175253.fb2
Kłótnia zaczęła się przy deserze – daniu, które Callahan spożywał najczęściej w płynie. Darby i tak długo wytrzymała. Liczyła po cichu drinki, które wypił do obiadu: dwie podwójne szkockie, gdy czekali na stół; kolejną szklaneczkę, zanim zamówili dania; do ryby dwie butelki wina, z czego ona wypiła tylko dwa kieliszki. Pił za szybko i stawał się nieznośny. Zanim skończyła wyliczankę, rozeźlił się na dobre. Zamówił drambuie i wypił jednym haustem. Gdy poprosił kelnera o kolejny kieliszek, Darby wpadła w furię. U Moutona było tłoczno. Marzyła tylko o tym, by wyjść stąd i pojechać samotnie do domu. Miała dość pijackich scen.
Kłótnia stała się naprawdę nieprzyjemna, gdy stali na chodniku po wyjściu z restauracji. Callahan wyciągnął z kieszeni kluczyki do porsche, choć ona tłumaczyła mu, że jest zbyt pijany, by usiąść za kierownicą. Z kluczykami w garści ruszył niepewnym krokiem w stronę parkingu, oddalonego o trzy przecznice. Powiedziała, że pójdzie pieszo.
– Miłego spaceru – rzucił.
Szła kilka kroków za nim. Patrzyła, jak się zatacza, i było jej wstyd. Musiał mieć ze dwa promile we krwi.
– Do cholery! – błagała. – Wykładasz przecież prawo! Zabijesz kogoś!
Zataczał się, coraz szybciej zbliżając się do krawężnika, a potem odbijając w drugą stronę. Wrzasnął przez ramię, że lepiej prowadzi po pijanemu niż ona na trzeźwo. Została z tyłu. Już kiedyś jechała z nim, gdy był w stanie nieważkości, i wiedziała, do czego jest zdolny.
Przeszedł na drugą stronę, nie rozglądając się na boki. Trzymał ręce w kieszeniach, jakby wybrał się na niewinny wieczorny spacer. Źle ocenił wysokość krawężnika i zawadziwszy o niego czubkiem buta, rozciągnął się jak długi na chodniku. Zaklął. Pozbierał się szybko, zanim zdążyła mu pomóc.
– Zostaw mnie, do cholery – mruknął.
– Oddaj mi kluczyki – prosiła. – Pójdziemy piechotą.
– Miłego spaceru! – krzyknął roześmiany. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Obok parkingu stał obskurny mały bar, z neonowymi reklamami piwa zasłaniającymi okna. Zerknęła do środka, myśląc, że znajdzie tam pomoc. Idiotka! Bar roił się od pijaków.
Gdy podszedł do samochodu, wrzasnęła za nim:
– Thomas! Proszę! Pozwól mi prowadzić!
Zatoczył się, machnął ręką i mruknął coś pod nosem. Otworzył drzwi, pochylił się i zniknął, zasłonięty innymi autami. Silnik zawył na wysokich obrotach.
Darby oparła się o ścianę budynku, kilka stóp od wyjazdu z parkingu. Spojrzała na ulicę, niemal marząc o wozie patrolowym. Wolała widzieć go w areszcie niż w trumnie.
Piechotą nie dojdzie do domu. Postanowiła poczekać, aż odjedzie, a potem zadzwonić po taksówkę. Zerwie z nim na tydzień. Przynajmniej tydzień. “Miłego spaceru” – powtórzyła w duchu. Silnik porsche znów zawył, zapiszczały opony.
Podmuch wybuchu przewrócił ją na chodnik. Wylądowała na brzuchu, twarzą w dół. Musiała stracić na chwilę przytomność, lecz szybko doszła do siebie, gdy poczuła żar na policzkach. Na ulicę opadały płonące szczątki auta i kawałki karoserii. Spojrzała z przerażeniem na parking. Siła wybuchu wypchnęła samochód do góry i obróciła go na dach. Odpadły koła, drzwi, zderzaki. Porsche było teraz jaskrawo świecącą, ognistą kulą, strzelającą płomieniami, które wypalały auto do szczętu.
Darby ruszyła na parking, wołając Thomasa. Wokół niej padały iskry, gorąco stawało się nie do zniesienia. Zatrzymała się trzydzieści stóp od samochodu, krzycząc z przerażenia.
Druga eksplozja targnęła autem i odepchnęła ją do tyłu. Darby potknęła się i uderzyła z całej siły głową o zderzak czyjegoś samochodu. Asfalt parzył ją w twarz. Ponownie straciła przytomność.
Z baru wypadli pijacy. Wszędzie było ich pełno. Niektórzy stali na chodniku i gapili się na płonące szczątki. Kilku odważyło się podejść bliżej, ale żar szybko ich wypłoszył. Nad ognistą kulą unosił się gęsty, czarny dym. Po kilku sekundach zapaliły się inne samochody. Rozległy się paniczne okrzyki.
– Czyj to samochód?!
– Zadzwońcie pod dziewięćset jedenaście!
– Ktoś był w środku?!
– Dzwońcie pod dziewięćset jedenaście!
Wciągnęli ją na chodnik, w sam środek tłumu. Powtarzała w kółko jego imię. Z baru wyniesiono mokrą ścierkę i położono jej na czole.
Tłum gęstniał, ulica była pełna. Jak przez mgłę usłyszała syreny. Miała guza na potylicy, coś chłodziło jej twarz. Poczuła suchość w ustach.
– Thomas, Thomas – powtarzała nieprzytomnie.
– Już dobrze, dobrze… – odezwał się jakiś czarny mężczyzna klęczący przy niej. Ostrożnie podtrzymywał jej głowę i głaskał po ręce.
Zobaczyła inne twarze, wpatrzone w nią. Wszyscy powtarzali w kółko:
– Już dobrze, dobrze…
Syreny wyły gdzieś niedaleko. Drżącą dłonią zdjęła ścierkę z czoła i rozejrzała się. Pomiędzy ludźmi widziała czerwono-niebieskie błyski świateł na ulicy. Wycie syren stało się ogłuszające. Usiadła. Oparła się o ścianę baru, tuż pod neonowymi reklamami piwa.
– Wszystko dobrze, panienko? – spytał czarny mężczyzna.
Nie mogła wydobyć głosu. Nawet nie próbowała. Głowa bolała ją tak, jakby czaszka pękła na pół.
– Gdzie jest Thomas? – zapytała cicho.
Spojrzeli po sobie. Pierwszy wóz strażacki zatrzymał się z piskiem opon niecałe dwadzieścia stóp od nich. Tłum rozstąpił się. Padły komendy, strażacy wyskoczyli z wozu i rozbiegli się we wszystkich kierunkach.
– Gdzie jest Thomas? – powtórzyła.
– Jaki Thomas, panienko? – zapytał Murzyn.
– Thomas Callahan – powiedziała cichutko, jakby wszyscy w mieście go znali.
– Był w tym aucie?
Kiwnęła głową i zamknęła oczy. Syreny wyły i milkły na przemian, a w chwilach ciszy słyszała niecierpliwe okrzyki i trzask płomieni. Czuła dym.
Kolejne wozy strażackie nadjechały na syrenach z przeciwnych kierunków. Przez tłum przepychał się policjant.
– Z drogi! Policja! Z drogi! – Odpychał ludzi na boki i w końcu stanął nad nią. Przyklęknął i podsunął jej odznakę pod nos. – Sierżant Rupert z Departamentu Policji Miasta. Słyszy mnie pani?
Słyszała go, i co z tego? Ten Rupert z gęstymi włosami schowanymi pod baseballową czapeczką, ubrany w czarno-złotą klubową bluzę Saintsów, zasłaniał jej widok. Spojrzała na niego nieprzytomnie.
– Czy to był pani samochód? Powiedziano mi, że należał do pani.
Potrząsnęła przecząco głową.
Rupert chwycił ją pod łokcie i zaczął podnosić. Usta mu się nie zamykały. Pytał, jak się czuje, i przez cały czas ciągnął, co bolało jak jasna cholera. Miała pękniętą czaszkę… rozłupaną, zmiażdżoną… na co ten policyjny kretyn w ogóle nie zwracał uwagi. Wstała. Kolana miała jak z waty. Policjant wciąż pytał, jak się czuje.
Wreszcie postawiła pierwszy krok i ruszyła z Rupertem przez tłum. Obeszli wóz strażacki, potem jeszcze jeden i stanęli przy nie oznakowanym policyjnym aucie. Pochyliła głowę. Nie chciała widzieć tego, co dzieje się na parkingu. Rupert bez przerwy coś gadał. Otworzył przednie drzwi i ostrożnie posadził ją na miejscu dla pasażera.
Kolejny gliniarz przykucnął obok samochodu i zaczął zadawać pytania. Był ubrany w dżinsy i kowbojki z ostrym czubkiem. Darby pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach.
– Potrzebuję pomocy – szepnęła.
– Jasna sprawa, kobieto. Pomoc nadchodzi. Mam tylko parę pytań. Nazwisko?
– Darby Shaw. Chyba jestem w szoku. Kręci mi się w głowie… będę wymiotować…
– Pogotowie zaraz przyjedzie. Czy to pani samochód?
– Nie.
Kolejny policyjny samochód z godłem, napisem i światłami zatrzymał się z piskiem opon przed wozem Ruperta, który gdzieś zniknął. Kowboj zamknął nagle drzwi i została sama. Pochyliła się i zwymiotowała. Zaczęła płakać. Było jej zimno. Powoli opuściła głowę na fotel kierowcy i zwinęła się w kłębek. Cisza. A potem ciemność.
Ktoś stukał w szybę nad jej głową. Otworzyła oczy i zobaczyła mężczyznę w mundurze i kapeluszu z odznaką. Samochód był zamknięty na klucz.
– Niech pani otworzy! – wrzasnął policjant.
Usiadła i zwolniła przycisk w drzwiach.
– Jest pani pijana?
Łomotało jej w głowie.
– Nie – odparła zrozpaczona.
Otworzył szerzej drzwi.
– To pani samochód?
Przetarła oczy. Musiała się zastanowić.
– Kobieto! Czy to pani samochód?
– Nie! – Spojrzała na niego z niechęcią. – Nie. Ruperta.
– Dobra. Kim, do cholery, jest Rupert?
Na parkingu stał już tylko jeden wóz strażacki. Tłum przerzedził się. Mężczyzna w drzwiach na pewno był gliniarzem.
– Sierżantem… z policji – odparła.
Gliniarz wpadł we wściekłość.
– Wysiadaj z auta, kobieto!
Z przyjemnością. Darby wysunęła się przez drzwi po drugiej stronie i stanęła na chodniku. Trochę dalej samotny strażak polewał z węża wypalone szczątki porsche.
Do pierwszego policjanta podszedł inny, też w mundurze, i razem stanęli obok niej.
– Nazwisko? – spytał pierwszy.
– Darby Shaw.
– Dlaczego leżała pani nieprzytomna w tym aucie?
Spojrzała na samochód.
– Nie wiem. Jestem ranna. Gdzie jest Rupert?
Policjanci spojrzeli po sobie.
– Jaki Rupert, do diabła? – spytał ponownie pierwszy.
Tym razem ona wpadła we wściekłość, a gniew oprzytomnił ją.
– Mówił, że jest policjantem.
Do rozmowy włączył się drugi gliniarz.
– Dlaczego jest pani ranna?
Darby spiorunowała go wzrokiem. Wskazała ręką na parking po drugiej stronie ulicy.
– Miałam wsiąść do tamtego auta. Ale nie wsiadłam i żyję, więc proszę przestać zadawać mi idiotyczne pytania! Gdzie jest Rupert?
Ponownie wymienili zdumione spojrzenia.
– Niech pani tu zaczeka – polecił pierwszy policjant.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie stał jeszcze jeden wóz patrolowy, a przy nim mężczyzna w garniturze rozmawiał z grupką ludzi. Policjant szepnął coś do cywila i razem podeszli do Darby. Ten w garniturze przedstawił się:
– Porucznik Olson z Departamentu Policji Nowego Orleanu. Czy znała pani ofiarę?
Kolana ugięły się pod nią. Przygryzła wargę i kiwnęła głową.
– Dane ofiary?
– Thomas Callahan.
Olson spojrzał na pierwszego gliniarza.
– Zgadza się. Mamy jego nazwisko z komputera. Dobrze… Kto to jest Rupert?
Darby nie wytrzymała:
– Powiedział, że jest gliniarzem! – wrzasnęła.
– Pani wybaczy, ale w naszym wydziale nie pracuje żaden policjant o takim nazwisku. – Olson spojrzał na nią ze współczuciem.
Rozpłakała się głośno. Olson pomógł jej usiąść na masce samochodu Ruperta i przytrzymał ją za ramiona. Płacz cichł, powoli odzyskiwała panowanie nad sobą.
– Sprawdźcie rejestrację – polecił Olson drugiemu policjantowi, który szybko zanotował numery samochodu Ruperta i przekazał je dalej.
Olson delikatnie trzymał Darby za ramiona i patrząc jej w oczy, zapytał:
– Była pani z Callahanem?
Kiwnęła potakująco głową. Wciąż łkała, ale znacznie ciszej.
Olson spojrzał na pierwszego gliniarza.
– W jaki sposób znalazła się pani w tym wozie? – zapytał szeptem.
Otarła oczy i spojrzała na porucznika.
– Ten facet… Rupert… mówił, że jest gliniarzem. Podszedł do mnie tam… pod barem… i przyprowadził tutaj. Wsadził mnie do samochodu, a potem inny gliniarz… w kowbojskich butach… zaczął zadawać mi pytania. Przyjechał wóz patrolowy i tamci odeszli. Potem chyba zemdlałam… Nie wiem… Chciałabym porozmawiać z lekarzem.
– Przygotuj samochód – rzekł Olson do pierwszego policjanta.
Wrócił drugi. Był wyraźnie zdziwiony.
– W komputerze nie ma takich numerów. Muszą być sfałszowane.
Olson wziął Darby pod ramię i poprowadził do swojego samochodu. Po drodze wydawał szybkie polecenia dwóm policjantom.
– Zabieram ją do Szpitala Miłosierdzia. Zróbcie tu porządek i przyjedźcie do mnie. Zabezpieczcie ten lewy wóz. Sprawdzimy go później.
Wsiadła do samochodu Olsona. Z policyjnego radia wydobywały się jakieś trzaski. Spojrzała na parking. Spłonęły cztery samochody. Porsche leżało na środku, do góry kołami. Została z niego tylko wypalona, pogięta rama. Obok szczątków kręciło się paru strażaków i ludzie z ekip ratowniczych. Policjant zagradzał parking żółtą taśmą. Dotknęła guza na potylicy. Nie było krwi. Łzy spływały jej po twarzy.
Olson zatrzasnął drzwi i wyjechawszy spośród zaparkowanych samochodów, ruszył ku St. Charles. Włączył niebieskie światła, ale bez syreny.
– Czy chce pani porozmawiać? – spytał.
– Przypuszczam… – zaczęła -…że nie żyje… prawda?
– Tak, Darby. Przykro mi. Rozumiem, że był sam w aucie.
– Tak.
– W jaki sposób odniosłaś obrażenia?
Podał jej chusteczkę. Wytarła oczy.
– Chyba upadłam… Były dwa wybuchy i ten drugi przewrócił mnie. Nie pamiętam. Proszę, niech mi pan powie, kim jest Rupert.
– Nie mam pojęcia. Nie znam żadnego gliniarza o takim nazwisku. Poza tym nikt od nas nie nosi kowbojskich butów.
Rozważała jego słowa.
– Kim był Callahan z zawodu?
– Wykładał prawo w Tulane. Jestem jego studentką.
– Komu mogło zależeć na jego śmierci?
Spojrzała na uliczne światła i potrząsnęła głową.
– Jest pan pewny, że to morderstwo?
– Bez wątpienia. Siła eksplozji była naprawdę potężna. Znaleźliśmy kawałek… jego nogi w siatce ogrodzenia, trzydzieści stóp dalej. Przepraszam… takie są fakty. Callahan został zamordowany.
– Może ktoś pomylił samochody?
– Niewykluczone. Sprawdzimy wszystko. Rozumiem, że miałaś jechać z nim.
Chciała odpowiedzieć, ale nie mogła powstrzymać łez. Ukryła twarz w chusteczce.
Zaparkował pomiędzy dwoma ambulansami, obok wjazdu do izby przyjęć Szpitala Miłosierdzia. Nie wyłączył niebieskich świateł. Pomógł jej wejść do środka i poprowadził szybko do brudnej sali, gdzie znajdowało się jeszcze z pięćdziesiąt obolałych bądź poranionych osób. Znalazła wolne krzesło w pobliżu dystrybutora z wodą. Olson rozmawiał podniesionym głosem z rejestratorką w okienku, ale nie słyszała, co mówi. Obok na kolanach matki siedział zapłakany mały chłopczyk ze stopą owiniętą zakrwawionym ręcznikiem. Młoda czarna dziewczyna właśnie zaczynała rodzić. W pobliżu nie było żadnego lekarza czy choćby pielęgniarki. Nikt się nie śpieszył.
Olson przykucnął przed Darby.
– To potrwa parę minut. Trzymaj się. Przestawię samochód i zaraz wrócę. Porozmawiasz ze mną?
– Jasne.
Odszedł. Znów dotknęła guza i sprawdziła, czy nie krwawi. Rozsunęły się skrzydła szerokich drzwi i dwie zdenerwowane pielęgniarki zabrały rodzącą dziewczynę i pognały z wózkiem korytarzem.
Darby odczekała chwilę, a potem ruszyła za nimi. Z zaczerwienionymi oczami i chusteczką przy nosie mogła grać rolę matki chorego dziecka. Korytarz izby przyjęć przypominał zoo. Roiło się w nim od pielęgniarek, sanitariuszy i rozkrzyczanych pacjentów. Skręciła za róg i ujrzała napis WYJŚCIE. Przeszła przez kolejne drzwi, za którymi był jeszcze jeden korytarz, znacznie spokojniejszy. Minęła trzecie drzwi i znalazła się na jasno oświetlonej rampie. “Nie uciekaj. Bądź silna. Wszystko będzie dobrze. Nikt cię nie obserwuje” – kołatało jej się po głowie. Zeszła wprost na ulicę i ruszyła szybko przed siebie. Chłodne powietrze osuszyło jej oczy. Nie chciała już płakać.
Olson nie będzie się spieszył. Kiedy wróci do szpitala, pomyśli, że zabrali ją do izby przyjęć na opatrunek. Będzie czekał i czekał…
Skręciła za róg i znalazła się na ruchliwej ulicy. Tu się zgubi. Po Royale spacerowali turyści. Poczuła się bezpieczniej. Weszła do hotelu Holliday Inn i wynajęła pokój na czwartym piętrze, płacąc kartą kredytową. Przekręciła zamek w drzwiach i założyła łańcuch. Zwinęła się na łóżku, nie gasząc świateł.
Pani Verheek podniosła swój cenny, obfity tyłek z małżeńskiego łoża i podniosła słuchawkę.
– Do ciebie, Gavin! – wrzasnęła w stronę łazienki.
Małżonek wszedł do sypialni z twarzą do połowy namydloną pianką do golenia i odebrał słuchawkę od żony, która natychmiast zakopała się w pościeli. “Jak maciora w błocie” – pomyślał.
– Słucham – warknął.
– Mówi Darby Shaw. – Nie znał głosu tej kobiety. – Czy wie pan, kim jestem?
Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Przypomniał sobie bikini i St. Thomas.
– Tak, oczywiście. Mamy, zdaje się, wspólnego znajomego.
– Czy… czytał pan dokument, w którym przedstawiłam moją teorię w wiadomej kwestii?
– A… tak… Raport “Pelikana”. Tak o nim mówimy.
– My, to znaczy kto?
Verheek usiadł na krześle obok nocnego stoliczka. Nie była to rozmowa towarzyska.
– O co chodzi, Darby?
– Szukam odpowiedzi na kilka pytań, panie Verheek. Jestem śmiertelnie przerażona.
– Mam na imię Gavin, jasne?
– Tak… Gavin. Co się stało z raportem?
– Czytało go paru ludzi. Czy… wszystko w porządku?
– Moment, najpierw opowiedz mi dokładnie, co zrobiłeś z raportem.
– No… przeczytałem go, potem przekazałem do innego wydziału, gdzie zajęli się nim ludzie z Biura. O ile wiem, raport trafił do dyrektora Voylesa, któremu, jak słyszałem, bardzo się spodobał.
– Czy dostał się w ręce ludzi spoza FBI?
– Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, Darby.
– W takim razie ja nie powiem ci, co się stało z Thomasem.
Verheek rozważał jej słowa przez długą chwilę. Czekała cierpliwie.
– W porządku. Raport wyszedł poza FBI. Ale nie wiem, kto go czytał i czy był to jeden człowiek, czy wielu ludzi.
– On nie żyje, Gavin. Został zamordowany… wczoraj… koło dziesiątej. Ktoś podłożył bombę w jego samochodzie… Mieliśmy zginąć oboje… Los chciał, że wsiadł sam do auta… ale wiem, że mnie szukają.
Verheek pochylił się nad stolikiem i zaczął robić notatki.
– Jesteś ranna?
– Fizycznie nic mi nie dolega.
– Skąd dzwonisz?
– Z Nowego Orleanu.
– Czy to, co mówisz, jest pewne, Darby? To znaczy, wiem, że tak, ale, do cholery… kto mógłby chcieć go zabić?!
– Spotkałam już paru.
– Jak uda…
– To długa historia. Kto czytał raport, Gavin? Thomas przekazał ci go w poniedziałek wieczorem. Musiało go czytać wielu ludzi, skoro już po czterdziestu ośmiu godzinach zamordowano Callahana. To samo może spotkać mnie. Raport trafił w niewłaściwe ręce, nie sądzisz?
– Czy… w tej chwili nic ci nie grozi?
– Do jasnej cholery! Kto wie o raporcie?
– Powiedz mi, gdzie się zatrzymałaś. Podaj numer telefonu…
– Powoli, Gavin. Muszę działać ostrożnie. Dzwonię z automatu, więc możesz sobie darować wszystkie sztuczki.
– Przestań, Darby! Nie wygłupiaj się! Thomas Callahan był moim najlepszym przyjacielem. Musisz mi zaufać.
– A co to oznacza?
– Posłuchaj, Darby! Daj mi piętnaście minut, a zaopiekuje się tobą tuzin agentów. Złapię najbliższy samolot i przylecę do ciebie koło południa. Nie możesz chodzić po ulicach.
– Dlaczego, Gavin? Kto mnie szuka? Powiedz mi!
– Powiem ci na miejscu.
– Nie… sama nie wiem. Thomas nie żyje, bo rozmawiał z tobą. W tej chwili nie zależy mi bardzo na spotkaniu z tobą.
– Darby, posłuchaj… Nie wiem, kto cię szuka ani dlaczego, ale przysięgam, że grozi ci niebezpieczeństwo. A my możemy cię ochronić!
– Może później.
Wziął głęboki oddech i usiadł na krawędzi łóżka.
– Zaufaj mi, Darby.
– Dobrze, ufam ci. Ale co z innymi? Mam ciężki orzech do zgryzienia, Gavin. Mój raport bardzo kogoś zaniepokoił, nie uważasz?
– Czy… Thomas cierpiał?
– Nie… sądzę – powiedziała po chwili łamiącym się głosem.
– Zadzwoń do mnie za dwie godziny, dobrze? Do biura. Podam ci numer wewnętrzny.
– Pomyślę o tym.
– Błagam, Darby. Pójdę z tym prosto do dyrektora. Zadzwoń o ósmej twojego czasu.
– Podaj mi ten numer.
Bomba wybuchła za późno, by wiadomość o zamachu mogła ukazać się w porannym wydaniu “Times-Picayune”. Darby przerzucała strony gazety, siedząc w hotelowym pokoju. Nic. Włączyła telewizor. Trafiła! Pokazywali na żywo zdjęcia z miejsca eksplozji: wypalone porsche leżące na dachu pośród szczątków innych aut; parking otoczony porządnie żółtą taśmą policyjną. Władze uważają, że był to celowy zamach na życie. Brak podejrzanych. Brak komentarzy. Ofiarą był czterdziestopięcioletni Thomas Callahan, wybitny profesor prawa z Tulane. Na ekranie pojawił się nagle dziekan przemawiający do stojących rzędem mikrofonów. Mówił o profesorze Callahanie i wstrząsie, jaki przeżywa środowisko akademickie z powodu tragedii.
Wstrząs, zmęczenie, strach, ból… Darby wtuliła głowę w poduszkę. Nie cierpiała łez i płakała po raz ostatni. Przynajmniej na jakiś czas. Rozpacz oznaczała teraz śmierć.