale handie-talkie znów zamilkło.

– Pojebańcy! – ryknął na całe gardło Doud.

Opadliśmy z jękiem na podłogę.

Przez następną godzinę i piętnaście minut głos musztrował nas tak jedenaście razy. Trzy razy musieliśmy przenosić pieniądze do różnych wagonów. Wysyłał nas do ostatniego i natychmiast kazał wracać do pierwszego.

– Jesteście całkiem dobrzy – pochwalił w końcu. – Umiecie słuchać.

Potem się wyłączył.

Rozdział 62

– Dłużej nie wytrzymam! – wrzasnęła Betsey. – Niech go szlag trafi! Zabiję tego cholernego skurwiela, jak go dorwę!

Worki były duże i ciężkie. Mieliśmy dosyć targania ich po całym pociągu. Byliśmy spoceni, zakurzeni i brudni od sadzy. Puszczały nam nerwy. Ciągły stukot pociągu wydawał się coraz głośniejszy i doprowadzał nas do szału.

Pociąg Amtraku znów pędził przez las i trąbił głośno. Walsh liczył mijane stacje.

Handie-talkie raz jeszcze ożyło.

– Przygotujcie pieniądze i diamenty. Otwórzcie drzwi. Już! I macie rzucać worki blisko siebie. Inaczej zabijemy zakładników. Obserwujemy każdy wasz ruch. Jesteś bardzo ładna, agentko Cavalierre.

– Jasne. A ty jesteś palant – mruknęła Betsey.

Jej bladoniebieski T-shirt był ciemny od potu. Czarne włosy lepiły się jej do czoła. Jeśli przedtem miała na ciele choć gram tłuszczu, spaliła go podczas tej cholernej podróży.

– Fałszywy alarm – oznajmił wesoło porywacz. – To na razie tyle.

Wyłączył się.

– Gówno!

Opadliśmy ciężko na worki. Ledwo dyszeliśmy. Próbowałem coś wymyślić, ale po każdym fałszywym alarmie szło mi coraz trudniej. Nie byłem pewien, czy dam radę przebiec jeszcze raz w drugi koniec pociągu.

– Może wyskoczymy razem z workami? – podsunął Walsh. – Spieprzymy im plan. Zrobimy coś, czego się nie spodziewają.

– To jest jakiś pomysł – przyznała Betsey. – Ale zbyt niebezpieczny dla zakładników.

Walsh i Doud zaklęli głośno, kiedy porywacz znów się odezwał. Doszliśmy niemal do granic wytrzymałości. Tylko gdzie one były?

– Żadnego odpoczynku dla grzeszników – oznajmił głos i usłyszeliśmy syk otwieranej puszki napoju orzeźwiającego albo piwa, a potem westchnienie ulgi. – A może ta linijka powinna brzmieć: odpoczynek dla grzeszników?

Nagle ryknął na nas.

– Wyrzucać worki! Już! Obserwujemy pociąg! Widzimy was! Wyrzucać worki, bo rozwalimy tamtych!

Nie mieliśmy wyboru. Mogliśmy tylko starać się rzucać worki jak najbliżej jeden od drugiego. Zmęczenie bardzo obniżyło sprawność naszych mięśni. Czułem się tak, jakbym poruszał się we śnie. Ubranie miałem mokre od potu, bolały mnie ręce i nogi.

– Szybciej! – rozkazał głos. – Pokaż nam swoją kondycję, agentko Cavalierre!

Rzeczywiście nas widział? Możliwe. Na to wyglądało. Bez wątpienia rozmawiał z nami z lasu. Ilu ich tam było?

Wyrzuciliśmy dziewięć worków tuż przed ostrym zakrętem. Nie mogliśmy zobaczyć, co się dzieje pięćdziesiąt metrów za nami. Jęcząc i przeklinając, padliśmy na podłogę.

– Niech ich szlag… – wysapała Betsey. – Udało im się. Uciekną z forsą. Żeby ich jasna cholera!

Znów włączyło się handie-talkie. Jeszcze z nami nie skończył.

– Dzięki za pomoc. Jesteście najlepsi. Zawsze dostaniecie pracę w sklepie przy pakowaniu zakupów. To może być niezłe wyjście po dzisiejszym dniu.

– Ty jesteś Supermózgiem? – zapytałem.

Cisza na linii.

Głos umilkł, tym razem na dobre. Pieniądze i diamenty znikły. I nadal mieli wszystkich zakładników.

Rozdział 63

Cavalierre, Doud, Walsh i ja wysiedliśmy na najbliższej stacji, jedenaście kilometrów dalej.

Czekały na nas dwa czarne suburbany. Przy samochodach stało kilku agentów FBI z karabinami. Na dworcu zebrał się tłum ludzi. Pokazywali sobie broń i agentów, jakby zobaczyli drużynę „Washington Redskins”.

Dostaliśmy ostatnie informacje.

– Zdążyli zniknąć z lasu – powiedział jeden z agentów. – Kyle Craig już tu jedzie. Zablokowaliśmy drogi, ale to działanie w ciemno. Choć jest i dobra wiadomość. Być może znajdziemy autokar. Trafiliśmy na ślad.

Chwilę później połączyli nas z pewną starszą kobietą z Tinden, małego miasteczka w Wirginii. Podobno widziała autokar. Chciała rozmawiać tylko z policją. Nie miała zaufania do FBI i ich metod.

Ledwo się przedstawiłem, zaczęła opowiadać. Sprawiała wrażenie osoby bardzo nerwowej.

Nazywała się Isabelle Morris. Zauważyła autokar wśród pól w hrabstwie Warren. Zaczęła coś podejrzewać, bo była właścicielką lokalnej linii autobusowej, a tego pojazdu nie znała.

– Niebieski w złote pasy? – zapytała Betsey. Nie zdradziła, że jest z FBI.

– Zgadza się – przytaknęła pani Morris. – Żaden z moich. Nie wiem, po co tu przyjechał. To wiejska okolica. Tu nie ma nic ciekawego dla turystów.

– Zapamiętała pani numer rejestracyjny albo przynajmniej część? – spytałem.

Najwyraźniej poczuła się urażona tym pytaniem.

– Nie miałam powodu.

– Więc dlaczego zameldowała pani o tym autokarze miejscowej policji?

– Chyba mnie pan nie słuchał. Mówiłam już: autokar turystyczny nie ma tu po co przyjeżdżać. Poza tym, mój przyjaciel jest w lokalnym patrolu obywatelskim. Jestem wdową, rozumie pan. Właściwie to on zawiadomił policję. A czemu to pana tak interesuje, jeśli wolno spytać?

– Czy w autokarze byli pasażerowie?

Czekając na odpowiedź, wymieniliśmy z Betsey spojrzenia.

– Nie, tylko kierowca. Potężny chłop. Nikogo więcej nie widziałam. Ale dlaczego policja i to cholerne FBI tak się tym interesują?

– Za chwilę pani wyjaśnię. Nie zauważyła pani na autokarze żadnych znaków identyfikacyjnych? Tablicy z celem podróży? Logo? Wszystko, co by pani dostrzegła, mogłoby nam pomóc. Ludzie są w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

– O, Boże… Tak, coś zauważyłam. Z boku była nalepka „Odwiedźcie Williamsburg”. Przypomniałam sobie teraz. I coś jeszcze, chyba napis „Waszyngton na kołach”… Tak, prawie na pewno. Czy to w czymś wam pomoże?

Rozdział 64

Betsey już rozmawiała na drugiej linii z Kylem Craigiem. Ustalili, jak najszybciej zabrać nas do Tinden w Wirginii. Pani Morris omal nie zagadała mnie na śmierć. Ciągle przypominała sobie coś nowego. Podobno autokar skręcił w polną drogę niedaleko jej domu.

– Tam są tylko trzy farmy i wszystkie dobrze znam – mówiła. – Dwie graniczą z opuszczoną bazą wojskową, zbudowaną w latach osiemdziesiątych. Mogę sprawdzić, co tam się dzieje.

– Nie, nie – sprzeciwiłem się natychmiast. – Niech pani nie rusza się z domu. Już do pani jedziemy.

– Znam okolicę – zaprotestowała. – Mogę wam pomóc.

– Proszę na nas zaczekać. Już do pani jedziemy – powtórzyłem.

Obok stacji wylądował jeden ze śmigłowców FBI przeszukujących pobliskie lasy. W tym samym momencie przyjechał Kyle. Jeszcze nigdy tak się nie ucieszyłem na jego widok.

Betsey opowiedziała mu dokładnie, co chce zrobić w Wirginii.

– Podlecimy helikopterem jak najbliżej, ale tak, żeby nas nie zauważyli. Usiądziemy sześć do ośmiu kilometrów od Tinden. Nie potrzebuję dużych sił na ziemi. Wystarczy dwunastu dobrych ludzi, może nawet mniej.

Plan był dobry i Kyle go zaakceptował. Polecieliśmy. Po drodze skierował na miejsce znajomych agentów z Quantico.

Na pokładzie śmigłowca odebraliśmy informacje o okolicy, w której pani Morris widziała autokar. W bazie wojskowej była w latach osiemdziesiątych broń nuklearna.

– W kilku takich miejscach wokół Waszyngtonu międzykontynentalne pociski balistyczne trzymali pod ziemią – wyjaśnił Kyle. – Jeśli autokar stoi w betonowym silosie, helikoptery z czujnikami ciepła nie wykryją go.

Nasz śmigłowiec zaczął lądować na otwartej przestrzeni w pobliżu tutejszej szkoły średniej. Zerknąłem na zegarek. Dawno minęła szósta. Czy zakładnicy jeszcze żyją? Jaką sadystyczną grę prowadził Supermózg?

Za piętrowym szkolnym budynkiem z czerwonej cegły, sprawiającym sielankowe wrażenie, ciągnęły się zielone boiska. Wokoło było zupełnie pusto, jeśli nie liczyć czekających na nas dwóch sedanów i czarnej furgonetki. Znajdowaliśmy się jakieś sześć do ośmiu kilometrów od szosy stanowej, na której pani Morris widziała autokar.

Teraz siedziała w pierwszym sedanie. Miała chyba około osiemdziesiątki, ale dobrze się trzymała. Szczerzyła sztuczne zęby, choć wesoły uśmiech był tu z pewnością nie na miejscu. Czyjaś miła babcia, pomyślałem.

– Od której farmy zaczniemy? – zapytałem ją. – Gdzie tutaj mógłby się ktoś ukryć?

Myślała przez chwilę intensywnie, zmrużywszy szaroniebieskie oczy.

– Na farmie Donalda Browne’a – odrzekła w końcu. – Nikt na niej teraz nie mieszka. Browne umarł ostatniej wiosny, biedaczysko. Tam łatwo byłoby się schować.

Rozdział 65

– Jedź dalej. Nie zatrzymuj się – powiedziałem do naszego kierowcy, kiedy zbliżyliśmy się do farmy Browne’a przy szosie stanowej numer dwadzieścia cztery. Zrobił, co kazałem. Stanęliśmy za zakrętem, jakieś sto metrów dalej.

– Zauważyłem kogoś na podwórzu, Kyle. Opierał się o drzewo obok domu i obserwował szosę. Przyglądał się nam. Oni tam są.

Przed nami widziałem szczątki starej bazy rakietowej. Zastanawiałem się, czy znajdziemy w silosie autokar, którego nie mogły wykryć helikoptery apache. Jeśli chodzi o los zakładników z MetroHartford, nie byłem zbytnim optymistą. Supermózg nienawidził przecież towarzystw ubezpieczeniowych. Czy chodziło o zemstę?

Przypominałem sobie kolejne ofiary napadów na banki. Bałem się, że na farmie doszło do masakry. Porywacze ostrzegali nas: żadnych błędów, żadnych pomyłek. Takie reguły gry narzucali podczas skoków na banki. Czy coś się zmieniło?

– Podejdźmy do nich przez las – zaproponował Kyle. – Nie mamy czasu na bardziej wymyślną taktykę.

Skontaktował się z innymi jednostkami. Potem on, Betsey i ja pobiegliśmy przez gęsty las na północ. Jeszcze nie widzieliśmy farmy, ale nas też nikt nie mógł stamtąd zobaczyć.

Na szczęście las kończył się blisko domu. Gęste krzaki ciągnęły się niemal do samego podjazdu. Światła w środku budynku były pogaszone. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku.

Przez cały czas obserwowałem wartownika porywaczy. Stał niedaleko, plecami do nas. A gdzie reszta? I gdzie zakładnicy? Dlaczego w domu jest ciemno?

– Co on tu robi, do cholery? – mruknął Kyle. Był tak samo zaintrygowany jak ja.

– Nie wygląda na czujkę – szepnęła Betsey. – Nie podoba mi się to.

– Mnie też nie – przyznałem. To nie miało sensu. Kto stawia na straży jednego człowieka? I po co porywacze mieliby tu jeszcze siedzieć?

– Zdejmujemy go – zadecydował cicho Kyle. – Potem wchodzimy do domu.

Rozdział 66

Dałem im znak, że ja to załatwię. Podkradłem się do wartownika szybko i prawie bezszelestnie. Zamachnąłem się pistoletem, facet dostał kolbą w głowę i upadł, nie wydawszy żadnego dźwięku. Za łatwo to poszło. Co jest grane, do cholery?

Betsey dołączyła do mnie w półprzysiadzie.

– Co to za czujka, do cholery, że dał się tak podejść? – szepnęła. – Przedtem zawsze byli bardzo ostrożni.

Z lasu za nami wyłoniło się kilku agentów. Betsey zatrzymała ich gestem. W domu nadal było ciemno i cicho. Cała scena wyglądała nierealnie i upiornie.

Kyle dał rozkaz do wejścia. Pobiegliśmy cicho naprzód. Nie napotkaliśmy już żadnych straży. Pułapka? Czekali na nas w środku? A co z panią Morris? Czyżby była z nimi?

Dobiegłem do domu z pierwszymi agentami. Poczułem, jak wzbiera we mnie lęk. Uniosłem mojego glocka i kopniakiem otworzyłem drzwi. Nie wierzyłem własnym oczom. Omal nie krzyknąłem.

Zakładnicy byli w salonie. Cała grupa. Wszyscy cali i zdrowi. Gapili się na mnie z przerażeniem. Policzyłem ich szybko: szesnaście kobiet, dwoje dzieci i kierowca. Nikt nie zginął. Mimo że złamaliśmy zasady.

– Gdzie są porywacze? – zapytałem cicho. – Ktoś z nich jeszcze tu jest?

Ciemnowłosa kobieta wystąpiła naprzód.

– Zostawili wartowników wokół domu. Jeden stoi pod wiązem od frontu.

– Już nie – powiedziała Betsey. – A innych nie zauważyliśmy. Proszę, żeby wszyscy tu zostali, a my się tymczasem rozejrzymy.

Agenci FBI rozbiegli się po domu. Kilka kobiet zaczęło płakać, kiedy zrozumiały, że wreszcie są uratowane.

– Zagrozili, że nas zabiją, jeśli spróbujemy stąd wyjść przed świtem. Opowiedzieli nam o rodzinach Buccierich i Casselmanów – wykrztusiła przez łzy wysoka, ciemnowłosa kobieta. Nazywała się Mary Jordan i odpowiadała za grupę.

W domu nikogo nie znaleźliśmy. Nie natrafiliśmy na żadne ślady przestępców, ale technicy byli już w drodze. Autokar stał w baraku w starej bazie wojskowej.

Pół godziny później na farmę wtargnęła pani Morris. Kilku agentów próbowało ją zatrzymać, ale bez skutku. Pojawienie się starej kobiety stanowiło niemal komiczną puentę dramatycznych wydarzeń ostatnich kilku godzin.

– Dlaczego uderzyliście starego Buda O’Marę? To miły, tutejszy facet. Pracuje na parkingu dla ciężarówek. Powiedział, że zapłacili mu sto dolców, żeby tu stał i czekał. I zarobił setkę za dziurę w głowie. To zupełnie nieszkodliwy gość.

Kiedy w końcu przyjechały samochody ratownicze, nastąpiło cos dziwnego, ale przyjemnego. Zakładniczki zaczęły wiwatować na naszą cześć i klaskać. Odbiliśmy je. Nie pozwoliliśmy im umrzeć.

Ale ja wiedziałem swoje. Z jakiegoś powodu Supermózg nie chciał, żeby zginęły.